Autonomiczna riksza zawiozła go spod stacji pod sam dom. Dochodziła druga w nocy, gdy postawił na wycieraczce zmęczone półbutami stopy. Musnęła go wiązka biometroskopu i zadowolony odczytem hauswezyr odblokował zamki.
– W domu, nareszcie – przyjazny głos powitał go, gdy tylko przekroczył próg.
Odstawił aktówkę, zrzucił z ulgą buty i odwiesił płaszcz.
– Jest coś od Sary? – spytał.
– Od Sary nic, niestety – system odpowiedział z żalem. – Ale masz kilka innych wiadomości. Odczytać?
– Później. Nastaw kąpiel. I wzbudź wcześniej terminal pod sesję.
Z łazienki dobiegł szelest nalewanej do wanny wody.
– Okej, wzbudzę – powiedział hauswezyr. – Ale nie moja wina, jak kąpiel wystygnie.
Zajrzał do kuchni i wyjął z lodówki czteropak ciemnego piwa w butelkach z glazeco stylizowanego na mlecznobiałe szkło. Zabrał piwo oraz pudełko podgrzanego ramen do swojego gabinetu. Otworzył pierwsze, upił parę łyków i rozsiadł się w orbifotelu przed terminalem.
Odkąd nie współdzielił go ani z Evelyn, ani z Sarą, wprowadził w domowym sprzęcie szereg modyfikacji. To na tej maszynce opracowywał wstępne koncepcje, które później inkorporował w systemach Cygnescue, a do tego potrzebował niebagatelnych osiągów. Z oryginalnym zestawem urządzenie nie miało już wiele wspólnego, a na pewno nie metody interakcji.
Rozpoznawszy użytkownika, Hegemon 6600 zaszumiał, rozpostarł ekrany wachlarzowe i biorąc Jacoba pod ich skrzydła, osłonił go od świata, tworząc nad użytkownikiem jaskrawą kopułę paneli i świateł. Orbifotel przechylił się do tyłu, dając wygodny kąt patrzenia w sklepienie, a gdy tylko optipulator terminalu zogniskował się na tęczówkach, Jacob zainicjował wprzęgnięcie swojego profilu w splot.
Momentalnie pochwyciły go w wici przeróżne szpulferty, począwszy od skromnych uaktualnień statusu publicznego, propozycji transferów firma-firma, zmiany dostawcy świadczeń medycznych oraz usprawnień hauswezyra lub wymazania mu pamięci, poprzez całe szpule ofert matrymonialnych, rendez-vouchery, lastminuty poza granice Integralu, szkolenia na jet-jumpera, nurka arktycznego, operatora ergonomatonu, wejściówki na przyszłoroczny neugunkfest, pakiety na klenze ultradźwiękowe, na terapię przeciw nanozytoidom, na osmotyczną ambrozyxynę dożylnie, a kończąc na sezonowej selekcji samsonów do ogrodu czy też nowiutkich orbifoteli leatheco. Wszystko co może kiedyś wyszukiwał, może i kiedyś skorzystał, albo co samo wyśledziło go po ściegach powiązanych z jego profilem automarketerów.
Jasne, dałoby się to, gdyby zechciał, wyciąć, odfiltrować, zablokować, tylko część tych szpulfert zapewne wciąż targetowała Evelyn, skoro kiedyś korzystała z tego terminalu. Czy zatem mógłby, ot tak, wyczyścić po niej ten potencjalny ślad? Może i mógłby.
Ale był przyzwyczajony. Zaatakowane szpuliną oczy prawie nie drgnęły, wytrzymały drażniący strumień i Jacob dobił po chwili do swojego dashboardu, by przejrzeć korespondencję profil-profil.
Marcus, tak jak obiecał, odsyłał go do oplotki ℘Wildwire, gdzie Jacob mógł się wpleść, przejrzeć sezonowe opcje instalacji bliskonektu i wszelakie posty na ich temat. Na ten moment nie planował jednak w to się zagłębiać, więc nie poszedł dalej ze ściegiem.
Marcus wysyłał jeszcze sporo.
