Oscar Palazzo zatrudnił się w Paramid, przy trakingu ich pojazdów bezzałogowych, kilka miesięcy temu. Pracę musiał przyjąć ze względu na swój pogarszający się status. Niestety problemy z jego ratio brały się głównie z charakteru Oscara, gdyż nie był osobą angażującą się w cokolwiek bardziej niż na pięćdziesiąt procent. Współczynnik integralności, odkąd pamiętał, zawsze miał niski, lecz nie zrażał się tym zbytnio, zwłaszcza że znał dwie ważne prawdy o świecie. Po pierwsze: ludzie nie są aż tak dobrzy w wykrywaniu opieszałości przy pracy jak dedykowane do tego systemy. A po drugie: zanim te systemy zostaną zaangażowane do weryfikacji, potrafią minąć lata.
Na szczęście Paramid stosowało podobne procedury nadzoru nad bezetami, co Borad Exports, więc wszystkie wyuczone sztuczki również tutaj gwarantowały mu swobodę, mniej więcej taką, do której przywykł. Ale Paramid to był prestiż. O Borad Exports mało kto słyszał, podczas gdy wpisane w oktagon logo Paramid mogłeś zobaczyć wszędzie, nawet w wiadomościach, na przykład, gdy leciał reportaż z rządowym konwojem w przebitce albo materiał z manewrów żołnierzy formacji IPAX.
Obowiązkiem teamu Palazzo był nadzór nad bezetami w kilku sektorach przy południowych bramkach regionalnej integropolii, aż pod rezerwaty Charlemagna. Powierzone im bezety pracowały praktycznie bezawaryjnie i fucha ta, w praktyce, nudna była do bólu, a jedynym autentycznym wymogiem wobec pracownika było, żeby nie zaspać do pracy. No i nie zasnąć w trakcie. Dzięki takim fachowcom jak Palazzo działy AZZI takiego Paramid czy też Borad Exports miały wystarczający argument przeciwko abolicjonistom z Antysy, że nad poprawnością działania korporacyjnych systemów czuwają kontrolerzy z krwi i kości, a nie maszyny.
Oscar, poza tym, że lubił dolać sobie trochę rumu do kawy i wiedział, na jakie skróty może sobie pozwolić w trakcie dyżuru, był w gruncie rzeczy lojalnym i oddanym pracownikiem, dumnym ze swojego specjalistycznego tytułu. Nie narzekał na swoją pracę nie tylko, dlatego że była łatwa, ale też, dlatego że wraz z innymi technikami mieli całkiem niezłą zabawę przy śledzeniu transportów. Robili sobie zakłady i mieli wśród nadzorowanych bezetek własnych faworytów, którym kibicowali, gdy „ścigały się” do wyznaczonych im danego dnia przez spedytorów Paramid destynacji.
Wolał nocki. Nie miał problemu z zaburzeniem rytmu okołodobowego. W przeciwieństwie do swoich rodziców-kanarków Oscar był absolutną sową. Nocki miały tę zaletę, że na trasach bezet był mniejszy ruch, wszystko szło sprawniej. Robiąc nocki, łatwo było dorobić się technika seniora, ale Palazzo na tym nie zależało. Status regulara w Paramid dawał mu wystarczająco dużo perków, więcej nawet niż senior w Borad Exports. Mógłbyś sobie pomyśleć, że przeskakując do Paramid, na niższe stanowisko, Oscar uwsteczniał swoją karierę, przynajmniej na papierze, lecz znaczyłoby to jedynie, że w życiu nie zajmowałeś się trakingiem. W korpo rozmiaru Paramid technicy seniorzy nie mieli życia poza pracą. Uzależnieni od niej, dosłownie wrastali w swoje pody, serwujące im dopaminowy haj nieporównywalny z żadnym innym wyzwaniem codzienności. Oscar znał takie przypadki i mówił zawsze: nie dziękuję.
Tego dnia Palazzo odbijał dłoń kilkanaście minut przed rozpoczęciem zmiany. Skoczył do kuchni i podstawił pod kawiarkę swój kubek – autentyczny ceramik, nie jakieś glazeco. Wziął go sobie na pamiątkę z Borad Exports. Trochę przykra sprawa, bo, kiedy odchodził ze Spedeps, swojej pierwszej firmy, ekipa wzięła go na popijawę i zafundowała mu kubek z napisem: Palazzo na prezesa (niestety stłukł się), podczas gdy atmosfera wokół odejścia Oscara z Borad Exports nie sprzyjała tego typu imprezom pożegnalnym. Wybrał na ekranie kawiarki dużą białą z pakietu podstawowego, a gdy napój był gotowy, dolał ukradkiem do kubka resztkę małpeczki Tabanca, którą co jakiś czas przemycał do pracy i trzymał dobrze schowaną w sobie tylko znanym miejscu. Wymieszał i zrobił próbny łyczek, po czym nałożył na kubek specjalnie spreparowany, kauczukowy korek, szczelnością gwarantujący odpowiednią temperaturę i aromat. Tyle zachodu, żeby odrobinę uprzyjemnić sobie czas spędzony w podzie.
