• FRASZKOTREN*1

    Spadł chłopiec z huśtawki wprost w ręce babki
    Głowa boli, tryska juha, chłopiec babki się nie słucha
    Spadł z huśtawki jeszcze raz, złamał rękę, waląc w głaz
    Ręka w gipsie, trzy szwy w głowie a babcine pogotowie
    Zeszyty mu przepisuje, bo by chłopiec zbierał dwóje

    Jakimś cudem w tej relacji chłopiec przetrwał do wakacji
    Kopie piłkę z kolegami, drze się: „BABCIA!” pod oknami
    Z okna lecą już trzy złote, kupi krzysia, odda potem
    Wraca z meczu – nowa rana, szkło wystaje mu z kolana

    Babcia już bez entuzjazmu, zsyła chłopca do gimnazjum
    A ten zamiast naukę toczyć, gra w komputer, niszczy oczy
    Carmageddon i strzelanie, krew wciąż tryska – na ekranie
    Babci to nie odpowiada: „Będziesz z tego się spowiadał”

    Co tu zrobić z tym potworem? Żre schabowy z kalafiorem
    Następuje apogeum, kiedy idzie do liceum
    Tam zaś walczy z hormonami, wagaruje z dziewczynami
    Bimba sobie zamiast szkoły, omija łukiem kościoły
    Babcia srogo reaguje: „Jeszcze, wnuczku, pożałujesz”
    Jak go weźmie we dwa kije, może maturę przeżyje

    Chcieli chłopca wziąć do woja, babci rada jest jak zbroja:
    „Zgodnie z chłopięcym nawykiem, będziesz ty informatykiem”
    „Zamiast gdzieś rozbrajać miny, zdasz kolosy, egzaminy”
    „Głowę wsadź pod prysznic zimny, jesteś babci dyplom winny”
    Studia? Gładkie jak mielizna – wstyd się chłopcu babci przyznać
    Dyplomu obrony zamiast, na prababkę będzie awans
    Ona na to: „Masz nauczkę. Idź, ochrzcij moją prawnuczkę”

    Z ofert pracy nie przebiera, płacze chłopiec: „Babciu, wspieraj!”
    Lituje się nad matołem, wciska w rękę mu pod stołem,
    Stówkę na otarcie łez – „Nie marudź, dają to bierz”
    Trwoni swą emeryturę na tę wredną pawlisiurę
    Gdyby dał czasem na tacę, załatwiłaby mu pracę
    Kto wie? Może wymodliła? Bo się firma wnet zgodziła
    Dała program do pisania, będzie z tego trochę siana
    Chłopiec tak hucznie świętował, że na SOR-ze wylądował
    W trzech miejscach złamana noga, a do tego jeszcze trwoga
    Poszedł smyk na chorobowe, gdy tu zwolnienia grupowe

    Dałaby chłopcu kuksańca, ale szkoda połamańca
    Niesłuchaniec się uchował, tyle lat już ignorował
    Jej życzenia, poważniejsze : „Zdrowia, bo to najważniejsze”
    Sama dobrze to wiedziała, bo od lat już chorowała
    „Ano widzisz i co zrobisz. Człowiek chce, a nogi nie”
    „Znasz dobrze moją maksymę. Byłeś przy tym?”
    Ano byłem
    O chłopca los się nie boi: „Do wesela się zagoi”
    Zanim skończy mówić jeszcze, wnuczek żonę niesie w teczce

    Częściej już nie domofonem, dzwoni chłopiec telefonem
    Zmądrzał nieco i pomocnie zdrowia życzy jak najmocniej,
    Z życia ciutkę się pośmieją, chłopiec pyta ją z nadzieją:
    „Jak się czujesz?”
    „Dobrze”, kłamie, „I dziękuję ci za pamięć.”

    Nie zapomni chłopiec Ciebie i trzy złote odda w niebie

  • Parametryka .18

    Szklista bryła w jej dłoni milczała jak grób i przy każdej z wysłanych przez nią wiadomości prezentowała bezlitosne symbole: doręczone, nieodczytane. Zerkała na ekran telefonu częściej niż chciałaby przyznać, oszukując się, że to nie nerwówka. Że okazjonalnie upewnia się, jak jest tutaj z dostępnością ważnych dla niej serwisów w splocie. Albo czy doinstalowana obowiązkowo apka linii lotniczych i usług paszportowych nie nadwyręża zbytnio baterii urządzenia. Nie było źle, akumulator trzymał poziom. To tylko jej cierpliwość była na wyczerpaniu.

    Czekała i cierpiała. Z początku zaskoczona, że nie dało się z nim skontaktować, ale wciąż wyrozumiała. Coś musiało go zatrzymać, coś naprawdę ważnego. Inaczej na pewno już by tu dla niej był. Z czasem jednak oaza wyrozumiałości wyschła, ustępując miejsca bulgoczącej fali rosnącej irytacji. To, że ojciec nie dawał znaku życia obecnie, akurat jeszcze była w stanie zrozumieć, bo już dawno zgarnął nominację na największego odludka w jej życiu. Ale żeby David tak sobie z nią leciał w kulki? To zabolało.

    Sama w obcym mieście, w nieznanym kraju. Do tego stłoczony na lotnisku Charles de Gaulle tłum uwziął się, żeby ją zmiażdżyć. Spodziewałbyś się, że przygotowanie portu lotniczego na przyjęcie takiego napływu powinno być priorytetem, ale tu czekał na ciebie istny młyn, chaos i porażka, totalne nieporozumienie. Scena, która Sarze kojarzyć mogła się jedynie z jakimś kryzysem humanitarnym, tutaj to był po prostu czwartek. Zupełnie jakby wszelkie sensowne procedury przestały obowiązywać w momencie, gdy opuścili pokład samolotu, pomimo iż Francja, jak prawie cała Europa, podlegała pod autorytet Integralu, gdzie takie rzeczy nie miały prawa mieć miejsca. A tu celowo chyba umieszczono nawet pody, gdyby okazało się, że musisz spędzić noc, zanim cię przeprocesują. Quel cauchemar!