Praca, praca, praca, raport z oględzin, dokumentacja fotograficzna, notki oficerów grupy interwencyjnej, orzeczenie samobójstwa przez Prewencję potwierdzające opinię Autopsoftu, dodatkowa toksykologia na wszelki wypadek – żadnych niespodzianek, a i standardowe dupochrony z AZZI do podpisania, jak zwykle.
Wypuścił na to wszystko zestaw skryptów, które Marcus naskrobał dawno temu, żeby nie musieli się wozić z papierkologią. Zatwierdził, co trzeba, poświadczył krypto, klepnął. Send.
Dość pracy jak na jeden urlop.
Ale od Marcusa przychodziło coś jeszcze.
Ścieg do serwisu mentorskiego ℘Reach.out.
Wszedł w ich oplotkę i rozpromienił się.
Wreszcie chwila wytchnienia.
Dosłownie jakby zjechał z intersegmy na pustą podmiejską. Z typowej, topornej i ciasnej, biurowej oplotki przeszedł w pełne zen minimalistycznej nawigacji bez oczopląsu, bez szpulin ukrytych w ślepej plamce, bez zbędnych ściegów do rekrutacji na dokształcanie w celu podwyższenia statusu. Bez kopromocji, bez zobowiązań, nie żebrali tu o rekomendacje, nie wyciągali ręki po udostępnienia. Nic dziwnego, że serwis przetrwał tyle lat w splocie.
Udzielił więc zgody na spojenie danych z wprzęgniętego profilu, tak aby mogli dopasować do niego stosownego kandydata.
Oplotka potwierdziła pomyślny przebieg rejestracji. Kandydat miał być przydzielony w przeciągu kilku dni.
Zadowolony zerknął jeszcze na ostatni załącznik od Marcusa:
OD: wbbm℘ wildwire
DO: saneys℘ valleyestates
wbbm-chfbot-α.0.2~crack
//bez fajerwerków, ale można testować
No proszę. Marcus wcale nie żartował.
Od razu przyszedł mu na myśl leżący w garażu, oblepiony pajęczynami czarny wór, a w nim ofoliowane, nieruszone nigdy pudło. Kiedyś nowy, teraz już dawno niemodny, ale nieśmigany, igła, nówka chefbot marki Yamcha, na którego swojego czasu namówiła go Becky.
Marcus dosyłał listę modeli kompatybilnych z jego autorską modyfikacją i tak się złożyło, że garażowy rupieć na niej widniał. Chłopak musiał pracować nad tym już od jakiegoś czasu, skoro potrafił napisać soft wspierający modele nawet do trzech lat wstecz, a to była nie lada sztuka, bo protokoły używane w oprogramowaniu automatonów zmieniały się z roku na rok. Wariat albo wizjoner.
– Wiedziałem, że tak będzie. – Z podziwu wyrwał go natarczywy głos hauswezyra. – Będę grzał wodę w nieskończoność.
Jacob wyprzęgł profil ze splotu i zamknął sesję. Hegemon posłusznie złożył skrzydła.
℘
Zanurzony w wannie i wpatrzony w sufit palił słabego zwinta. Pozwolił swoim myślom snuć się w głowie bez żadnej konkretnej, spajającej je idei. Krążyły, niezbyt wzniośle, wokół lampy na suficie. Płaska, nudna do bólu, pragmatyczna płyta miała jedną zaletę, której wcześniej nie dostrzegał. Z gładkiej powierzchni nie wystawało nic, na czym dałoby się zawiesić pętlę z linki alpinistycznej.
Sączył tak już drugie piwo.
Bardzo chciał zadzwonić do Sary, przepraszać, próbować się pogodzić. Choćby tylko po to, żeby usłyszeć jej głos i słowa inne niż te, którymi córka go pożegnała.
Czy ona zawsze musi stawiać sprawy na ostrzu noża? Odcina się, podczas gdy on próbuje jedynie pomóc. W końcu taka jego pieprzona rola.
A co jeśli Sara zdecyduje się jednak wyjechać, trzymając w sobie taką złość? Nie będzie się odzywać, nie poprosi go już więcej o pomoc.
Będzie zdana tylko na tego sukinsyna Mastersona.
Świadomość zaistnienia szansy na taki rozwój wypadków była nie do zniesienia. Poczuł, że dotarł do bariery natarczywości myśli, poza którą czekała już tylko gwarantowana bezsenność.