Przeszedł do hali, aby zająć swoje miejsce w kabinie. Zdjął korek i zapach rumu z kawą przyjemnie ją wypełnił. W porównaniu ze sprzętem Borad Exports pody Paramid były dużo wygodniejsze, wysoce ergonomiczne, a seniorzy w swoich mieli ponoć jeszcze więcej miejsca. Palazzo wygospodarował u siebie specjalną półeczkę i postawił tam pamiątkowy kubek. Miał w zapasie jeszcze kilka minut, ale wolał skalibrować optipulator już teraz, zanim chwyci go alkohumorek, inaczej ktoś mógłby się przypierdzielić, w razie wykrycia niezgodności przy kalibracji.
Rozsiadł się wygodnie w orbifotelu i zainicjował wprzęg. Niestety nie rozległ się spodziewany sygnał dźwiękowy, potwierdzający poprawność kalibracji. Spróbował jeszcze kilka razy, ale z tym samym rezultatem. Zamiast znajomej serii piknięć otrzymał informację na firmowym komunikatorze, że za moment skontaktuje się z nim w tej sprawie niejaki Johan Mueller z supportu.
– Cholera… – mruknął niezadowolony, zanim przyjął połączenie. – Słucham.
– Cześć. Johan Mueller. Jestem z supportu. Pojawił się jakiś problem z twoim podem, co nie? Z kim rozmawiam?
– Cześć. Oscar Palazzo. Tak, faktycznie jest jakiś glicz.
– Opiszesz mi, co się stało?
– Co mogę powiedzieć? Zaczynam właśnie zmianę. Siadłem, wprzęgnąłem profil, jak zwykle, a kiedy chciałem skalibrować optipulator, cholerstwo się wysrało.
– Okej. Czekaj, zerknę. Momencik… Dobra, chyba wiem, co jest. Bardzo cię przepraszam, gościu, ale ktoś, kto pracował przed tobą z tego poda narobił problemów, a my to dopiero teraz wykrywamy.
– Jak to? Żartujesz?
– Serio. Dali tu jakiegoś juniora na chwilę kilka miesięcy temu. Widzę, że ciągnął na dwie zmiany i prawie usmażył elektronikę. Jakiś wariat. Pewnie siedzi teraz na chorobowym. Niestety wada wyszła dopiero teraz. Nie mamy logów, bo zdążyły się już przekręcić, ale chłopak musiał jechać na jakimś dopsie, żeby aż tak przeciążyć sprzęt. Nieźle przeholował. To co? Mogę się rozejrzeć i sprawdzić, co trzeba?
Palazzo zerknął nerwowo na swój kubek.
– Ale co konkretnie? Ktoś tu będzie musiał przyjść?
– Nie, no co ty. Zrobimy to zdalnie. Dostaniesz zaraz ścieg. Zrób u siebie doplot i będę mógł sprawdzić, jaki dokładnie jest problem.
– No… okej…
Sprawdził skrzynkę, gdzie rzeczywiście pojawiła się nowa wiadomość ze ściegiem do instalki:
OD: jmueller℘ paramid
DO: opalazzo℘ paramid
OmniPOD_53.X
Instalacja nie wymaga uprawnień administratora
– I co ja mam z tym zrobić?
– Odpalisz i chwilkę poczekasz. Samo się zrobi.
– Eeech… No, dobra. A długo to zajmie?
– Kilka minut. Uruchomisz?
– Tak, już to zrobiłem… – mruknął Palazzo. – A co to był za dzieciak?
– Który dzieciak?
– No ten, co narozrabiał. Powiesz mi, jak się nazywa? Świat jest mały. Może go skądś znam?
Johan Mueller, a raczej podający się za niego Lenny, zrobił nieoczekiwaną pauzę, w trakcie której Judikay dostrzegła, że oczy zaczęły błyskać mu ciągiem, na zielono, dużo intensywniej niż do tej pory.
Wcześniej posadził ją przy stole naprzeciwko siebie i zakazał się odzywać. Przynajmniej pozwolił jej na czas postoju zdjąć cyborsołdatkę. Po niemal półtorej godziny spędzonej na ćwiczeniach pod pentastarjańskim hełmem, jej organizm odmówił dalszej nauki obsługi interfejsu i zaliczyła omdlenie. Matt wyszperał ze swojego magicznego plecaka jakiś ziołowy specyfik, który postawił ją na nogi, ale żeby móc wznowić program potrzebne jej było jeszcze kilka chwil ciszy i parę łyków ciepłej herbaty.
Na stacji byli sami. To był chyba jakiś rodzinny biznes. Nie rzuciło jej się w oczy żadne logo, nic. Żadnych automatonów, pompy i ładowarki trzeba było obsługiwać ręcznie, a automaty z napojami i przekąskami wyglądały jak nie z tej dekady. Odkąd wyjechali poza miasto, trzymali się wąskich, tnących przez pustynię dróżek. Lenny, sadysta, chyba specjalnie wybierał takie, na których amortyzatory sierry naprawdę ostro musiały walczyć. Niewiele z tej podróży mogła podziwiać z głową w hełmie, ale czuła wszystko na swoim tyłku, zwłaszcza gdy zbaczali na mniej uczęszczany odcinek trasy i pikapem rzucało po kamieniach, jakby tańczył pogo. Pieprzony Lenny jeszcze wymontował z tyłu pasy. Miała szczęście, że chociaż zostawił fotele. Fura prędzej służyć mogła paserowi do transportu fantów, niż do przewozu osób. No chyba że związanych i rzuconych na tył jak worek ziemniaków.