    Sara przelewała się między tymi masami, wśród jazgotu wszelkich języków świata, posuwając się do przodu centymetr po centymetrze taśmą ruchomego chodnika, przekonana, że szybciej byłoby iść po prostu piechotą, gdyby gdzieś było na to miejsce. Ale nie było. Skazana byłaś na te taśmociągi, a jeśli się pomyliłaś i stanęłaś na niewłaściwym, licz się z tym, że masz do przebycia przynajmniej kilkanaście metrów w złym kierunku, zanim nastąpi odcinek bez barierek, gdzie tor dało się zmienić, więc ciesz się widokami. Podziwiaj spocone gęby i pachy. Jak nie naparzający japą dresiarze, wzięci żywcem spod megabloku, to zaś agresywnie milczące kobiety w czarnych czadorach, paraliżujące cię sądnymi spojrzeniami oczu, których prawie nie widać. Pomiędzy biegunami tego spektrum niezaopiekowane bachory wyjące po swojemu, trajkoczące o bzdetach małolaty, klnące pod nosem chłopy i gderające do nich zniesmaczone kolejką matrony. Prawdziwy livestream spod wieży Babel.

    A ponad tym wszystkim wylewa się z sufitu na ciebie holo: wieloryb sunie i zaprasza na Islandię, lotnictwo IPAX łowi rekrutów opartą o myśliwiec półnagą celebrytką, przyjdź, zobacz Notre Damme, już niedługo ponowne otwarcie albo zawitaj w Hololandzie, królestwie wyobraźni, wskocz całą rodziną w pędzący rollercoaster, tylko pamiętaj – porządku pilnuje wyposażona w salutujące aug-bulldogi cyberżandarmeria.

    Westchnęła ciężko, pisząc do Davida kolejną wiadomość:

    GDZIE TY, DO DIABŁA, JESTEŚ?

    Cudem przebrnęła przez to bagno. Oprócz bezpowrotnie zmarnowanych godzin życia, straty niewielkie: urwany pasek, pęknięta sprzączka, popruta bluzka, rozdeptane trampki. Coś takiego mogłoby być pretekstem do awantury, ale Sara była zbyt zniszczona na użeranie się z ludźmi i wdzięczna jedynie, że wyszła z tego wszystkiego bez złamań.

    Nie czuła się pewnie ze swoim francuskim. Ledwo przekonała automaton na bramkach (który jej prośbą o zmianę języka na angielski wydawał się absolutnie zdegustowany), żeby skierował ją łaskawie do sortowni walizek, gdyż sama nie była w stanie wypatrzeć odpowiedniej ikony informacyjnej w gęstym gąszczu infografik. David polecał jej nie polegać tutaj na biometryce, więc w samej sortowni stanęła w kolejce do skanera biletów – swoją drogą ordynarnie zwandalizowanego markerem – żeby na podstawie swojego ajdika pasażerki zlecić jakiemuś kubikowi dostarczenie jej bagażu. Przynajmniej można sobie tu było na chwilę usiąść, zanim walizka miała dotrzeć. Na podłodze, ale jednak.

    O dziwo, po dziesięciu minutach przyszła wreszcie jakaś odpowiedź na wysłaną do Davida wiadomość:

    PREZPRASZAM, NIE MOGĘ.
    SPOKOJNIE, WEŹ TAXI.
    ADRES ZNASZ.

    – No, super! – miał być szept, wyszedł krzyk. Aż się ludzie obejrzeli.

    Jeszcze nigdy chyba tak jej nie wnerwił i gdyby nie była skrajnie odwodniona po odstaniu kilku godzin w zaduchu, pewnie napłynęłyby jej do oczu łzy. Jak to jest możliwe, że facet, z którym potrafiła dogadać się nawet w kwestii tego, że nigdy nie będą mieć dzieci, i który zawsze wysłuchał, pocieszył, poradził – teraz, gdy potrzebowała go tak bardzo, milczy.

    Pierwsza myśl: jebać to.

    Zawróć, złap pierwszy, lepszy lot, adieu, Paris

    Ale jak pomyślała, przez co musiałaby przechodzić przy odprawie, przeszedł ją dreszcz.

    Skapitulowała i zamiast tego odpisała na wiadomość:

    A DO ŚRODKA JAK WEJDĘ??

    I znowu milczenie…

    Cholera, no przecież dopiero co do niej pisał!

    Czekała dobre kolejnych kilka minut na odpowiedź, a w raz z nią otrzymała wizytówkę z kontaktem: Cecile Mouton.

    CECE CIĘ WPUŚCI.
    WYSŁAŁEM CI NA NIĄ NAMIAR.

    – Ale mademoiselle absolutnie źle to interpretuje – upierał się taksówkarz. – Status za niski, oui? Do centrum z lotniska, dobrze, zawiozę, nie ma problemu. Ale ze współpasażerem, jasne? Samą nie mogę. Poczeka?

    – No, moment! Niby dokąd, do centrum? Ja potrzebuję pod konkretny adres – wykłócała się, choć nie miała już siły walczyć. Kolejny raz ktoś wspominał jej o tym, że przeliczniki statusu są tutaj inne, ale to był jakiś absurd. Nie mogła uwierzyć, że taksiarz nie weźmie jej we wskazane miejsce, tylko na jakiś punkt pośredni.

    – To się już państwo dogadają – oświadczył i zaczął machać na gościa w garniturze z przypinką przedstawiającą herb miasta na piersi i napisem: Fluctuat nec mergitur.Monsieur! Rive Gauche, peut-être? Très bien. Niech pani wsiada. Zabierze się z tym tu urzędnikiem.

    Przez całą drogę było jej wstyd.

    Na szczęście facet, z którym musiała dzielić taksówkę, miał to kompletnie gdzieś. Siedział obok niej zaślepiony obręczą z wizjerem, takim na pół twarzy. Wtopił się w siedzenie, ignorując spamującego smalltalkiem taksiarza, który w połowie drugiej anegdotki poddał się, zamilkł i skupił wreszcie na samej jeździe. Widocznie uznał, że do Sary nie warto było się odzywać. Nie żeby miała mu to jakoś bardzo za złe, ale mimo wszystko zajechało trochę chamstwem.

    Patrzyła przez okno na billboardy, znaki drogowe i architekturę, wypatrując megabloków i kopuł, ale nabierała przekonania, że Paryż był inny niż zakładała i nie dało się tu dostrzec segmentacji, charakterystycznej dla typowej integropolii.