Westchnął z rezygnacją. Za dużo tego było. Osuszył się, narzucił szlafrok i poszedł do sypialni.
Z szafki przy łóżku wyjął opakowanie ambrozyxyny. Usiadł na brzegu i zaczął czytać ostrzeżenia na ulotce. Ambrozyxynę można było bez obaw zażywać z alkoholem i Jacob wiedział o tym z doświadczenia. Przeczytał jednak całą treść ulotki, aby zająć czymś umysł, nawet próbując nauczyć się składu leku na pamięć.
Pisane drobną czcionką wyrazy tworzyły coraz gęstszy wizualny szum. Nawet gdy próbował skupić wzrok, mimowolnie obejmował spojrzeniem całe akapity. Zlewało mu się to w oczach w plamy odcieni szarości, a im mocniej się wpatrywał, tym bardziej kształty te zaczynały mu coś przypominać. Obracał ulotkę na różne strony i za każdym razem zmieniała się w nowy test Rorschacha.
Teraz widział rysy twarzy. Przejechał palcem po literach w miejscu, gdzie przekonany był, że ułożyły się w usta. Potem namalował tak nos, brwi i oczy. Widział coraz wyraźniej, jak z tych szarych plam powstaje portret. Twarz znana mu dość dobrze ze zarchiwizowanych transmisji powiązanego z nią profilu w splocie. Twarz młodej zgwałconej kobiety z rezultatem tego gwałtu w brzuchu.
– Podmiot z grupy ryzyka – wymamrotał.
Twarz kobiety wyczerpanej tak jak on. Miała wielkie sińce pod oczami i wpatrzona była wprost w niego. Oprócz twarzy dostrzegał też palce. Plączące się, stukające w litery na klawiaturach terminalu. Z liter powstawał list do rodziny.
Jacob widział treść wiadomości, a raczej treści lustrzane odbicie, jakby pisała na szybie, którą ktoś umieścił mu przed twarzą. Chciał odwrócić wzrok, ale oczy nie reagowały. Były ustawione sztywno w jednym, konkretnym położeniu. Nie mógł też ruszyć głową, miał patrzeć przed siebie i rejestrować.
Kobieta namyślała się chwilę. W końcu zapisała i ustawiła automatyczne doręczenie listu do zdefiniowanych kontaktów na jutrzejszy ranek.
Zanim zamknęła korespondencję, wyselekcjonowała otrzymane wezwania do zgłoszenia się w placówce przejściowego rodzicielstwa. Miała się jak najszybciej stawić, aby ustalić termin i przebieg przekazania ciąży pod systemowego regulatora. Obiecywano jej ograniczenie niedogodności i zredukowanie wkładu z jej strony dosłownie do minimum. Odpowiednie instytucje Integralu asystowały w ochronie interesów obywatela od chwili poczęcia i nie mogła przed nimi uciec. Za późno. Mogła się ojcu nie przyznawać. Mógł nie zgłaszać. Teraz już nie było alternatywy. W splocie założyli już dziecku profil.
Zaznaczyła to wszystko i posłała do nulla.
Wyzerowanie oficjalnej korespondencji z profilu możliwe było tylko z pomocą wyłomów sploterskich. Brat przysięgał, że były niewykrywalne. Zresztą, czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Zrobiła to jedynie, żeby poczuć przez chwilę, że może się na coś nie zgodzić.
Łzy napłynęły jej do oczu. Odliczyła na roztrzęsionej dłoni jedenaście pigułek. Wcześniej o tym poczytała. Ambrozyxyna była praktycznie bez smaku i nie miała zapachu. Ale przy dwunastu ponoć dało się jednak wyczuć lekki chemiczny posmak, niektórych to odstręczało. Poniżej dwunastu było okej. Pigułki były obłe, matowe, czarne jak mocna kawa. Pewnie celowo tak nieciekawe. By przypadkiem jakieś dziecko ich nie wzięło za cukierki.
Kieliszek szampana w drugiej dłoni.
Wypiła skromny łyk. Ostrożnie, jakby płyn był trucizną.
