Spokojnie, to tylko Awaria.
To tylko kameralny, krakowski klub, na który ą-ęcki wybredniak pomstowałby: speluna!
Za co oberwałby z miejsca od barmanki z liścia, po czym wyleciałby wyproszony przez okno.
A to nie lada wyczyn, skoro klub mieści się półtora piętra pod rynkiem.
To miejsce kultury. To miejsce kultu. Tutaj się piło. Tutaj się grało.
Tutaj występował legendarny jazzman Jerzy Michał Bożyk. I choć, przyznaję, kawałek jego materiału (część proktodontyczna konkretnie) nie zestarzał się idealnie, a nawet wręcz razi w obecnej epoce oświecenia i wokenessu, ja jestem zobowiązany oddać mu hołd.
Jeśli niegdyś zawitałeś już i miałeś akurat okazję zastać owego weterana w Awarii przy pianinie, zapamiętywałeś go albo za muzykę, za frymuśne teksty i kabaretowy klimat, albo za to, że pod koniec życia wszędzie się woził – zależy, czy zdarzyło ci się wnosić go na wózku inwalidzkim po koncercie schodami. Jak już wspomniałem, Awaria znajduje się w piwnicy. Szczytem udogodnień dla niepełnosprawnych w tym miejscu jest spłuczka na sznurku zwisająca z sufitu. Jesteś witany.
No ale proszę cię: co, ja nie wniosę? Weźże przestań, potrzymaj mi tylko piwo.
To była mordęga. To był zaszczyt.
Ja zapamiętałem Jerzego Bożyka przede wszystkim z tego, że na etapie raczkowania mojej mikroskopijnej muzycznej kariery zgodził się, żebyśmy pograli razem na scenie jak koledzy po fachu i zrobił mi tym dzień.
♤
Cofnijmy się o ładnych parę lat.
Gdy z całego serca usiłowałem podrosnąć muzycznie, spędzałem o wieeeele za dużo czasu w miejscach takich jak Awaria, próbując zrozumieć, na czym, cholera, całe to muzykowanie polega.
Życie w tym względzie dało mi trochę fory. Choć pierwsze wiosło miałem w ręku dopiero w wieku lat szesnastu, szarpanie drutów przychodziło mi łatwiej niż przeciętnemu prawiczkowi. Ową gitarką był stary poczciwy defilek, należący do wuja peerelowski antyk, prosty kawałek drewna z horrendalną akcją strun – w dotyku były ciut milsze od drutów krajalnicy do jajek.
Zanim jeszcze liznąłem cokolwiek z teorii muzyki (od obeznanego w temacie kumpla okultysty hipnotyzera) Emol, Cedur, Amol, Dedur brzmiały mi jak imiona krasnoludów z Hobbita, a moim szczytowym osiągnięciem wokalnym było zaśpiewanie przed klasą na piątkę Bogurodzicy pomimo przechodzenia rekordowo długiej mutacji.
Oczywiście wtedy wydawało mi się, że są to doskonałe wręcz podwaliny dla mojej mającej to zakwitnąć wkrótce kariery muzycznej. Po nocach śniłem, że gram covery Metallici na stadionach przed armią fanów wznoszących dłonie i zapalniczki. Pod wpływem tych przebłysków predestynacji obrałem sobie cel: zrealizuję te wizje, and nothing else matters.
W tym celu założyłem z kolegami swój pierwszy zespół: The Nameless, którego nazwa miała być żartem, ale okazała się przepowiednią. Nigdy nie udało nam się zbudować na tej nazwie żadnej marki.
Jechaliśmy na czystym testo.
Bardzo chcieliśmy, żeby ktoś zerknął na nas nerdów, dlatego na frontmana wzięliśmy najseksowniejszego chłopaka w klasie (według niektórych: w całej szkole!).
Kisiel (aka Tamburyn) był naszą Wydrą/Gawlińskim/Gadowskim.
Tomo (aka Rudy, aka Zezu) – najlepszy z nas trzech na gitarze – naszym Satrianim.
No a ja – niby to tekściarz, niby gitara rytmiczna – potajemnym marionetkarzem z wizją zawojowania świata naszymi talentami. I to mimo tego, iż nawet nie miałem ksywki.