    Na zagłówku przed nią taksówka emitowała mapę z obraną trasą. Kierowca miał ją odstawić przy dobrze skomunikowanym węźle, poniekąd, a stamtąd musiała ogarnąć sobie przesiadkę i dotrzeć pod wskazany przez Davida adres busem. Kark jej zdrętwiał, a głowa zaczynała ciążyć, ale bała się rozluźnić, bo czuła, że jej powieki robią się z każdym przymknięciem coraz cięższe. Miałaby tu usnąć? Przy tak wielce pomocnym taksiarzu i jakimś biurokratą z podejrzanym sprzętem prawie przyspawanym do twarzy? Niedoczekanie…

    – Halo, halo, wysiadka, mademoiselle! – rzucił taksiarz, zirytowany, że dopiero gwizdem dał radę ją dobudzić.

    Poderwała głowę. Szyja, zastygła w nienaturalnej pozycji, zaprotestowała impulsem bólu.

    Cholera, jednak ją zmorzyło i padła jak betka na tylnym siedzeniu.

    Zerknęła w bok. Urzędasa już nie było. Poszukała wzrokiem emitowanej na zagłówku przed nią mapy, ale nie wyświetlał już trasy, jedynie godzinę.

    – Gdzie… gdzie ten przystanek? – spytała, patrząc przez okno. – Dokąd mnie pan wywiózł?

    – Wywiózł? – kierowca obruszył się. – Pod adres wywiozłem. To tamta kamienica, co palcem pokazuję, okej? Tu chciała dotrzeć.

    Zawiózł mnie pan jednak na miejsce?

    Oui, to był mój ostatni kurs na dziś. – Wzruszył ramionami. – Do domu mi po drodze, to zawiozłem. To jak, wysiada już? Ma coś w bagażniku, n’est-ce pas?

    – Tak… dziękuję – odparła, starając się wykrzesać z siebie odrobinę wdzięczności. – Plecak i walizkę.

    Pomógł jej z wypakowaniem bagaży, ukłonił się i odjechał.

    Sara omiotła wzrokiem niezbyt zachęcającą fasadę kamienicy.

    Spękany, odpryskujący szary tynk, odsłaniający odrapane cegły, oklejone tu i ówdzie wlepkami albo osmarowane grafitti, a w jednym miejscu nawet osmolone jakimś palnikiem. Na parterze okna: jedno okratowane, drugie zabite deskami. Podeszła bliżej i pchnęła kontrastujące z obskurnymi ścianami wysokie skrzydło drzwi, odmalowane, chyba dość niedawno, amarantową farbą. O dziwo, otworzyły się bez jęku, lekko, wypuszczając na nią przeciąg niosący odrobinę stęchły zapach.

    – Trzecie piętro, drzwi po lewej… – szepnęła, dodając sobie odwagi. – Może jakaś winda?

    Ta, jasne. Merde.

    Walizka stukała o każdy schodek i czuła, że albo odpadnie jej ręka, albo plecak pociągnie ją w dół.

    Mimo to dźwigała się ku górze z pomocą chybotliwej poręczy, aż stanęła w końcu, zdyszana, pod odpowiednimi drzwiami. Nie dostrzegła żadnego dzwonka ani wizjera. Mogła zapukać, ale pomyślała, że może lepiej będzie przedzwonić do kobiety niż kołatać o tej porze do drzwi. Miała zamiar zapowiedzieć się wcześniej, ale odpłynęła w taksie i całkowicie o tym zapomniała. Trochę liczyła, że David dał znać gospodyni, że powinna się jej spodziewać, ale po tym, co dzisiaj odstawił, nie ufała już w jego zdolności organizacyjne. A po tym, co zobaczyła na miejscu, bała się, że w ogóle wysłał ją pod zły adres.

    W każdym razie zadzwonić zawsze warto, a jeśli okazałoby się, że Cece nie ma w mieszkaniu, to może poda jej kod do drzwi, który da się tu gdzieś wstukać albo wspomni o jakimś kluczu pod wycieraczką.

    – Dobry wieczór, z tej strony Sara Saney – przećwiczyła sobie półszeptem, kolejny dziś raz wsłuchując się w sygnały nieodbieranego numeru. – Jestem właśnie pod drzwiami i cholernie mam już dość…

    Nagle zamek w drzwiach przekręcił się i stuknął przesuwany rygiel. Aż podskoczyła.

    – O, dobry wieczór! Nie bój się, dziecko – odezwała się do niej przyjaźnie uśmiechnięta, starsza pani. – Synek dzwonił, że zaraz będziesz. Wchodź, proszę. Nie krępuj się.

    – Uff, dziękuję! – Ucieszyła się i z ogromną ulgą schowała do środka, odcinając się od uciążliwości podróży solidnymi drzwiami.

    Przetoczyła się z walizką przez wąski przedpokój, starając się o nic nie zahaczyć i przypadkiem nie uszkodzić. Na szczęście mieszkanie nijak nie przypominało ponurej kamienicy, przeciwnie, powitały ją przytulne ściany zdobione białą boazerią, piękne meble, malutkie doniczki z kwiatami na półeczkach.

    – Jak tu cudownie! – powiedziała z zachwytem.

    – A, gdzie tam. Przesadzasz, Sareńko, podejdź, prosze, tu ci będzie wygodnie.

    Cece przecierała szlak, usuwając ledwo dostrzegalne, drobne zawalidrogi, kapcie, lakierki, koszyczki, torebki, parasolki, prowadząc Sarę do lądowania na przytulnej, pikowanej ławeczce. Coś w tej staruszce było takiego, że od razu poczuła się bezpiecznie. Mówiła po angielsku dużo lepiej niż obsługa lotniska, to na pewno. Choć była to raczej niepozorna, niewysoka i okrągła babeczka, a na jej twarzy widać było odciśnięte lata, poruszała się zgrabnie i zdecydowanie, jak tancerka. Chociaż, chyba się przejęzyczyła, nazywając Davida synkiem. Albo może Sara źle usłyszała.

    – Usiądź sobie, kochanie. Nie musisz butów zdejmować. Odetchnij, rozbierz się. Kawa? Herbata? Coś zimnego? Mam dzbanek lemoniady w lodówce. Będzie ci smakować.

    – Baaaardzo chętnie. Lemoniada brzmi świetnie – odparła Sara.

    Zrzuciła plecak i rozluźniła grzbiet, czując w okolicy łopatek lekkość oswobodzonego z poczwarki motyla. Niby to tylko kilka pięter, ale wysokie schody dawały w kość. Przywykła do wygód apartamentu Davida i nie uśmiechało jej się wcale, że będzie musiała przywyknąć do tej wspinaczki.

    – Zaduch tu straszny, prawda? – Cece powachlowała się dłonią. – Całe miasto kipi. Upał nas wszystkich zamorduje. Mam nadzieję, że przeżyłaś jakoś tę mordęgę? Nie ma chyba nic gorszego niż lotniska.