Znowu popatrzyła wprost na Jacoba, a przynajmniej takie wrażenie odnosił, obserwując ją z tej perspektywy. Przesuwała poziomo przed sobą i przed nim palec. Po przeźroczystej tafli ślizgały mu się przed oczami lekko zamglone zdjęcia z różnych profili i serwisów tematycznych. Przy każdym zatrzymywała się na chwilę.
Na zdjęciach byli jej przyjaciele, siostra, rodzice, dawne miłości i dawni znajomi. Dzieci znajomych, dzieci siostry, dzieci dawnych miłości. Dzieci ze szkoły, do której uczęszczała, dzieci z sierocińców w jej mieście. Dzieci w szpitalach. Dzieci chore nieuleczalnie. Dzieci umazane we krwi, zaraz po porodzie. Dzieci urodzone z deformacjami. Dzieci urodzone martwe.
Wzięła nóż. Bokiem ostrza zaczęła kruszyć pigułki. Proszek wsypała do kieliszka i szampan zrobił się czarny. Ujęła nóżkę, podniosła kieliszek bliżej ust, ale zwlekała. Irytował ją bałagan panujący na biurku i w pokoju. Zgnieciona ulotka z pudełka tabletek. Rozmazane czarne ślady proszku na blacie. Porozrzucane wszędzie mokre od płaczu pozwijane chustki.
Odłożyła kieliszek. Sprzątnęła śmieci, starła blat. Wyszła na chwilę, wróciła z odkurzaczem. Odkurzyła, starła półki, poukładała książki, spryskała rośliny. Zniknęła na chwilę w łazience. Wróciła odświeżona i zaczęła przeszukiwać szafę. Założyła wygodną, prostą, ale wcale niebrzydką białą sukienkę. Wyciągnęła z szuflady kosmetyczkę i zrobiła makijaż.
Usiadła przy biurku uśmiechnięta. Jej palec ślizgał się spiralami przed szybą Jacoba, gdy przeszukiwała bibliotekę odtwarzacza i po chwili w pokoju rozbrzmiał przyjemny lekki jazz. Sięgnęła po czarnego szampana. Przygryzła wargę i zamknęła oczy, pozwalając solówce altowego saksofonu wzniecić w niej ostatni dreszcz. Gładziła gęsią skórkę na szyi.
Jacob widział, jak za jej plecami srebrzysty, mechatroniczny kot prześlizguje się przez szparę w drzwiach i drepcze w stronę biurka. Znikł mu na chwilę z oczu, przysłonięty blatem, po czym zrobił susa na jej kolana, a cały czarny płyn chlusnął na sukienkę.
Zerwała się, krzycząc, a kot uskoczył z imitowanym mrauknięciem. Czmychnął jak prawdziwy. Rzuciła w niego kieliszkiem, ale spudłowała. Rozprysnął się na podłodze.
Wrzeszcząc i przeklinając, strąciła wszystko z biurka. Jacob poczuł, że też z niego spada. Teraz widział wszystko z poziomu podłogi, wzrok obrócony o dziewięćdziesiąt stopni, ale wciąż mógł wpatrywać się jedynie w martwy punkt przed sobą. Zatrzasnęła drzwi do pokoju i zamknęła je na klucz. Usiadła na stopach, szlochając. Wywróciła do góry nogami kosz, znalazła opakowanie pigułek. Zostało jeszcze siedem. Będzie musiało wystarczyć.
Wyłożyła je na kartce papieru, przykryła gazetą i uderzyła w nie płaskim obcasem. Na podłodze leżał kubek, w którym trzymała przybory do pisania, ucho było ułamane. Wewnątrz spoczywały farfocle z gumki, ścinki po temperowaniu. Wysypała te resztki i przybory, i rozrobiła w kubku proszek z szampanem. Wypiła jeszcze kilka łyków z butelki duszkiem, po czym wzniosła kubek jak do toastu.
Wtedy rozległ się huk i drzwi do jej pokoju wystrzeliły z framugi, a do wnętrza wpadli zamaskowani oficerowie oddziału interwencyjnego Prewencji w towarzystwie ratowników medycznych. Wytrącili jej kubek z rąk, przytrzymali ją przy ziemi. Ratownik prysnął jej w twarz środkiem relaksacyjnym i momentalnie przestała stawiać opór. Okryli ją kocem, wtoczyli nosze. Przypięli ją do nich pasami. Ratownik strzelił wiązką z ręcznego biometroskopu. Jest tętno. Dwa tętna. Zabieramy ją.