Byłem nameless. Wszyscy trzej byliśmy.
Mieliśmy regularne próby, dzięki czemu przynajmniej nie łoiliśmy leśnych dzbanów w bramie, tylko spędzaliśmy czas kreatywnie. A gdy przyszedł czas na nasz największy gig – licealny półmetek – zespół poddany został prawdziwej próbie, której niestety ostatecznie nie przetrwał. Nie brakowało nam serca. Ale scena okazała się… taka wąska, publiczność – tak onieśmielająca. Największy gig The Nameless podsumować można jako: pouczająca, krótka seria prostych, niefortunnych zdarzeń.
– Umarłem, gdy odeszła-aa. Nie pozostał po mnie ślaa-aad. Już nie miał dla mnie miejscaa ten… trójwymiarowy świat – Kisiel zaczął z przytupem. Dziewczyny w publiczności obróciły głowy jak radary, faceci zresztą też. Frontman dobrze robił swoją robotę. – Odnaaajdzie mnie na saaamyym dnie. Jej ciiiichyy gło-oos. Jej niewidzialna dłoń...
Trochę ich z początku rozbujaliśmy, nie powiem. Ale nagłośnienie było kiepskie i szybko okazało się, że nie do końca trafiliśmy z materiałem.
– Poooogasły świaaatła i zaaammknęli niebo! W pewien zwyczajny dzień odeszłaś stąd… – Gdy Kisiel przeszedł w Trzy Noce z Deszczem padł mu mikrofon, czego nawet nie zauważył. O czymś takim jak odsłuch aktywny, wtedy to mogliśmy sobie jedynie pomarzyć. Chłop dysponował jednak niezłą przeponą i dawał czadu niezrażony.
Niestety z każdym kawałkiem czuliśmy coraz bardziej, że pudłujemy z repertuarem względem tej imprezki. Przy nas, na parkiecie zostało już tylko kilka natchnionych dusz. Większość rozeszła się, pić do stolików. W oczekiwaniu aż skończymy się drzeć i wjedzie z powrotem didżej.
Ponadto tego dnia spadła na mnie cygańska klątwa pękających strun w trakcie występu, od której nie potrafię uwolnić się do dziś. Problemy techniczne trawiły również gitarę solową Rudego – jego slammer wyglądał bombowo, ale strój trzymał gorzej niż trzymają się majtki striptizera.
Zatem obie gitary, cały kręgosłup formacji, delikatnie mówiąc, chrupnął spektakularnie, zostawiając na polu walki jedyny sprawny instrument – tamburyn. Oraz wokal naszego frontmana.
Kisiel się nie zważył. Mężnie ciągnął seta do samego końca i my też walczyliśmy dzielnie, rzępoląc niemiłosiernie, nie zauważając kompletnie, że wokal nasz podobnie jak my przeżywa kryzys. Utracił czystość i brzmienie po którejś z rzędu banieczce.
Nie pamiętam, kiedy i jak zeszliśmy ze sceny. Możliwe, że zwlekli nas z niej siłą jak pomniki Saddama.
Na pewno zeszliśmy z niej niepokajani.
Kiedyś jeszcze wykopię materiały archiwalne z naszych prób i dodam je tutaj. Żyją gdzieś uwiecznione ziemniaczaną półcyfrówką. Zakopane w szafie u rodziców. Na chwilę wrócą mi włosy pokręcone na Dylana, golf, dzwony i młodociany animusz.
Odkurzę sobie w pamięci tę pierwszą gitarę, zeżartą przez szczury oraz jej następcę, prezent na 18-tkę, płomienistego sunburn stagga, skradzionego mi półtora roku później przez włamywacza.
Yamaha, którą go zastąpiłem, jest lepsza pod każdym względem, ale i tak za nim tęsknię.
Znajdzie się gdzieś tamburyn. Stare zeszyty z pierwszymi tekstami.