    – Oj, nie było łatwo, przyznaję.

    – Ale nie bądź taka skromna, dałaś sobie radę, moja droga, i to sama. Synek coś się w ogóle nie popisał. Taką dziewczynę zostawić na pastwę losu? Wstyd! Nagadamy mu, jak przyjedzie.

    – Davidowi coś wypadło, tak? – spytała.

    Na dźwięk imienia twarz kobiety na chwilę stężała. Tak jakby próbowała sobie z trudem coś przypomnieć, ale nie będąc w stanie dosięgnąć odpowiedniej informacji w pamięci, zastygła. Po chwili jednak, zrezygnowana, kiwnęła głową z maskowanym, ledwo dostrzegalnym smutkiem. Zmiana trwała krótko. Otrząsnęła się z tych myśli i machnęła ręką.

    – Oprowadzę cię, moja droga. Chcesz klapeczki?

    – O, super! Dziękuję.

    Przedpokój był dość wąski, ale za to połączona z jadalnią kuchnia całkiem przestronna. Eleganckie kafelki z folklorystycznym motywem ładnie współgrały z dębowymi blatami, a dwukomorowy, kamienny zlew z zabytkową baterią i archaicznymi kurkami – istna rewelacja! Gdzie nie spojrzeć, czekał na nią jakiś zaskakujący, przyjemny dla oka detal. A to grawerowany zestaw drewnianych przyborów kuchennych, a to haftowane serwety i ściereczki. Stary ręczny młynek do kawy, być może wciąż w użyciu. Miska skórek pomarańczy suszących się pod oknem. Trochę tu jak u babci na wsi, pomyślała i poczuła jak rośnie jej uśmiech na twarzy.

    Usiadła przy stole i wzięła do ręki porcelanową filiżankę zdobioną floresami w ciemnym błękicie.

    – Przecudne! – powiedziała, oglądając ją z różnych stron. – Ale tu sielsko, pani Mouton.

    – O, miłości moja, jaka tam ze mnie pani! Cece, dobrze? Nie wyobrażam sobie, żebyśmy miały sobie mówić inaczej niż na ty. Co ty na to?

    – Oczywiście. Bardzo mi miło.

    Krzesła były trochę twardawe, ale po takim dniu tyłek protestowałby nawet przeciw ławeczce z ptasiego mleczka. Dzbanek lemoniady nie był jedynym poczęstunkiem, Cece wyciągnęła też naleweczkę. Rozlała odrobinkę do niewielkich kieliszeczków i tak sobie zasiadły, toastując za Sary nową przygodę na studiach, sącząc porcjami odpoczynek.

    Przytaczane w tak przyjemnej atmosferze wszystkie niedogodności podróży wydawały jej się teraz potwornie śmieszne. Cece była bardzo pogodną kobietą i od razu wzbudzała zaufanie. Obiecała Sarze, że pomoże jej odnaleźć się w Paryżu.

    – Zapewne speszyłaś się trochę na jej widok, ale za dnia moja kamienica nie jest aż taka okropna, przysięgam.

    – No, trochę. Zdziwiło mnie, że okna na parterze są takie niezachęcające.

    Cece machnęła ręką.

    – Już dwa razy odnawiałam tę fasadę, ale zawsze znajdą się hultaje, którym to najwyraźniej przeszkadza. Obecnie nikt tam nie mieszka. Niestety parter trudno jest wynająć. Zbieram się co jakiś czas do remontu, ale chwilowo zdrowie nie pozwala. Nieważne, co możesz od ludzi usłyszeć, przysięgam jednak, że tam nie straszy.

    – Może przydałaby się nasza pomoc?

    – O, matulu, jeszcze walizki nierozpakowane, a ty już mi chcesz pomagać, złotko! Jesteś przeuprzejma, ale nie mogłabym się na to zgodzić. Ręce artystki stworzone są do czegoś lepszego! Zobaczymy, może synek to ogarnie, ale w przeciwieństwie do ciebie, on coś nie kwapi się z propozycją pomocy. Ehh, czasami to sama nie wiem, w kogo on się wdał.

    Obie się uśmiechnęły. Czyli to nie było przejęzyczenie. Ona tak po prostu na niego mówiła.

    – Ale muszę przyznać, że urzekłaś mnie, moja droga. Takiej piękności się nie spodziewałam, chociaż widziałam zdjęcie. Nie czerwień się, no! Po prostu mówię, jak jest.

    – Proszę, bez przesady…

    – Nie chcę cię za długo trzymać, dziecko. Lepiej połóż się spać. Jutro musisz się pojawić na uczelni, tak?

    Sara westchnęła.

    – Do końca tygodnia. Mam jeszcze czas, żeby złapać oddech. Ale racja. Dobrze mi się tu siedzi, jednak bardzo chętnie się już położę. To był męczący dzień.

    – Jakby co, masz mój numer, a poza tym jestem prawie zawsze tutaj, dosłownie mieszkanie obok. Chętnie odwiedzę moją nową, ulubioną sąsiadkę. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzać, że mam zapasowe klucze?

    – Ach, tak? Nie, nie, jasne…

    Ugryzło to Sarę trochę, choć miała nadzieję, że nie dała tego po sobie poznać. Nie chciałaby jej urazić.

    Ostatecznie, o wiele lepiej mieć tu na miejscu kogoś, kto przyjmuje cię z pełnymi honorami, niż tylko nieodbierającego komórki osła. Uśmiechnęła się i chwyciła za nalewkę.

    – To co, rozchodniaczek? – nalała im obu i uniosła kieliszek. – Za co się napijemy? Za nasze radzenie sobie, czy zapominalstwo Davida?

    Po raz kolejny, i tym razem Sara miała już pewność, że to na dźwięk imienia, twarz Cece przybrała wyraz maski wykutej z kamienia. Wystraszyła się, że to może jakaś przypadłość neurologiczna i będzie musiała wezwać pogotowie, co mogło nie być takie łatwe dla podpitej, świeżo upieczonej, tymczasowej paryżanki, jaką absolutnie się jeszcze nie czuła.

    – No, oczywiście za mężczyzn tych wspaniałych! – odparła Cece, jakby nigdy nic.

    Czary, mary, prysk i rzucony na nią urok prysł. Może to jakiś mikrowylew? Ale jeśli, to chyba nieszkodliwy. Cece uśmiechała się.