Przysłuchując się rozmowie Lenny’ego, zastanawiała się, w jakim stopniu jego nawijka była improwizacją, a ile opracowane miał wcześniej. Z urywków, które do niej docierały, wydedukowała, że stargetował obsługę jakiegoś poda, ale jakim cudem uzyskał profil specjalisty supportu Paramid? Chciała zapytać, lecz bała się, że powie coś w nieodpowiednim momencie, rozproszy go i akcja się rypnie. Lepiej nie sprawdzać, co by jej za to zrobił.
– Nie znasz – Lenny zwrócił się do Palazzo. – Dobra, widzę, że soft się instaluje. Nie opuszczaj kabiny i podtrzymaj sprzęg z trakingiem. Niczego nie dotykaj. Ja muszę skoczyć do kibla, ale zaraz się będę odzywał. Trzym się.
Przyłożył dwa palce do szyi i zakończył call. Odetchnął, jakby strasznie się przy tej rozmowie napracował, sięgnął do kieszeni kamizelki po paczkę fajek i jedną odpalił. Zauważył, że Judikay łypie na niego z ukosa. Uśmiechnął się i zaoferował jej szluczka, ale nie chciała. Nie była teraz w stanie zaciągnąć się niczym mocniejszym niż dym z drugiej ręki.
– Johan Mueller jeszcze na moment paistnieje – rzekł, domyślając się, że dziewczyna usiłuje rozpracować wektor ataku. – Jak już masz kogoś w środku – a ja mam – wjazd na inboksa nie jest problemem. Tylko jak przemycić ścieg do softu z zewnątrz, hm?
Prześwidrował ją wzrokiem, jakby pytaniem tym wywoływał ją do tablicy, ale nie miała siły podjąć wyzwania. Wzruszyła ramionami.
– Nie da się – oznajmił. – Ale nie ma prablema. Wystarczy, jak masz na miejscu możliwość kompilacji. Robala budujesz w locie, czaisz? Antyszpula wychwytuje próby doplotu binarki z zewnątrz, ale tylko jeśli ścieg prowadzi do wykonywalnego kodu. Za moim ściegiem ten pajac Palazzo doplecie sobie nie cały program, tylko sfragmentowane gibki ze skrzynki Muellera. Z perspektywy zabezpieczeń Paramid wygląda to jak zwykła firmowa korespondencja, apdejty o incydencie. A one, w krótkim oknie czasowym, zaraz tylko jak przejdą filter, ale zanim się wyzerują, skapną te gibki do profila Palazzo i uporządkują się, aranżując na podzie w gotowy wyłom, cegiełka po cegiełce. Jasne?
O dziwo, mówił to do niej nawet całkiem uprzejmie, jak rasowy wykładowca. Wysłuchała i kiwnęła głową twierdząco, ale jedyne, co rzeczywiście stało się dla niej jasne, to że, to co zrobił, było tak skomplikowane, że prawie mu się żarówy w oczach poprzepalały i że sama w życiu na coś takiego by nie wpadła.
– A skąd macie wjazd na profil Paramid? – spytała po chwili namysłu, za co Lenny natychmiast obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.
– Co mówiłem? – syknął.
– Że… mam siedzieć… – Skarcona, zanurzyła wzrok w herbacie. – I niepytana milczeć…
Zgasił fajkę i wyprostował się, po czym przyłożył znowu do szyi dwa palce lewej dłoni. Mignęło mu w oczach jeszcze ze trzy razy, ale już nie tak intensywnie, jak wtedy, gdy jako Johan Mueller robił wjazd na poda Palazzo.
– To milcz, gazela – odparł seksownym, kobiecym głosem. – Halo? Czy rozmawiam z kimś z trakingu?
Palazzo westchnął. Co to się dzisiaj wyrabia?
– Tak. Oscar Palazzo z tej strony. W czym mogę pomóc?
– O! Już się bałam, że nikogo od was nie ma. Ciężko kogoś złapać, a mam spory problem… Jesteś tam?
– No, jestem. Jaki konkretnie masz problem?
– Pozwól, że się przedstawię. Gina Collins. Jestem w dziale AZZI od niedawna. Miło mi cię poznać, Oscar, brzmisz, jakbyś znał się na rzeczy. Fajnie, że trafiłam na ciebie. Bo, nie ukrywam, potrzebuję właśnie kogoś, kto się dobrze na tym zna, ha, ha, ha, ha, ha…
Koszmarny Lenny, śmiejący się słodkim, flirciarskim, kobiecym głosem, to chyba najbardziej zryty motyw dnia dzisiejszego. Znowu ją przymuliło i powoli odpływała. Brało ją zmęczenie po dzikiej jeździe, skumulowane z przygnębieniem po wizycie w pustym domu, szaleństwach z Sabą, stresiku u Ruhlera i adrenalinowym drenażu po bójce. Słuchała już tylko jednym uchem.
– Tak, dokładnie! No i widzisz, Oscar? Zgadnij na kogo to spadło. No właśnie… Ale kolega z zespołu mówił, że wy z trakingu macie akces, tak?