Niewiele wyrosło z tego ciasta zwanego The Nameless, ale nikt nie powie, że wyszedł zakalec. Zostały niewyraźne wspomnienia, w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie warte zaliczenia tych kilku niezapomnianych porażek. Mogłem to tak zostawić. Uśmiechać się do tych wspomnień, skupiwszy energię gdzie indziej: na maturze, studiach, ambicjach zawodowych, zaręczynach, małżeństwie, dzieciach, emeryturze…
♧
Ale czułem niedosyt.
Półmetek tylko zaostrzył mój apetyt na sławę.
Czułem też, że nie wszystko jeszcze stracone. Wręcz przeciwnie. To tylko złe dobrego początki. Musiałem jedynie obrać nowy kierunek. Pogrzebać The Nameless i ruszyć przed siebie, za ciosem, galopem na wiatraki, pójść pomalować świat na żółto i na niebiesko.
Azymut: Kraków. Miał być moją artystyczną Mekką. Przystankiem, być może, a może kulminacją nieśmiałej peregrynacji twórczymi ścieżkami. Obojętnie, byleby chociaż spróbować tu swoich sił. Piętno bezimiennego zostawić za sobą w mieście świętej wieży. Bo nowe miasto, to nowy człowiek. Jak tu się uda, wszędzie się uda. Kraków prowadził mnie do siebie wszystkimi drogami, przyzywając: chodźże ty, zobaczyć Kraków i umrzeć.
Tak sobie to skromnie wyobraziłem i emigrowałem do tego miasta, ażeby przesiąknąć legendarnym klimatem twórczym. Poczuć na własnej skórze, jak to jest: iść Bracką w bębniącym o kostkę brukową deszczu. Zasiąść przy piwku w Piwnicy pod Baranami. Ruszyć na pachnący piekłem Kazimierz z tańczącymi na stołach, ustrzelonymi tacą mocy z Zingera szaleńcami. Jeśli się tu urodziłeś, to pewnie nie jest to dla ciebie nic specjalnego, ale dla mnie to było Vegas, bejbe.
Ekspedycja muzyczna szła mi nienajgorzej. A tu jakiś busking na Błoniach. A tam jakieś przymiarki do występu z muzykiem z orkiestry AGH (pozdro Sławek! pamiętasz Wątrobę? ).
Jakieś skromne seciki, jakieś open majki. Robiłem to, na czym się znałem. Karmiłem swoją obsesję i montowałem zespoły. Moje szaleństwo było na tyle zaraźliwe, że bez trudu odnajdywałem w gronie nieodległych mi osób potencjalnych wspólników w mojej zbrodniczej pasji. Daj mi na jeden dzień Kojota, Malinę, Tymka i Przemka, wyczaruję ci z tego najbardziej świrnięty cover Cranberries, jaki usłyszysz w życiu, taki że Pixies mogą sie schować:
◇
Byłem creepem. Byłem cringe. Byłem stalkerem.
Osaczałem niegroźnym uwielbieniem muzyków wszelakiej maści, którym, w moich oczach, udało się przełamać tę mistyczną, magiczną barierę. A było ich tu pełno. Grali zawodowo – co za czarodzieje! Jak tylko umiałem, próbowałem, gnębiłem, wszystko robiłem, byleby dołączyć do ich zaszczytnego grona.
Nie miałem skrupułów. Nagabywałem nawet jednego perkusistę, żeby wszedł na bębny w moim zespole. Gość był niewidomy, a i tak prawie dał się skusić mojej wizji.
Pewnego razu w Harrisie wraz ze swoją poczciwą niestrojącą jolanką – jedynym elektrykiem, jakim dysponowałem – praktycznie wtargnąłem na scenę, żeby załapać się na jam session. Wlazłem z takim rozmachem, że rozlałem niechcący stojące tam piwo (kto kładzie piwo na scenie, ja się pytam?), za co usłyszałem od Wiśni, harmonijkarza, którego po cichu ubóstwiałem: „Może to nie jest twój dzień”.
Jakoś mnie to dotknęło.
Przeważnie dość dobrze znosiłem niepowodzenia, uodporniony szczodrymi dawkami failu, ale co jakiś czas coś się we mnie kumulowało i pękałem. Cholera, bracie, ten nie-mój-dzień trwa już ładnych parę lat.