    – Tych, których szukać ze świecą nie trzeba! – dodała i puściła oczko.

    Toast spodobał się Sarze bardzo, aż wstała, wychyliła banieczkę, syknęła, oblizała się i przybiła kieliszkiem w stół. Widząc na twarzy Cece lekkie zakłopotanie, roześmiała się i wzruszyła ramionami.

    Désolé, mon ami! – rzekła, pokazując na siebie kciukiem. – Narąbana, to do domu.

  • WIERSZEM*2

    MY, SZCZURY Z PIWNICY

    za dnia zabiegani szczurzymi ścieżkami
    labirynt – rubryką
    przemierzany, uśredniamy
    z maszynowego przekłady
    na sukces, na sukces

    przepisujemy ze stosu i z wiki
    życie do profilu na linked i nie
    w przerwie, gdy nam zrobi
    ścielimy powieki styropianem
    by dać w klatce spocząć marzeniom

    aż noc nas szturchnie, gdy ciemność zapieje
    idziemy w stare mury, prześmierdnąć piwnicą
    z innym szczurami w słowach poprzebierać
    się zamiast formal – za nas samych

    rozgrywamy spektakl na oczach upiorów
    co niegdyś przed nami w tych murach
    słowa nosili jak znamię
    którzy dziś z trumien podręczników
    straszą na maturze

    podnosimy ich pochodnię
    odpalamy od niej pedalskie fajki
    do mikrofonu spluwamy wypociny i marzenia
    o wolności wyboru własnego przeznaczenia

    noc zezwierzęca nas, gdy się do naga zwierzamy
    my, szczury z piwnicy, które świat pcha na szczyty drabin
    za dnia zasypiamy

    BV

  • OBRAZEM ×1

    Subskrybuj, aby czytać dalej

    Subskrybuj, aby uzyskać dostęp do reszty wpisu i innych treści dostępnych wyłącznie dla subskrybentów.

  • WIERSZEM*1

    Huśtają się nasze córeczki

    Tutaj na placu, przed samą szkołą,
    huśtają się nasze córeczki.
    Twoja ma sukienkę na takie okazje.
    Moja ma dno walizeczki.

    Nasze córeczki bawią się w berka.
    Nie jadły jeszcze kolacji.
    Pod złotą przykrywką zrobisz jej popcorn.
    Moja zje barszcz z chlebem na stacji.

    Pochwali się twoja, że ma zestaw LEGO
    z księżniczką, z różą bez kolca.
    Moja ma lalkę od bezdomnego,
    najmilsze wspomnienie z dworca.

    Córeczki ciągną się za warkocze, robią fochy i miny.
    Jedna się z drugą dogadać nie może,
    bo z innej jest druga krainy.

    Czas nam położyć już spać córeczki,
    bo zabawa skończy się płaczem.
    Jutro uprzątniesz ty jej zabaweczki.
    Ja mojej już nie zobaczę.

    BV

  • Historia oparta na faktach z el. SCI-FI #3: „Dodo”

    Sunie es-siódemką czeski, lekki transporter opancerzony, zwany potocznie Octavią II Kombi.
    Z planowanych ulepszeń, takich jak: reflektory ślepiące siedzących mi na zderzaku, fotele katapultujące pasażerów próbujących uczyć mnie, jak mam jeździć, pług do spychania ślamazarności z lewego pasa oraz klakson z melodyjką La Cucaracha, udało się w nim, póki co, dorobić jedynie instalację LPG i założyć wielosezonówki. Żre olej jak stara frytownica, ale sprawdza się, gdy średnio co tydzień, dwa, robię nim trasę Kraków-Warszawa, Warszawa-Kraków, zahaczając niekiedy w ramach autopokuty o Częstochowę. Zwykle wykorzystuję czas spędzony w podróży do wnikliwej autorefleksji nad niuansami nomadzkiego trybu życia albo gadam do siebie, tak jak teraz, z wiernym dyktafonem w dłoni.

    Nie lubię być w drodze, ale gdy już jestem, nie lubię się zatrzymywać, a odkąd w naszym kraju upolitycznione zostały nawet stacje benzynowe (chyba, że zawsze były, a ja nie zauważałem), sprawia mi to jeszcze mniejszą radość. Ażeby pozostać postojowo niezależnym i jednocześnie móc sprostać przeróżnym okolicznościom na trasie, wożę ze sobą: czajnik, kawę, pęki cukrosticków, kartony vifonów, baniak, lodówkę turystyczną, turystyczny prysznic, solidny koc i rogal do spania, nawet składaną saperkę, zgadnij, po co. Jak już postój, to zdecydowanie lepiej na łonie natury.

    Pod walcem moich opon, przez te lata, jedynie kilku żabom zdarzyło się dokonać żywota. Masz, oczywiście, i po czymś takim wyrzuty sumienia, zwłaszcza jeśli grałeś za młodu we Froggera, a twoja babcia wpoiła ci, że z poczynań w grach komputerowych również należy się spowiadać. Na mojej psychoskali wyrzuty te oscylują w okolicy tych po zjedzeniu własnoręcznie złowionej ryby.

    W bestiariuszu wyskakujących mi przed maskę, cudem wyminiętych istot mam wszelaką dziczyznę: dziki, sarny, jelenie, nawet łosie, a także lisy, kuny, jeże, jak również, niestety, niskolatające koty. Byłem świadkiem tragicznego zderzenia passata z kocurem i choć miałem nadzieję jeszcze jakoś mu pomóc (kotu – bo passatowi nic nie pomoże), ostatecznie musiałem zaakceptować, że ten incydent był już jego dziewiątym tańcem ze śmiercią. Widok życia uchodzącego z tych mętniejących, zielonych ślepiąt dręczył mnie będzie chyba już do końca moich dni. Niestety nie ma w tym kraju sprawiedliwości dla naszych czworonożnych przyjaciół i długo jeszcze nie będzie.

    Jestem dość czuły na krzywdę zwierząt, a fakt, iż sprawca w passacie odjechał bezrefleksyjnie z miejsca zdarzenia, uważam za bulwersujący. Kodeks drogowy nie określa, jak postąpić w takiej sytuacji.

    To kodeks drogi skłonił mnie, żeby wybrać 112.

    – Dobry wieczór, właśnie w wiosce za Olkuszem gość przywalił w kota i odjechał.

    – W kota?

    – Tak, w kota. Przechodził przez drogę i auto w niego uderzyło. Wystrzelił w powietrze i przeleciał ponad samochodem.