Ciekawe, co porabia Matt? Gdy podjechali na stację, wysiadł, żeby pogadać z jakimś typem. Kolejny, tym razem brodaty, wytatuowany wsiok, ale ten to już kompletnie bez wyczucia stylu, sądząc po ubabranych smarem ogrodniczkach. Pogadali, ciołek się zawinął, a Matt gdzieś zniknął. Może mu diluje? Albo może zaopatruje się u niego? Uświadomiła sobie, że znalazła się kilometry od domu z typami, o których kompletnie nic nie wiedziała.
Jej dłoń odnalazła w kieszeni kurtki inhalator. Łypnęła nieśmiało na Lenny’ego. Chyba nie będzie mu przeszkadzało, jeśli wciągnie małą, czerwoną chmurkę? Cyklop wtargnął ponownie w jej krwiobieg, ale milczał, dając nerwom ukojenie, szykując jej organizm na kolejną rundkę z interfejsem cyborsołdatki.
– Naprawdę? Aha, aha… Czyli da się dostać świeży manifest, tylko trzeba się po niego zgłosić dopiero rano…? Okeeeej! Ale trzeba mieć, jak to nazwałeś? Token? Wygenerujesz mi go i on będzie ważny też rano. Do dziesiątej? Aha, do dziewiątej. Dobra, jasne. Nie no, oczywiście! Nikomu ściegu nie udostępniać, jasna sprawa. Słuchaj, przecież wiem jak jest. W końcu jestem z AZZI, pamiętasz? Ha, ha, ha… Zanim przeskoczyłam ze Spedepsu, też widziałam różne akcje… Że co? No co ty? Żartujesz? Ja nie mogę, ale ten świat jest mały…
℘
Nazywali ją: Ranczo Arka.
Była komuną dezintegralnych. Ponoć mieszkały ich tutaj kiedyś ze cztery setki, ale to były dni jej świetności i ci, którzy dali się wchłonąć integropolii, uciekli na wschód, do Pentastaru, do Meksyku, do Afryki albo pomarli, jeden pies, wykrwawili komunę na przestrzeni lat. Została tylko zwarta garstka twardych skurwieli żyjących według motta: gdy już wszystko się spierdoli, tu się schronią, tutaj przetrwają.
Sercem komuny był ratusz. Mówili tak na budynek, który nie miał ani wieży z zegarem, ani flagi, ani żadnego emblematu – słowem: niczego, co wskazywałoby na jego wyjątkowy status, poza imponującym rozmiarem i usytuowaniem. Miał natomiast przyłącze receptora gigatermu oraz imponującą antenę regularnej stacji bazowej, przez co mógł funkcjonować jako dość konkretny węzeł pod atak. Judikay domyślała się, że kiedyś mógł to być dom właściciela owego rancza, a jego centralne umiejscowienie wzięło się ze stopniowego przyrostu powstających wokół budynku kolejnych warstw squatu. Baraki, namioty, ale też różne przybudówki, tu do stodoły, tam do stajni, do szklarni, albo też do długiego, blaszanego pawilonu przypominającego hangar lotniczy. Najbliżej samego ratusza były kampery. Część porzucona, ale część sprawna i zagospodarowana przez osoby w różnym wieku. Mogła rozróżnić poszczególne pokolenia, nie brakowało ganiających się z latarkami dzieci, mimo iż było gdzieś grubo po pierwszej. Na wydeptanym w sąsiedztwie kamperów placyku zebrała się spora grupa. Słyszała strzępki rozmów, stukające szkło, gwizdy i oklaski dla siwego harmonijkarza, dmącego w blaszki przy akompaniamencie werbla, zaimprowizowanego z wiadra po farbie. Albo świętowali, albo tak wyglądała ich wyzwolona spod Integralu codzienność.
– Legitne to wszystko? – spytała Matta, gdy pikap zaparkował pod ratuszem.
– Spokojnie, nikt nam tu nie wjedzie z buciorami. Dla Prewencji jesteśmy przezroczyści.
– Maskowany geowektor?
– Hm… może? Nie mój poziom – Rozłożył ręce. – Serio, nie orientuję się. Jakaś automagia. Poznasz Rayke’a, może ci wyjaśni, jak to robi.
Ktoś nagle zapukał w szybę przy jej twarzy, po czym bez pardonu otworzył na oścież drzwi pikapa.
– Proszę za mną – usłyszała.
Poznała go. To ten burak ze stacji, ten sam, który gadał z Mattem, a z bliska jeszcze bardziej burakowaty. Ale że niby… szarmancki? Gość wyglądał dużo lepiej, przebrawszy się z ogrodniczek w porządne ciuchy. Pikap Lenny’ego to marna karoca, lecz szambelan, jak widać, starał się bardzo, nawet jeśli bal miał zacząć się dopiero jutro. Posłała brodaczowi zaskakująco uprzejmy uśmiech, aż się dziado speszył.
– Judikay Malla, a pana godność? – wypaliła z dworską manierą, gasząc gościa jak świeczkę.
Matt cudem powstrzymywał śmiech. Za jego sprawą Judikay ponownie doświadczała mitradonowego fioła. Po drugiej sesji pod cyborsołdatką ledwo trzymała się na nogach. Mitradon ładnie to wygładził i jeśli trzeba, ulula ją do snu.
– Sid… – burknął brodacz z widocznym zakłopotaniem. – Sid Wilcox.