Wytoczyli nosze. Jeden z oficerów w lateksowych rękawiczkach i masce uklęknął, nachyliwszy się nad Jacobem. Przyłożył palec do szyby przed jego twarzą. Trzymał tak parę sekund. Z perspektywy Jacoba wyglądało to, jakby oficer groził mu albo przed czymś przestrzegał.
– Będzie następna? – spytał go.
– Kt…? – Jacob chciał odpowiedzieć, ale nie mógł, usta nie działały. – Sar..?
– Ktsar? Oficerom Prewencji odpowiada się wyraźnie. Miałeś zapytać, czy się zabezpiecza. Pytałeś?
Próbował zaprzeczyć ruchem głowy, ale nie miał głowy.
Miał tylko patrzeć przed siebie i obserwować.
– No to koniec, kurwa, transmisji! – oficer zagrzmiał głosem Trish Thompson z działu Atestacji Zgodności i Zdolności do Integralności.
Jacob ocknął się ze snu.
Spojrzał na zegarek. Minęła godzina.
Niedobrze. Ponownie wpadał w dobrze znany mu cykl. Z takich snów niewiele pamiętał, budził się średnio co godzinę, dwie, spocony i zdezorientowany. Nie oferowały ciału wypoczynku, zabijały tylko czas do poranka, a do tego jeszcze te wizje.
Junk-sleep.
Wypił szklankę wody, którą miał popić ambrozyxynę. Opakowanie leku schował nienaruszone do szuflady. Ubrał lekki dres, opuścił sypialnię.
Poszedł do garażu, w którym od dawna nie stał żaden pojazd, ale sprawdzał się jako siłownia i magazyn.
Na rozstawionych pod ścianami blaszanych regałach trzymał masę gratów, stare segregatory, pudła, skrzynki, jakieś narzędzia, sporo elektrozłomu. Wzrok zawiesił przez chwilę na wielkim czarnym pudle w rogu. Wypchane nośnikami danych w nieobsługiwanych już formatach, sfatygowanymi notatnikami pełnymi pokreślonych zapisków. Zawierało także przeróżne drobiazgi należące niegdyś do Evelyn.
– Może zaśniesz spokojnie, jeśli w końcu to wyrzucisz?
– Co? – spytał, niepewny skąd dobiegło pytanie.
– Nic nie mówiłem – odezwał się hauswezyr. – Chciałeś mnie o coś zapytać?
– Nie. Nieważne.
– Może szybki sparing na bezsenność? – Hauswezyr snopem światła rozjaśnił zwisający z sufitu worek treningowy.
Widok nie wzbudził przyjemnych skojarzeń.
– Pobiegajmy – odparł Jacob. – Zapuść jakąś nutę.
– Służę.
Zaczął biec. Z głośników buchnęła muzyka idealna do treningu, a pod wpływem gry świateł i emiterów holo wnętrze garażu przeobraziło się w rozświecony neonami bulwar, tnący między szeregiem luksusowych resortów a wybrzeżem. Projekcja była pierwszej klasy. Falujące morze, bryzę prawie dało się poczuć, do tego księżyc w pełni, na niebie gwiazdy, a w oddali cicha zapowiedź burzy.
Ale po pewnym czasie hologram bulwaru zaczął się zapętlać i nudzić. Jacob zrobił kilka okrążeń, przy kolejnych biegnąc coraz szybciej, aż w pewnej chwili sterownik bieżni zasygnalizował, że użytkownik przesadza z tempem treningu i że zalecana jest przerwa.
Zgasił poleceniem hologram, zeskoczył z bieżni i zaczął okładać worek. Nie trenował profesjonalnie, znał tylko bardzo podstawowe kombinacje, a jutro mógł spodziewać się tragicznie obolałych dłoni, ale katował ten worek i siebie już do końca playlisty.
Gdy kompletnie wyczerpany opadł na macie na kolana, a w końcu i na plecy, zauważył przy lampie pod sufitem dwie zapętlone ćmy. Kolejne ofiary zaburzenia ich wrodzonego modułu nawigacji względem księżyca.