    – Aha. I co, żyje?

    – No… nie. Chwilę na mnie patrzył jeszcze, ale już nie…

    – To był pana kot?

    – Nie, nie. Tylko jechałem za tamtym kierowcą. Przystanąłem sprawdzić, czy kot ma jakąś obrożę. Mógł należeć do rodziny z któregoś domu tutaj przy drodze, co nie?

    – Rozumiem. Wie pan co, mamy już na to zgłoszenie. Jakby co, zadzwonimy do pana.

    – Naprawdę?

    – Tak.

    – Potrzebne może… moje nazwisko?

    – Nie, nie trzeba. Mamy pana numer.

    – Okej… Do widzenia.

    Nic nie szkodzi.

    źródło: joemonster.org

    Kodeksu drogowego wszyscy musimy przestrzegać, lecz, jak już wspomniałem, istnieje również kodeks drogi [z japońskiego: ドド – Dodo – The way of the Way] i nie mam tu wcale na myśli Niepisanej księgi drogi (pozdro Carlin, Jay & Cichy Bob), tylko luźny zbiór reguł postępowania, gdy stykasz się z wypadkową życiowych, rozgrywających się w trasie dylematów oraz ludzkiej przyzwoitości.

    Nigdy nie wiesz, co konkretnie pchnęło na drogę pozostałych uczestników ruchu i w większości przypadków nigdy się tego nie dowiesz. Na ogół poruszacie się w swoich mniej lub bardziej wygodnych, blaszanych banieczkach, tolerując się nawzajem i raczej nie naprzykrzając się sobie. Nie macie ze sobą kontaktu – co najwyżej wzrokowy i to krótki, bo taki dłuższy, to już może być symptomem zauroczenia, ostrożnie. Dodo ma zastosowanie, gdy dochodzi do przypadków będących rezultatem nieustannie oddziałującej na nas autoentropii, ale przeważnie wchodzi w grę dopiero, gdy przynajmniej jedna ze stron zmuszona jest się zatrzymać. Kodeks dodo wymaga, na przykład, żeby rozważyć zabranie autostopowicza. Zwłaszcza w rejonach kiepsko skomunikowanych, takich jak Bieszczady albo Polska. Pomimo iż pięknie wykaligrafowana markerem na tekturze urzekająca:

    WARSZAffQA (^-^)

    …już przykuła twoje oko i nawet masz w pojeździe miejsce, nie będzie to prosta decyzja.

    Na pewno kojarzysz niejeden odcinek na ten temat Uwagi!, Sprawy dla Reportera, ewentualnie Trudnych Spraw lub Przestróg Mamusi. Czy aby na pewno warto taką/takiego zabrać? A jak już, to czy warto ich brać, na przykład, jedynie trzeźwych? Przezorność podpowiada, że no raczej, ale dodo tego nie precyzuje. Gdybym upierał się przy takim wymogu, nigdy nie zgarnąłbym pewnych studentów AWF-u, z których jeden pracował kiedyś jako pomocnik grabarza. Drugi być może też, choć obecnie na tylnym siedzeniu sam przypominał zwłoki. Przytomny student podzielił się ze mną historiami, które spisałem i kiszę, licząc, że wykiełkują kiedyś jeszcze jako wsad pod bluesa, dla którego nawet mam już tytuł: Undertaker’s Creed – bowiem tego typu inspirację, gdy tylko mogę, kradnę. Zmierzam do tego, że historii w takim tonie nie usłyszysz od trzeźwej, spracowanej, podczęstochowskiej prawieemerytki, której bus uciekł i został jej tylko marny stop jako opcja. Ona może, co najwyżej, poczęstować cię bułką z masłem i kiełbasą, a ja, mimo iż lubię takie kombo, łasy jestem jednak bardziej na ludzkie perypetie.

    Dodo w tej kwestii mówi: zakręć kołem. Zobaczysz, co wypadnie, tylko nie daj się podejść, bo na każdą uśmiechniętą, wystawioną do kompletu z kciukiem, smukłą nóżkę, przypada zaczajony gdzieś na poboczu nieogolony krab z torbą Pumy, potrzebujący podjechać kawałek, choćby na orlena, bo go w drodze na roboty ziomy z ekipy wywaliły z busa, gdy za mocno się przy nich spierdział po pijaku.

    Podobnym wyzwaniem jest holowanie. Możesz sobie myśleć, że podholowujesz tylko kawałeczek do Krakowa, jakieś 70 km, „bo stamtąd to już jakoś pójdzie”, zdesperowane małżeństwo w kryzysie i w załadowanej meblami furgonetce. Nie domyślasz się nawet na jakiej cienkiej lince jest to holowanie i że ratujesz właśnie ich związek przed rozpadem, ewentualnie przybijasz tej desce ostatni gwóźdź. To znaczy, stopniowo się w tym orientujesz, skoro jedno z nich uparło się, żeby zamiast siedzieć w holowanym pojeździe, jechać z tobą i uprzyjemniać trasę rozmową. Szczerze polecam takich sobie wymieniać: raz jedno, raz drugie. Poznajesz wtedy wersje obu stron, co pozwala spojrzeć na temat holistycznie. Niezależnie od konkluzji osiągniętych w tego typu małżeńskiej autoterapii, najważniejszą nauką z tego będzie: skąpcie, ludzie, na assistance!

    Ręka do góry, kto nie lubi jeździć nocą.

    Ja lubię z prostej przyczyny: mniejszy ruch – mniejsze wyzwanie.

    Można jechać praktycznie na autopilocie, pogrążając się w magii chwili obecnej lub oddając sadystycznym autoruminacjom, co by było, gdyby inaczej życie się potoczyło. Dyktafon nocą pracuje u mnie na pełnych obrotach i rejestruje wszystko: listę zakupów, treść mejla do wysłania w pracy, toast do wygłoszenia jako świadek na weselu, tekst nowej piosenki, całe paragrafy powieści…

    O CHOLERA, SARNA!

    Ufff… było blisko, Bambi!

    W trakcie nocnej zmiany dodo jest jeszcze ważniejsze niż kodeks drogowy.