Spiekliłem się i oświadczyłem urażony, że nie ma mowy. Że mówią na mnie Wściekły Pies i że kiedyś owszem zejdę, ale na pewno nie dopóki nie zagram na tej scenie.
Poniosło mnie, ale to był pewien przełom. Zawalczyłem o siebie, bo byłem pewien, że nawet taki depczący sobie po uchu słoń jak ja, ma coś do zaoferowania światu poza tłuczeniem porcelany. Czy ludzie w ogóle zdają sobie sprawę z tego, ile odwagi trzeba w siebie wsączyć, żeby podtrzymywać w sobie latami płomień wiary, że warto wystawiać się i zbierać cięgi, byleby poczuć się, choćby na chwilę, jak w tamtym śnie o koncercie?
Wiem, że gdybym wtedy z tej sceny zszedł, rzuciłbym to wszystko w pizdu.
Wyszło, jak wyszło. Chyba nie najgorzej, jak na taki spontan. Zwłaszcza, że pozostali muzycy na scenie absolutnie nie byli skłonni do współpracy z takim Don Quixotem randomu jak ja (z czego jeden z nich był w pełni uzasadniony – wisiałem mu w końcu za rozlanego browca):
Te czasy to była walka o przetrwanie. Próbowałem coś komuś udowodnić, sobie przede wszystkim.
Trochę to zajęło, zanim zrozumiałem w końcu, gdzie tkwił haczyk. Mianowicie: czy idzie ci dobrze, czy idzie ci źle – musisz grać. Nie ma wyjścia. Musisz grać coś przed ludźmi, coś dla ludzi i to wcale niemało. Czy grasz coś swojego, czy cudzesy, bez znaczenia.
Graj cokolwiek. Graj, ile się da. Na tym etapie liczy się masa, a nie rzeźba.
No więc zaczęło się. Praca na dwa etaty. Życie plus muzyka.
Open majki na okrągło, jam sessiony jak pan Bóg dał, busking, ogniska, skromne sety w Cafe Szafe, Kładka Kafe, Nie Lubię Poniedziałków. MDK w Nowej Hucie, MDK w Oświęcimie, wesele Rudego, Alchemia, Chicago, Klub Kabaret.
Obojętnie. Jakieś kompletnie nieznane miejsca? Czarne zakamarki rynku, nie wiadomo gdzie? Ależ owszem, a ja tak! Kto nie grał, mając zamiast statywu na mikrofon popielniczki – takiej na chudej, metalowej nóżce – ten nie zrozumie. Pozdrawiam Kojota, towarzysza wielu tych wypraw.
Kiedykolwiek, gdziekolwiek, jeśli wolno mi było (albo wprost nie zakazano) wejść na scenę i zagrać na instrumencie własnym, użyczonym, wycyganionym, a nawet fikcyjnym, byłem tam i grałem.
◇
Na Awarię miałem chrapkę od dawna.
Fajne tam naprawdę składy grały. Ale cóż… nie było szans. Żeby tam wbić, trzeba było mieć już jakiś poziom. Kogoś trzeba było znać. Wysłałem demo barmance, zachęcała, ale coś nie siadło. Lont zamókł, nie zaiskrzyło, nie pamiętam już czemu. Firewall był tam, dla takich jak ja zbłąkanych grajków, konkretny.
Nie było jak tego ugryźć zębami, jednak można było chociaż przyjść sobie w tygodniu, gdy nikt akurat nie grał, gdy ludzi prawie nie było, a pianinko na scenie stało odłogiem. Niezagospodarowany zasób, trochę szkoda. Pytałem więc: hejka, czy można coś zagrać? Potem przestałem nawet pytać. Po prostu siadałem i grałem. Jakoś nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, że pianista ze mnie przeciętny, a instrument czasem brzmiący, jak z dziewiętnastowiecznego dreszczowca. Dla mnie taka scena była żyzna, a ja płodny.