– Oczarowana – powiedziała z uśmiechem i wystawiła dłoń w teatralnym geście, oczekując, jak na damę przystało, pomocy przy wysiadaniu. Kompletnie zgłupiał, ale rękę podał.
– Tutaj przekimamy. – Lenny wskazał kciukiem ratusz. – Mamy kilka godzin. Kuchnia jest wspólna. Łazienki przy pokojach.
Musiał to być kiedyś zajazd B&B, nawet ładnie urządzony, ale nie było czasu na zwiedzanie. Sid prowadził ich ciemnym korytarzem, a gdy mijali kuchnię, mogła tylko zerknąć w przelocie do środka, choć i tak wywarła na niej potężne wrażenie. Trudno było nie zdziwić się na widok nagromadzonych skrzyń, kegów, puszek i kartonów, niektórych z przekreślonymi sprejem insygniami formacji IPAX albo Pentastarjańską gwiazdą.
– Załatwiłeś to, o co prosiłem? – spytał Lenny.
– Jasne. Wrzucę ci rano na pakę – odparł Sid.
Gdy rozchodzili się do pokojów, Lenny spojrzał jeszcze na Matta i stuknął w tarczę zegarka na złotej bransolecie. Matt kiwnął głową, a po chwili dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Przez mitradon i synaptyczne przyćmienie miała problem z dokładnym rejestrowaniem tego, co się wokół niej dzieje, ale wyglądało na to, że na sam koniec z całej grupy została już tylko ona i Sid. Prowadził ją po schodach, które zdawały się ciągnąć w górę bez końca. Ale owszem: miały koniec, tylko Sid kulał na lewą nogę i włażenie na drugie piętro było dla niego pewnym wyzwaniem. Głupio byłoby go wyprzedzać.
– Po co wam drut kolczasty? – zapytała.
– To na kojoty – odparł Sid po chwili.
– A worki z piaskiem? Na wypadek, gdyby pustyni zabrakło?
Sid mruknął coś w odpowiedzi, po czym zaprowadził ją przed drzwi do jej pokoju. Był całkiem przytulny, a w porównaniu z jej pokojem w megabloku – ogromny. Ozdobne meble, rustykalne klasyki, piękne, zwłaszcza wielkie łoże, godne księżniczki, z baldachimem (choć potarganym).
– Dobrze widziałam, że niektórzy tam na zewnątrz mieszkają w lepiankach? – powiedziała, rozglądając się. – Niezbyt sprawiedliwe, jak wy tutaj macie takie luksusy.
Sid podszedł do szafy i wyciągnął pościel dla niej. Zaczął powlekać kołdrę i poduszkę.
– Ratusz jest na wyłączność Rayke’a – powiedział. – Byle kto tu nie śpi.
– Ciągle o nim słyszę. Co to za kolo? – Nie doczekała się odpowiedzi. – Niezła nora dla buszujących w splocie – podsumowała, chcąc zbadać jego reakcję. Jeśli w odpowiedzi pan Wilcox rzuci jakimś żargo, to znaczy że także jest z branży, choć nie wyglądał. Trudno prześwietlić kogoś na takim odludziu. Pozory mylą. Ale Sid raz jeszcze ją zignorował. – Widziałam antenę. Będziemy stąd prowadzić atak?
– Nie sra się tam, gdzie się je – odparł.
– Najwyraźniej nigdy nie byłeś u mnie na segmencie – wymamrotała pod nosem. – A mogę zobaczyć samolot?
Na chwilę przestał szykować jej spanie i rzucił jej spojrzenie, w którym dostrzegała cień nieufności, ale też coś na granicy uznania. Może pomyślał, że spostrzegawcza z niej bestia, skoro wypatrzyła hangar.
– Panno Mala, dla nas to nie są żarty. Cokolwiek jutro się zdarzy, macie szansę polepszyć ludziom tutaj byt – rzucił wymijająco. Skończył ścielić łóżko i ułożył dla niej na kołdrze ręczniki. – Rayke podejmuje spore ryzyko. Igra dla nas z ogniem.
– Taki z niego Prometeusz, co? – odparła, opadając na łóżko. – Okej, luz. Już o nic nie pytam.
Sid burknął pod nosem coś jakby „dobranoc”, po czym wyszedł, zamykając powoli drzwi, dbając aby nie zajęczały i nie trzasnęły. Cisza, która zapadła, wzbudziła u niej nieprzyjemne skojarzenia, ale tutaj było inaczej. W przeciwieństwie do dźwiękoszczelnych klitek megabloku, ratusz miał okna przepuszczające odgłosy otaczającej ich przyrody, a pustkowie nie należało wcale do milczących. Cykady i świerszcze była w stanie rozpoznać, a pozostałe dźwięki intrygowały i działały na wyobraźnię.
Ziewnęła i przeciągnęła się. Powieki same jej się zamykały, a łóżko, trzeba przyznać, wygodne było i zachęcało do roztopienia się na materacu jak masło na patelce. Zebrała jednak resztkę sił i zawlokła się do łazienki. Żadne luksusy, ale w kranie prawie ciepła woda, prawie pachnące mydło i prawie niezbite lustro. Kosza pełnego zużytych gumek brak. Także, jak dla niej, standard na plus.