    Za dnia wielkich niespodzianek raczej się nie spodziewaj. Może cię rządowy enforcer pomierzy suszarką i zaprosi na pobocze do „rutynowej kontroli”. Albo będziesz świadkiem, jak patrol tajniaków, stwarzających zagrożenie głównie fiskalne, puszcza się w pogoń za drogowym piractwem. Może jakiś tir wespół z drugim, w improwizowanym duecie na dwa pasy, spowolni ciebie i kolumnę tobie podobnych frustratów w locie do bazy. Zamiast się irytować, popatrz, jak bujają im się naczepy. Usłysz ten tętent, dostrzeż ich majestatyczne kołysanie, gdy, jadąc obok siebie, zastygają na moment, jak kochankowie w tańcu do poloneza z Pana Tadeusza.

    Nocą jest inaczej. Wyłażą znudzone powszedniością młodziki oblegać okołowsiowe stacje. Siadają za kierownicą wampy i wampiry, w łapskach wejpy, energetyki, browce, bógwiecojeszcze, ruszają w trasę z braku alternatywnej rozrywki. To o tej porze wylęgają się autostopowicze z piekła i ci, co na takich polują.

    źródło: Twoje koszmary

    Licz się z tym, że zdany jesteś na siebie, gdy życiowe RNG pokrzyżuje ci ścieżki, kierując na twoją drogę, poza oszołomioną zewem nocy zwierzyną, losowe mobki: od raidersów po supermutanty.

    Wyobraź sobie, na przykład, że jedziesz spokojnie, pilnując własnych spraw, gdy napotykasz poruszający się lewym pasem obiekt. Podejrzany pojazd, którego kierowca łamie kardynalną regułę, że lewym pasem należy poruszać się szybciej niż prawym. Jest tzw. lewitą, jak by to określił mój tata, ale problem z tym konkretnym lewitą jest taki, że, gdy, z braku lepszego pomysłu, postanawiasz wyprzedzić go prawym pasem, on, ni z tego, ni z owego, przyspiesza.

    Nie spinasz się, prawda? Skoro teraz jedzie już szybciej od ciebie, suniesz dalej prawym, rozsądnie, prawidłowo. Tylko że koleś przed tobą zaczyna nagle zwalniać.

    Ciemno jest, bo noc, ale miejmy jasność: on zwalnia na l e w y m pasie. Po co? Żeby zrównać się z tobą.

    Czy ma ochotę ci pomachać? Chce sobie na ciebie popatrzeć? Czy też jest świeżo po bindżu Szybkich i Wściekłych, a co za tym idzie, zamierza się z tobą za moment ścigać?

    Przyglądasz mu się z bliska: czarna beemka, przyciemniane szyby. Co robimy?

    A: Zwalniamy całkiem i udajemy, że nas nie ma...
    B: Czekamy, aż nastąpi zrównanie, pukamy się w czoło środkowym palcem i dajemy gaz do dechy!
    C: Desperacko rozglądamy się, choćby za orlenem.
    D: A, hooy! Robimy FORMACJĘ!

    Tej nocy wybieram D.

    Jadę, trzymając się gdzieś w jego ślepej plamce, a że on dalej zwalnia, więc i ja zwalniam.

    Na trasie, gdzie wolno jechać do 120-tu, czyli ogólnie trasa szybkiego ruchu, mam nagle na liczniku już poniżej 60. Blokujesz lewy pas? Dobra, to ja blokuję prawy. Czy jest na sali psycholog? Chętnie dowiem się, na jakiej płaszczyźnie rozgrywa się ta bitwa, ale tak naprawdę nie mam wcale ochoty ścigać się tu z jakimś świrem. Jeszcze zaraz dzik z lasu wyskoczy i któremuś z nas naklepie za takie nocne dragsterowanie. No właśnie, zapomniałem wspomnieć, że jedziemy formacją przez las, a, jak wiadomo z Przestróg Mamusi, nic dobrego nigdy nocą nie dzieje się w lesie.

    No, ale ciul z tym, lecę z nim dalej, jak gęsi w kluczu: on na mojej dziesiątej, ja na jego czwartej.

    Myślę, czy nie mignąć mu światłami, choć nie uśmiecha mi się nawiązywanie z nim kontaktu, nawet morsem. Mignę kierunkowskazem, pewnie nawet nie zauważy. Odpalę długie, tylko go rozwścieczę. Mogę, co najwyżej, głośnik na bluetootha, taki z imponującą, niebieską diodką, położyć na desce rozdzielczej i udawać tajniaka. Może da się nabrać i zwieje. Moja córa, gdy była mała, lubiła taką zabawę. Z tylnego siedzenia zarządzała centralą i po numerach rejestracyjnych „sprawdzała w bazie” przejeżdżających obok kierowców podejrzanych pojazdów i ich przewinienia. Ciekawe, co by miała na tego tutaj łobuza.

    W formacji lecimy tak już dobrą minutę albo i dwie, gdy on zwalnia jeszcze bardziej.

    Na liczniku 40, 30…

    Wyobraźnia pracuje, podpowiada złe scenariusze, ale zobaczmy, jak akcja się potoczy. Gdyby jej rozwój szedł w złym kierunku, plan mam prosty: udam, że zjeżdżam na pobocze, a jeśli beemka też się zatrzyma, no to redukcja i puszczam galopem moją Octavię 1.6 MPI / LPG, wprawdzie bez turbosprężenia nitro, ale co z tego, skoro do setki rozpędza się migiem, wystarczy tylko, że zgaszę klimę. Mam prawie full butlę gazu, a gdy gaz się skończy, pełen bak bezołowiowej, przełączam na benzynę i mogę spierdalać nawet nad sam Bałtyk. Ciekawe, czy tamten też może pochwalić się takimi zasięgami.

    źródło: Synergia

    Na liczniku 30, 20, 15…

    Nie mogę teraz okazać słabości. Fury Road, mów mi Max. Akurat w trasę ruszyłem uzbrojony najlepiej jak się da w tym kraju bez specjalnych zezwoleń, wykluczając potencjalny arsenał kolekcjonerskich czarnoprochowców (może kiedyś). W podróżnym kołczanie prawilności mam paralizator i gaz. Ostatnio, gdy na rynku spuścili mi bęcki, byłem głodny i nietrzeźwy. Teraz jestem trzeźwy, wyspany, po dwóch energetykach i dopiero co wciągnąłem cziza z frytkami z maka, więc mam manę i hapeki. Czarna beemo w czarnym lesie – tanio ci skóry nie sprzedam.