– Wystaczy – zdyszany wyrzucił z siebie. – Weź je wypuść.
Hauswezyr włożył sporo trudu w zinterpretowanie intencji właściciela.
– Obawiam się, że jeśli uchylę okna, to tylko naleci ich więcej.
– Zatem los ich jest przesądzony – mruknął.
– Nie zrozumiałem. Czy wciąż chcesz, żebym uchylił okno?
Otworzył trzecie piwo i upił
– Zrób, co uważasz. Ja ich nie umiem ocalić.
℘
Skoro nie dało się spać, postanowił trochę popracować. Wziął aktówkę z przedpokoju i poszedł do gabinetu. Przestudiował kilka nowych przypadków z grupy ryzyka, a część starych dokumentów odłożył do zniszczenia. Te, które zostawił, oznaczał tagami skorelowanych szablonów i szeregował zbliżone przypadki wedle wierności prognoz, starając się dobrać potencjalnie pasujące scenariusze. Uspokajał się, upewniając, że elementy układanki trafiają na swoje miejsca.
Gdy sięgnął do aktówki po kolejny plik, natrafił na potargane pudełko z kontrolerem Cave.
Trzeba przyznać, że urządzenie było dobrze zrobione, intuicyjne. Nie trzeba było być hipermałolatem, żeby zorientować się co i jak – ba, dziad z aparatem słuchowym poradziłby sobie z obsługą. Idealny minimalizm oznaczał zerowe ryzyko pomyłki. Niektóre rzeczy da się doprowadzić do perfekcji, jak na przykład siodełko rowerowe albo właśnie to coś, co miał w rękach, co samo się prawidłowo wyginało, niezależnie do którego ucha przyłożyłeś.
Niewiele już więcej myśląc, wpiął w slot czip z systemem i założył kontroler za prawe ucho.
Gdy położył się na sofie, zamknął oczy i włączył, ciemność pod powiekami trwała tylko przez chwilę.
– Keiiwuu Koruporejt! – oznajmił rozradowany kobiecy głos. – Kariburejt nau!
Ujrzał swój pokój. Z pozoru nic się nie zmieniło, ale czuł się odrobinę nieswojo. Zrozumiał dlaczego, gdy uświadomił sobie, że patrzy przed siebie, ale nie potrafi zamrugać. Granatowe smugi przesłoniły mu wzrok, aby po chwili zalepić oczy całkiem, ale w końcu spowiła je jaśniejsza falująca warstwa błękitu, z której wynurzył się heksagonalny wzór, taki jak w logu korporacji Cave. Wyglądał trochę, jakby wykonany był z pomarańczowej pianki.
– Witaj! Język interfejsu został dostosowany – zabrzmiał ten sam głos, ale ze znamionami modulacji, już bez niedoskonałości akcentu. – Zapraszam na krótką wycieczkę, ale najpierw chwila na kalibrację.
Raz jeszcze ujrzał swój pokój, ale tym razem ubarwiony żywymi, przesłodzonymi wręcz kolorami. Były tak bardzo przesycone, że poczuł odruch wymiotny. Gdy popatrzył na stół przed sobą, zieleń kubka od kawy fosforyzowała tak intensywnie, że czuł, jakby ktoś wycisnął mu radioaktywne kiwi prosto w oczy. Do tego zieleń ta rozlewała się też na ściany, dopóki nie zmusił się, by spojrzeć na czerwoną teczkę, co z kolei sprawiło, że przestał całkowicie rozróżniać jakiekolwiek barwy i kształty w pokoju. Znów pochłonęła go ciemność.
– Spróbuj wstać – zaproponowała niewidoczna kobieta.
Chciałby, ale czuł się cięższy niż kiedykolwiek w życiu.
Z ciemności powoli wyłoniło się wnętrze pokoju, ale tym razem kolory były przygaszone, jakby pokrywała je warstwa półprzezroczystej czarnej tkaniny. Pomiędzy meblami i przedmiotami wokół niego rozpostarte były wiązki, we wnękach zagęszczające się w srebrne pajęczyny.