Odświeżona, rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Sid wspominał, że zamek w drzwiach był na zwykły klucz, a nie szyfr biometryczny i zostawił jej taki na breloku z numerem pokoju. Choć była tylko owinięta ręcznikiem, dała wygrać ciekawości i uchyliła na sekundę drzwi, upewniając się, że jej tu nie zamknęli oraz żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze miał pokój na tym piętrze, na przykład Matt. Brodacz coś tam wcześniej burczał, że ludzie szanują tutaj cudzą prywatność i nikt nieproszony do niej nie wejdzie, ale ostatecznie wolała zamknąć się na klucz.
Gdy opadły emocje związane z nowym miejscem, zorientowała się, jak niewiele rzeczy miała ze sobą. Nie była przygotowana na nocleg, nie miała w co się przebrać, zaczęła więc zaglądać do szaf pachnących całkiem niedawnym bejcowaniem. W jednej z nich znalazła coś, co w pół biedy nadawałoby się dla niej na przebranie. Szary jakby kostium, unisex, z rękawami za ramiona i nogawkami do połowy ud. Odzież termoizolacyjna? Choć mógł taki przypominać, strój nie mógł być skafandrem do nurkowania, skoro miał tu i ówdzie naszyte różne elementy elektroniczne i porty. Ale wyglądał na nówkę sztukę. Westchnęła, przymierzyła, pasował nienajgorzej. Miły w dotyku materiał dobrze przylegał do ciała i nie groził przepoceniem. Buszując dalej w szafkach, znalazła jeszcze inne, ciekawe rzeczy, między innymi ochraniacze na kolana i okulary przeciwsłoneczne! Spodziewała się, że rano będzie taki sam skwar jak dzisiaj, więc okulary to była super sprawa. Zastanawiała się, kto w tym pokoju gościł przed nią, bo nie wyobrażała sobie, żeby te rzeczy naszykowane zostały specjalnie dla niej.
Pozbierała znalezione graty i spakowała je do wojskowej torby na ramię, która leżała na stoliku przy łóżku. Upewniwszy się na węch, czy nie zapleśniał, narzuciła na siebie znaleziony na dnie szafy pled, takie w sumie ponczo, w pustynnym kamuflażu. Chciała jeszcze wyjść przed snem na balkon i choć nie czuła chłodu, owinęła się, tak żeby nie sterczeć przy balustradzie w samym obcisłym skafandrze.
Dostrzegła z góry Matta, majstrującego przy motocyklu. Zagwizdała cicho.
– No, siema! – Pomachał do niej. – I jak? Spoko pokoik?
Przytaknęła.
– Nie zostajesz na noc? – zdziwiła się.
– Nie w ratuszu. Jest tu niedaleko takie jedno miejsce. Lubię tam spać, pod gołym niebiem. Mam namiot.
Serce zabiło jej mocniej.
– Dwuosobówka?
Matt podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
– Tak. A co? – spytał. – Chcesz się ze mną zabrać?
Uśmiechnęła się szeroko.
– Namówiłeś mnie.
℘
W noc taką jak ta mogli spokojnie spać bez śpiworów, nawet nadzy, pod kocem z gwiazd. Nie dawała po sobie poznać, jak bardzo była zadowolona, że Matt wyszedł z propozycją spędzenia tej nocy tak z dala od wszystkich, przy ognisku. Sama nie miała nigdy okazji robić czegoś tak fajnego poza miastem, w kompletnej dziczy. Szkolny obóz to nie to samo. Tu nie było garveyów trzymających cię za rękę. Byli zdani tylko na siebie, ale też nikt nie miał jak się do nich przyczepić, co rekompensowało jej obawy, że mogą zostać pożarci przez kojoty i rozdziobani przez sępy. Zadowolona, sączyła piwo z puszki, ciepłe, ryżowe i gorzkie, ale całkiem pyszne. Czysty smak wolności.
– Wyglądasz jakoś inaczej niż w szkole, czy mi się tylko wydaje? – powiedział Matt, grzebiąc dla zabawy patykiem w ogniu.
Przejechała dłonią po szczotkowatym w dotyku, czerwonym irokezie z ognistymi pasemkami. Brawo, Matty, masz lag, ale jednak zauważyłeś. To teraz oboje wiemy, ile warty jest punkt statusu: przynajmniej kilka tych twoich, niby to przypadkowych, badawczych spojrzeń.
– Lepiej? – spytała, licząc na komplement, ale Matt zaśmiał się tylko. Nie wiedziała, jak to zinterpretować, więc pogroziła mu pięścią. – No i z czego ryjesz?
– Z niczego – odparł, udając że zasłania się przed ciosem. – Fajnie ci tak.
– Dzięki. – Przez chwilę siedzieli, zapatrzeni w trzaskający ogień, aż Judikay nabrała odwagi, żeby zacząć temat, który chciała z nim poruszyć już od pewnego czasu. – Muszę cię o coś zapytać…
– Dajesz.
– Gdy jarasz cyklopa, to… słyszysz głos? Jakby w głowie? – Matt zmarszczył czoło i spojrzał na nią z ukosa, jak namyślający się nad czymś pies. – Nie? Nigdy ci się to nie zdarzyło?
– Głos w głowie? Nigdy. Po cyklopie?