Aurą partyzanckiego podgrywania zaskarbiłem sobie przychylność niektórych bywalców. Kto miał w żyłach choć trochę promili, ten się dosiadał, powstawały duety, chórki nawet. Nic z tego wybitnie poruszającego nie miało szansy powstać, chyba że, jakimś cudem, akurat był w knajpie inny muzyk – jakiś samotny wilk może (pozdro Mark Wilk), taki podobny do mnie, zbłąkany grajek. W odpowiednich okolicznościach udawało się wywołać jakieś impromptu jam session. Spontaniczna reakcja chemiczna.
Co to wszystko ma wspólnego z panem Jurkiem? Najwyższy czas zadać i odpowiedzieć na to pytanie.
Jurek Bożyk grał w Awarii regularnie. Przychodziło się na jego koncerty, żeby posłuchać i się pośmiać.
Bo on miał zęby w dupie. Prawdziwe zęby w dupie. No dobra, to mogła być tylko postać sceniczna, odgrywana na potrzeby piosenki – ale co z tego? Dla mnie to było jak kometa. Facet grał ponadczasowe teksty z minionej epoki – tak mi się wtedy wydawało. I wszyscy na jego koncertach świetnie się bawili. Kabareciarz z krwi i kości, głównie z kości. Gdy grał, brzmiał jak Louis Armstrong – no nie uwierzyłbyś, gdybyś nie usłyszał jego wykonania Georgia On My Mind.
Obudził tym we mnie blues.
Drzemał on tam sobie od dłuższego czasu. Pączkował, jak na przykład, gdy grałem wtedy w Harrisie jako Wściekły Pies. Nosiłem go w żyłach na wszelki wypadek. Nie wiedziałem, że istniał tam właśnie po to, żeby stężyć mi się we krwi w Awarii. Blues istniał po to właśnie, żeby w języku bluesmanów porozumiewać się, korzystając z uniwersalnych mostów zwanych blues progressions. Mosty te istnieją pomiędzy wszystkimi, którzy czują bluesa. Niezależnie od poziomu i talentu. Najprostszy blues jest na jeden nucie.
Bożyk czuł bluesa.
Akompaniował mu na trąbce… sorry, nie na trąbce, tylko na K O R N E C I E oczywiście. Jedynie laik mógłby je ze sobą pomylić! Co to kornet? Taka trąbka. Mniejsza z tym. Bożykowi akompaniował na kornecie muzyk, który tworzył m.in. muzykę do polskiego hitu Vabank (pamiętacie? tiru-tu, tururu, tiru-tu, tururu, tirurrruuu… – proszę). Nazywał się Andrzej Marchewka. Był z tych, co to grali z prawdziwymi muzykam, a nie z byle kim. Waga piórkowa nie robiła na nim wrażenia. Po takich jak ja nie warto mu się było schylać.
Skąd to wiem?
Jednego dnia, gdy Bożyk skończył swój set i gdy ludzie wyciekali już z Awarii jak przez dziury w wiadrze, podszedłem pod scenę i ukłoniłem się.
– Gram na harmonijce – powiedziałem i na dowód tego dobyłem jakiegoś marinebanda. Wiedziałem, cholera, że potrzebuję takiego w innej tonacji, ale trudno – miałem tylko tego. Musiałem ekspresowo przypomnieć sobie wszelkie techniki, licki, bendy, overdrawy i ułożyć sobie w głowie, w jaki sposób na tym cokolwiek podegrać. – Może mógłbym coś z wami zagrać?
Kornet patrzył na mnie jak na idiotę. No i nie dziwię się mu, bo czego tutaj miałby szukać taki siusiek jak ja? To byli goście większego kalibru, kiedyś znani w całej Polsce. Ja byłem bezimiennym.
Ale tu jest ten moment, kiedy dzieje się magia.
Bożykowi to nie przeszkadzało.
On miał zęby w dupie. Co najgorszego mogło się stać, jak zgodzi się pograć ze sobą jakiemuś podlotkowi?
Publiczność jakaś jeszcze była, choć nieliczna. Zdecymowana potrzebą snu albo bujania się po Krakowie. Zostało tylko kilkoro najwierniejszych fanów i fanek. Bożek dobrze wiedział, że ucieszą się na jakikolwiek bis.