Widział wszystko w miarę wyraźnie, ale mięśnie nie chciały go słuchać. Jakaś siła cisnęła go w dół.
Coś musiało pójść nie tak, był sparaliżowany. Nie mógł też przemówić, choć próbował krzyknąć. Im bardziej usiłował się odezwać, tym bardziej cienie przedmiotów w pokoju zaczynały się wydłużać i zniekształcać, a on pocił się, czując coraz mocniej szczypiące zimno i coraz wyraźniej czyjąś obecność. Nie mógł się podnieść. Nie mógł się ruszyć. A obecność przybierała kształt. Ktoś stał nad nim, mógłby przysiąc. Ktoś stał nad nim i obserwował jego wysiłki.
W pewnej chwili jego ciało przestało ciążyć i udało mu się zerwać z sofy.
Odwrócił się, by zobaczyć siebie leżącego na sofie.
I znowu się podniósł. Znów odwrócił głowę. I znów zobaczył siebie leżącego na sofie.
Więc podniósł się raz jeszcze, ale tym razem uniósł się na dobre, w górę, prosto w sufit.
Mimo iż widział ewidentnie, że jego ciało zostało na sofie, on sam wyleciał przez dach. Przeniknął przez niego bez trudu, jakby dach był z pary wodnej i on sam też. Lecąc, zaczął powoli obracać się wokół własnej osi. Szybował tak przez chwilę ponad swoim domem – który dryfował sobie na fali czarnego oceanu, coraz mniejszy i mniejszy – nad pokojem gdzie na sofie zostawił swoje ciało, nad którym być może, ktoś wciąż stał i obserwował jego wysiłki.
– Wykryto zaniedbywalne zapętlenie mnemoniczne – przemówił kobiecy głos. – Przywracam poprzednią wersję sterownika.
Odwrócił głowę i zobaczył siebie leżącego na sofie.
Gdy tym razem się podniósł, zaczął lecieć w dół. Do tego zaczął się kurczyć. Stał się tak mały, że wpadał pomiędzy szpary materaca (mógłby teraz rozejrzeć się w poszukiwaniu zachomikowanych Loco Chocs, gdyby zechciał), ale na tym nie koniec, leciał w coraz mniejsze szczeliny, kurczył się i kurczył do mikroskopijnych rozmiarów, wpadając pomiędzy struktury molekularne obicia sofy i korkując coraz szybciej, w przeciwną stronę niż gdy frunął ponad domem, aż lot dobiegł końca i zobaczył siebie leżącego na sofie.
I znowu się podniósł.
– Spokojnie. To minie – uspokajał głos. – Etap kalibracji ukończony.
Uwierzył dopiero, gdy przy którejś z rzędu próbie zamiast podnieść się, by zobaczyć siebie leżącego na sofie, udało mu się stanąć na drżących nogach. Na podłodze. Spróbował się poruszyć. Z ulgą zrobił kilka kroków po tęczowej wykładzinie. Był u siebie.
– Za tobą są drzwi.
Odwrócił się zaskoczony. Na tej ścianie nie powinno być drzwi.
– Przejdź przez nie, aby rozpocząć.
Drzwi były światłem. Wyglądały bardzo zachęcająco na tle barwnej ściany jego pracowni, która teraz przypominała mu jakiś gabinet głupot, biuro błaznów z wesołego miasteczka. Wszystko mieniło się barwami, które na co dzień dało się postrzegać jedynie jako powidok pod zamkniętymi powiekami. Nie zwlekając, przekroczył próg świetlanych drzwi, szykując się na kolejny skok w szok nieznanego.
Po tej stronie było jednak spokojnie. Ściany były całkiem białe, a przejście zniknęło, stopiwszy się z wszechobecną bielą, gdy tylko całym ciałem znalazł się po drugiej stronie.
– Poznaj przewodników.
Ujrzał przed sobą trzy stworzenia, jakby żywcem wyjęte z kreskówki. Pierwszy zbliżył się do niego szczeniak.
– Cześć, jestem Linx! – przemówił. Oparł łapy na nodze Jacoba. – Będę ci wszędzie towarzyszył i pomogę ci odnaleźć się w każdej symulacji. Znam wiele komend i szybko się zaprzyjaźnimy.