– Tak. Całkiem wyraźny. Normalnie, jak twój teraz – brnęła dalej, choć rozczarowała ją jego reakcja. Musiała jednak komuś o tym w końcu opowiedzieć, a do wyboru miała jeszcze, co najwyżej, Sabę. – I on nawija do mnie prawie non-stop, nieproszony, wtrąca się i przestaje jedynie, gdy się uszczypnę albo coś w tym rodzaju…
– Dziwne. Jeszcze o czymś takim nie słyszałem. Ale, jak chcesz, podpytam Lenny’ego. On może coś wiedzieć.
– Nie! – Wystraszyła się i aż chwyciła go za ramię. – Nie ma mowy! Lenny’emu nic o tym nie mów.
– Hej! Ała, no! Dobra! – Odstawił delikatnie jej rękę. – Wyluzuj trochę. Lenny naprawdę nie jest taki straszny, mówiłem ci przecież.
– Nie o to chodzi. Jak mu powiesz, to pomyśli, że jestem szajbuska i że nie dam jutro rady…
– Okej, dobrze. Nic mu nie powiem.
– Słowo?
– Słowo. – Napisał palcem krzyżyk na piersi. – Luzik. A teraz ja mogę o coś spytać? – Judikay kiwnęła głową. – Biłaś się z Amber?
Zaskoczył ją. Narysowała w milczeniu patykiem w piasku kilka zawijasów, unikając jego wzroku i odpowiedzi na pytanie.
– Za tamto? Wtedy pod murkiem? – domyślił się Matt.
Wzruszyła ramionami.
– Nie tylko – odezwała się w końcu. – Próbowała mnie dojechać w kiblu po sprawdzianie. Odwaliło jej.
– Czego chciała?
– Zebrało jej się na zwierzanie. Wkurwiła mnie, po prostu. Doigrała się.
Matt skwitował to wyrozumiałym skinieniem głowy, ale po chwili zaczął się wiercić, jakby coś go gryzło. Na tej pustyni mógł to być i skorpion, skubaniec, ale nie, to był cierń gdzieś w głębi duszy. Uwierało go, to, co wiedział o Amber oraz to, że czuł wobec niej jakąś płynącą z cienia przeszłości powinność. I choć sam nie lubił się zwierzać, impuls był silniejszy.
– Ona jest dzieckiem z placówki przejściowego rodzicielstwa, Judi – oznajmił, czując, jak słowa nasiąkają mu pogardą wobec tego całego, pierdolonego ustroju, w którym dorastają. – Miała przejebane od urodzenia, rozumiesz? Skrzywdzona przez system. Nie ona jedna.
Przestała bawić się patykiem. Jego słowa wywołały u niej zagadkową troskę, przyćmiewającą nawet dylemat, czy Mattowi wolno już było zwracać się do niej zdrobnieniem, czy nie. Czy to troska wobec Matta, czy wobec Amber? A może wobec wszystkich niechcianych dzieci, od samego początku zdanych wyłącznie na Integral? Pomimo tego dziwnego uczucia – albo pod jego wpływem – nie mogła się powstrzymać i rzuciła pytanie:
– Kręciłeś z nią?
Była pewna, że się na nią zezłości, ale, wręcz przeciwnie, Matt uśmiechnął się do wspomnienia. Humor poprawił mu się jeszcze bardziej, po tym jak wciągnął w płuca wielką chmurę i wypuścił kilka kółek. Judikay odchrząknęła z udawaną urazą, sygnalizując, żeby obstawił jej parę machów. Poczuwszy znajomy, śliwkowy aromat junaków, również się uśmiechnęła.
– Znalazła mnie przez swoich ziomali – powiedział Matt. – Zagadała do mnie z biznesem. Chciała, żebym odszukał w splocie jej matkę.
– Znalazłeś?
– Ja, nie. Lenny, owszem.
– I jak zareagowała?
– Nijak. Okazało się, że nie miała, jak za to zapłacić. Chciała wyłudzić informację na piękne oczy. Lenny się wściekł i kazał jej to odpracować.
– Niby jak? Była przynętą pod extort?
– Wtyką w urzędzie. Potrzebny nam był ktoś z wjazdem fizycznym, kogo puściliby przez bramki. Do jej przybranego ojca w odwiedziny, na przykład. Ułatwiło nam to kilka rajdów. A ja i Amber… polubiliśmy się. Nawet bardzo.
Poczuła w sercu delikatne ukłucie.
– Ale pokpiła sprawę? – bardziej stwierdziła niż zapytała.
– Nie dało się tego doić w nieskończoność – Matt westchnął. – Lenny przewidział, że wezmą ją w końcu na celownik i trzeba ją skreślić. Poryczała się. Zrobiła aferę w klubie. Lenny’emu nie spodobała się jej pyskówa. I wiesz co?
– Co?
– No, popatrz, gdzie Amber jest teraz. Córka człowieka z urzędowym statusem. A siedzi w RESCO…
– Tatko nie umie jej wyciągnąć?
– Kombinuje, ale gówno może. Rejestru edukacji nie obejdzie. Sama musi się wygrzebać.
– Mhm – mruknęła. Niekoniecznie podobało jej się, że temat zszedł na życiowe rozterki Amber Ling. Chciała utrzymać jego uwagę tu i teraz – z nią, a nie z tamtą typiarą – przypomniała mu więc o sobie dyskretnie, przysuwając się odrobinę bliżej. Tak niby przypadkiem, może ze zmęczenia. – Ładne takie niebo za miastem, co nie?