Rzuciłem na siebie buffa. Wiedziałem, że mam harmoszkę w złej tonacji, więc udawałem, że mogę zagrać w każdej. Mogło wyjść albo nie wyjść. Trudno. Jak to mówił mi kolega Tomek z The Nameless: pauzy też grają. Najwyżej rozkminię kilka dźwięków, które pasują. Resztę zagram pauzami.
Było za późno, żeby się cofać. W końcu to ja rzucałem wyzwanie.
Na szczęście pan Bożyk ewidentnie bardzo lubił grać Georgię, którą zaproponowałem. Nie musiałem go praktycznie wcale namawiać.
Zaczęli grać, a ja próbowałem nadążyć.
–Georgia… Geooooooorrrrrrgiaaaaa…
Miał raspa w głosie jak Louie (mówiłem to już?). Operował nim jak chirurg, a kornet dogrywał swoją partię jak z nut, choć domyślam się, że było to impro.
Ale wstyd…
Bo ja, nędzny grajek, na starcie wydałem z mojego marinebana jedynie dziewiczy pisk…
…ale nie poddałem się. Skorygowałem i zacząłem coś rzeźbić. Czy wiedziałem, że moje wysiłki są żenujące? Trochę. Czy miało to w tamtej chwili znaczenie? W życiu.
Kornet przygrywał i, och, panie Boże, dosłownie przygniatal mnie tymi swoimi lickami.
Pokazywał mi po prostu, gdzie raki zimują. Ale ja byłem już w fazie kompletnej egzaltacji. Moja tajna broń to bezczelne flow: zamykam oczy i daję się ponieść. Po prostu grałem, co ślina na język przyniosła i wiedziałem, że nawet będąc najsłabszym elementem tego trio i tak jestem zwycięzcą.
Bożyk grał swoje, ale też zaopiekował się mną w tym utworze. Zrobił mi miejsce na solo. Troszkę na łzy mi się zbiera, jak myślę o tym, ile dobroci wtedy czułem. Serio. Oto muzyk, tytan, arcymajster daje mi odrobinę przestrzeni i to takiej mojej własnej, nie musiałem współdzielić jej nawet z kornecistą. To nie była żadna łaska. To był bluesowy pomost. Mam ten moment w pamięci jak stopklatkę ze starego filmu.
I tak się też składa, że mam to na dysku i możemy sobie tego wszyscy posłuchać (nagrywane ze stolika):
♧
Gdy dowiedziałem się, że Jerzy Bożyk zmarł, było mi niesamowicie przykro. Wątpię, żeby, w ogólnym bilansie spraw we Wszechświecie, nasze wspólne granie było znaczącym wydarzeniem dla kogokolwiek poza mną. Może kiedyś powiem dziecku, że coś takiego miało miejsce, a ono sypnie mi piachem w oczy i powie: eh, tata, bajki gadasz.
Czasy są teraz inne.
Tekst Zębów w dupie nie nadaje się w sporej części do druku, bo jest dość homofobiczny – młody autor nie poradziłby sobie w dzisiejszych czasach, wychodząc przed tłum z takim utworem – chyba że w Awarii (kiedyś może przetestuję tę teorię).
Jest jednak fragment, który odnosi się i do obecnej sytuacji w Europie.
Bożyk pisze tam, odrobinę kryptycznie – ale to normalne, w końcu pisanie tekstu tak, żeby cenzor nie zrozumiał, musiało być dla niego chlebem powszednim – pisze w dodanej części, takiej na nasze czasy:
Jest taki facet, co się zowie Rasputinem Co nie pozwala w wolności ludziom żyć I jest tak strasznie ekstremalnym skurwysynem Że szkoda brudzić łap, by go w mordę bić Myśli, że gdy jest panem jednej szóstej świata To każdy facet musi przy nim drżeć jak liść Lecz ja na przykład się nie boję Wielkiego Brata Ja samym dupskiem go na mączkę mogę zgryźć Bo ja mam zęby w dupie! Potężne zęby w dupie! Mam kły, trzonowe i siekacze w odbytnicy Bo ja mam zęby w dupie, potężne zęby w dupie I mimo to spokojnie chodzę po ulicy
[*] [*] [*] RIP: Jerzy Bożyk [*] [*] [*]