– Ja jestem Wiki. – Na ramieniu Jacoba usiadł drobny pomarańczowy ptaszek i świergotał. – Gdy tylko zechcesz dowiedzieć się czegoś więcej o systemie lub elemencie symulacji, wezwij mnie.
Ostatnie ze stworzeń było małym błyszczącym robocikiem, nie większym od pudełka papierosów.
– Jestem Setti. Konfiguracja preferencji symulacji – zadźwięczał metalicznie, po czym złożył się sprytnie w niewielką srebrną kostkę z łańcuszkiem.
– Setti możesz zawiesić sobie na szyi – zaćwierkała Wiki. – Zawieś Setti na szyi i podążaj za Linx.
Jacob westchnął. Nie robiło to wcale na nim dobrego wrażenia. Może i dobrze, że Sara nie chciała tego prezentu. Raz już wykrzyczała mu w twarz, że nie jest dzieckiem, gdy na urodziny otrzymała od niego tę baletnicę. A tu interfejs jak dla pięciolatka.
Podniósł kostkę i zawiesił łańcuszek na szyi. Linx zamerdał ogonem i podreptał w stronę kolejnych drzwi, które tym razem były światłem jasnozielonym i prowadziły do długiego korytarza.
– Tutaj możesz dokonać wyboru – zaszczekał.
Dwie białe ściany, dwa szeregi świateł. Portale do symulowanych światów. Większość była czerwona. Jacob wywnioskował, że pakiet w zestawie z kontrolerem umożliwiał dostęp jedynie do kilku wybranych symulacji dostępnych w pełnej ofercie.
– Ścieżką ognia i stali – zaćwierkała Wiki, zanim sam odczytał napis ponad jednym z portali. – Krocz ku chwale drogą wojownika. Walcz o honor i zdobywaj sławę w służbie cesarza.
Światło bramy przygasło i mógł dostrzec rozgrywające się za nią sceny toczonej bitwy i sylwetki walczących postaci. Zwiastun prezentował emocjonującą przygodę, której bohaterowie czekali tylko, aż on zdecyduje się dołączyć, by przechylić szale zwycięstwa.
– Interesuje mnie symulacja artysty – zwrócił się do Wiki. – Miała być w pakiecie.
Linx zaszczekał. Szereg drzwi przesunął się jak na taśmie fabrycznej o parę miejsc w prawą stronę. Te z napisem: Barwy w kropli deszczu zaklęte zatrzymały się naprzeciw Jacoba.
Przez światło dostrzegł wystawione w bezściennej galerii obrazy, pejzaże na płótnach, abstrakcyjne interpretacje ogrodów, intrygujące portrety i opatrzone znakami japońskich alfabetów zwoje ilustrujące baśnie i legendy. Wiki ćwierkała słowa zachęty, gdy nagle wtrącił się Setti.
– Symulacja obecnie niedostępna – przemówił z wnętrza kostki. – Wybrany pakiet zezwala na dostęp tylko do jednej symulacji w danej chwili. Ukończ przygodę Ścieżką ognia i stali, aby odblokować dostęp.
– Pokaż szczegóły – nakazał Jacob, zdejmując łańcuszek z szyi.
Setti posłusznie wyświetlił przed nim pole tekstowe. Były tam informacje o zestawie, który zamówił Jacob, dane z jego profilu. Jego status.
Według systemu operacyjnego kontrolera status Jacoba nie był wystarczający, by twórcy mogli zaoferować mu obydwie symulacje z zamówionego zestawu jednocześnie. Na podstawie płci, wieku i zainteresowań zamawiającego aplikacja odblokowała więc jedynie Ścieżką ognia i stali.
– Zmień profil. Skonfiguruj dla powiązanego profilu: Sary Saney – powiedział.
– Nie rozpoznano użytkownika. Brak powiązania profilu z oplotką Cave. Wymagane przerejestrowanie kontrolera – odparł Setti.
– Co za gówno.
Miał ochotę rozłączyć się, ale zegarek przy polu tekstowym ze szczegółami pakietu pokazywał, że minęło jedynie piętnaście minut, odkąd uruchomił kontroler.
– No dobra. Niech będzie. Prowadź, Linx – polecił. – Ścieżką ognia i stali.