– Pewnie, że ładne – zgodził się. – Zmarzłaś? Trzęsiesz się.
Rzeczywiście troszkę drżała, ale to raczej nie z zimna. Siedzieli tak blisko, że mogła częstować się do woli ciepłem jego ciała. Matt okrył ich jeszcze oboje tym ponczo znalezionym na ranczu. Mogłaby tak siedzieć do rana albo i w nieskończoność.
– Skoro już o robocie gadamy… – zaczęła nieśmiało – to co z moją zapłatą?
– No właśnie. – Matt kiwnął głową na znak, że też się nad tym zastanawiał. – A co byś chciała?
Judikay poczuła, że się rumieni. Przełknęła ślinę.
– Pamiętasz może, jak graliśmy w butelkę wtedy na obozie? – spytała.
Wyprostował się i zmrużył jedno oko. Podrapał się po czole, próbując przypomnieć sobie, o który konkretnie obóz mogło jej chodzić, gdyż sam był na kilku, a na każdym dobrze się bawił i teraz mu się mieszały. Odczekała cierpliwie, aż zaczyta sobie z pamięci odpowiednie wspomnienie, licząc, że zerknie wtedy na nią, a ona, czujna, wreszcie je złowi: spojrzenie, takie samo jak wtedy. Matt pacnął się w czoło, zaśmiał się i spojrzał w końcu, a ona miała wrażenie, że czas zatrzymał się w tej sekundzie albo raczej cofnął, dokładnie do tamtej chwili, gdy tak samo patrzyli sobie w oczy, spleceni poza splotem.
– Wisisz mi jeszcze za tamto – szepnęła, mrużąc powieki.
Szyja Judikay, naprężona jak ciało węża, zbliżyła jej twarz do jego. Przymknęła powieki, biorąc na muszkę usta, na które polowała. Oplotła palcami jego rękaw i ścisnęła, przyciągając go do siebie w podświadomym strachu, że kolejny raz mógłby jej się wyślizgnąć.
– Judikay, nie obraź się, ale… ile ty masz lat? – Matt spytał, odsuwając się dyskretnie. – Czternaście, co nie?
Momentalnie wprosiła się między nich strasznie chujowa cisza. Judikay puściła rękaw. Też się odsunęła. Spadł na nią wstyd i marzenie, żeby łaskawa pustynia zechciała ją pochłonąć albo gwiazdy runęły jej na głowę, oszczędzając dalszych upokorzeń.
– Bliżej mi do piętnastu – odparła z wyrzutem w głosie, ale od razu tego pożałowała. Rozumiała, że brzmi jak dziecko, podkreślające koniecznie, że ma lat już iks i pół. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco na policzkach, w gardle zaschło, a głos łamał się i drżał, gdy próbowała jakoś ratować twarz. – Masz z tym problem? Dygasz się?
Wydusiła to z siebie nadludzkim wysiłkiem woli, wbrew każdej komórce naszykowanego do ucieczki ciała. Serce waliło jej w piersi, nabierając z każdym uderzeniem ciężaru. Czuła, że grozi jej zapaść, o ile zaraz cała nie zapadnie się pod ziemię.
– Ja? Nie – powiedział i uśmiechnął się zaczepnie, po czym odpalił beztrosko od złotej czachy kolejnego junaka, jakby przed chwilą zupełnie nic się między nimi nie wydarzyło. – Pytam serio, bo rano akcja, a ja muszę omówić kwestię twojej zapłaty z Lennym. Rzuć jakąś cenę. No chyba, że chcesz się jednak wycofać, wtedy spoko, nie było tematu. Bo wciąż jeszcze możesz, bez spiny. Wszyscy są tutaj na ochotnika…
Moment przepadł. A czy w ogóle jakikolwiek był? Uczucia, myśli, wszystko jej się pomieszało. Siedziała w dziwnym odrętwieniu, usiłując zrozumieć, czemu to zrobiła. Co tu się wydarzyło? Co sobie myślała?
Rozmawiacie o byle czym, a ty nagle co odstawiasz, Judikay? Myślałaś, że jak się zaczniesz do niego kleić, to co? Spojrzy na ciebie inaczej? Niby jak? Jak te fagasy na twoją matkę? Tego właśnie chciałaś? Taka naprawdę jesteś? Lita suka z zewnątrz, wewnątrz krucha lala?
– Zobaczymy – odparła oschle. – Najwyżej będziesz mi wisiał przysługę.
Skrzywił się.
– Ale ja nie lubię mieć długów.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Ten bałwan… On kompletnie nic nie rozumiał… I jeszcze gapił się na nią, oczekując chyba, że to ona wytłumaczy mu, co przed chwilą powiedział nie tak. Idiotyczny wyraz twarzy tak żałosnego hipokryty rozkołysał w niej tajfun trzeźwiącego gniewu. Drapieżnym ruchem zerwała ponczo z jego pleców, owijając się nim w warstwę obronnego egoizmu.
– Ej! No co ty? – oburzył się. – Ty tak na serio?
Opatulona ciasno, jak w kokonie i obrócona do niego plecami, westchnęła.
– Nie lubisz, to spłacaj…
Po krótkiej walce z napływającymi jej do oczu łzami zmusiła się do zaśnięcia.