    Lecz, gdy już pozorować mam swój zwodniczy manewr, we wstecznym lusterku pojawiają się żarówy wybawienia. No tak: my tu jedziemy dużo mniej niż 60 na godzinę, na trasie, gdzie wolno 120, zresztą jest noc, ludzie mają gdzieś ograniczenia, więc nawet na odludnym fragmencie trasy statystyka dyktuje, że ktoś w końcu podjedzie i będzie chciał wyprzedzić naszą debilną formację. I taki ktoś jedzie właśnie za mną, a ja chyba nigdy jeszcze nie cieszyłem się tak bardzo na widok lecącego lewym pasem tira.

    Mój adwersarz, mój road-warrior-nemezis w czarnej beemce, nie ma za bardzo wyjścia, tir się z nim nie pieści. Wali światłami i syreną w niego, a klakson ten dla moich uszu jest czystą symfonią.

    Beema przyciska. Jedna rura, druga rura… To ja na prawym też przyciskam, a co! W końcu jadę z nim w formacji czy nie? Beema wtedy ciśnie jeszcze mocniej i, patrzcie go, zjeżdża w końcu na prawy pas!

    Tira jednak ostatecznie nie puszcza, tylko sama się puszcza. W długą.

    Raz, dwa i ziuuuum. Znika za horyzontem.

    Opuszczam szybę, wystawiam przez okno rękę i macham wybawicielowi. Pomyśli, że jakiś wariat, ale co z tego. Ważne, że mogę wrzucić na luz i odetchnąć, pozwalając się wyprzedzić. Tir nabiera prędkości, mija mnie, trąbi raz i odjeżdża. Adrenalina ewaporuje, zostawiając po sobie energetyczny lej. Uśmiecham się, ściskam kierownicę, upewniając, że za nią nie zasnę. Redbull, dodaj mi skrzydeł.

    Nie był to najbardziej żałosny pościg w moim życiu. Ten tytuł należy się dwuminutowej ucieczce przed policją, którą uważam za godną uwiecznienia tutaj, choć bardziej niż megahit Polsatu przypominała coś rodem z niskobudżetowego klona GTA.

    Miejsce akcji: Pasternik. Na drodze przede mną barykada – radiowóz przed skrzyżowaniem na wylocie z Krakowa. Policja robi masowe pomiary promili we krwi wszystkim przejeżdżającym. Facet w odblaskowej kamizelce podtyka ludziom przez szybę „gwizdek” i każe dmuchać. Czy to legalne, taka masówka? A co w tym kraju jest tak naprawdę legalne?

    – Kurde, nie mam prawka. Nie wziąłem portfela – oznajmiam narzeczonej.

    – Ojej, no to co robimy?

    Ciężka za mną noc, a i poranek smętny. Może dlatego fakt, iż zapomniałem portfela, wraz z fizycznym dokumentem prawa jazdy, wydaje mi się większym problemem, niż jest w rzeczywistości. Zamiast podjechać do barykady i dać sobie zmierzyć wydech, zjeżdżam na bok i przeszukuję kieszenie. W Polsce już od jakiegoś czasu Policja ma o nas wszystko w systemie. Mam tego świadomość, ale mimo to, gryzie mnie, że nie mam portfela. I w sumie, to co za problem? Do domu mamy ile? Kilometr? Pół? Dopiero co wyjechaliśmy.

    Oficer pomiarowiec łypie na mnie z daleka. Dzieli nas dobre kilkadziesiąt metrów, ale nie uszło jego uwadze, że ze sznureczka samochodów czekających na dokonanie pomiaru tylko moja octavia się wyłamała, na ich widok wykonując podejrzany manewr. Telepatycznie wyczuwam, jak w głowie policjanta trybi pomysł, że pewnie mam coś do ukrycia. Probable cause, jak to mówią Amerykanie.

    – Jedziemy do domu. Nie chcę mieć kłopotów. – mówię. – Zawrócę, przyjadę z portfelem, jak trzeba to dmuchnę, trzeźwy jestem.

    Ta sama babcia, która karciła mnie za rozjeżdżanie spikselizowanych przechodniów w Carmageddonie, nauczyła mnie, że trzeba dmuchać. Na zimne. Wiem, że czasem ta ostrożność jest wręcz patologiczna. Ale przynajmniej dogaduję się dzięki niej z moją jeszcze ostrożniejszą przyszłą żoną.

    – Okej. – Ona mnie rozumie. – Najwyżej się trochę spóźnię…

    Wzdycham na to, ale decyzja podjęta, robię manewr.

    Co poradzę, że noga ciężka i robiąc zwrot, gazu daję ciut za dużo? Leci żwir spod piszczących opon. O, cholera, we’ve got a runner

    Zerkam we wsteczne, domyślając się, co zobaczę. Facet biegiem leci do radiowozu.

    – Oho, no to zaraz pojadą za nami…

    Kogut rozbłyskuje w oddali.

    Co za cyrk, myślę, ale… jadę przed siebie, w końcu nic przecież nie zrobiłem. Zawracanie jest nawet w Polsce, póki co, dozwolone, a to że tutaj ograniczenie do 30-tu obowiązuje, wiem i przestrzegam, pełen legal.

    Kogut mnie dogania.

    Nadzieja, że może dostali wezwanie i tak naprawdę jadą zatrzymać kogoś innego, roztapia się jak asfalt w sierpniu. Radiowóz wyprzedza mnie na tych stu-kilku metrach z łatwością. Sygnalizują, żebym zjechał w zatoczkę. Emocje jak u Ridleya Scotta, tudzież Staszka Barei! Wypatruję helikoptera i ekipy TVN-u, ale jakoś nikt tego nie relacjonuje. Za to nagły zwrot akcji: podejrzany ma broń.

    Leży na półeczce pod radiem blaszany colt na kapiszony, który w zestawie z odznaką i kajdankami kupiłem córce do zabawy w policjantów i złodziei.

    żródło: Rekonstrukcja wydarzeń

    – Ania, schowaj gnata – mówię, zjeżdżając w zatoczkę. Widzę niepokój w jej oczach. – Tylko spokojnie…

    Staniemy, poczekamy na puk, puk w szybkę.

    – Dzień dobry, kontrola ruchu. Dokumenty proszę.

    Mam pełną świadomość, że, gdy jestem zaspany, mój głos nie brzmi najlepiej. Jakoś tak głębiej, ochryple i szorstko. W komplecie z przetłuszczoną czupryną, bylejaką bluzą, x-dniowym zarostem i sińcami pod oczami, mój kamuflaż żulowatego kraba spod orlena jest nieskazitelny. Bowiem plan był taki, że podwożę tylko i wysadzam narzeczoną pod instytutem na Smętnej. Kilkuminutowa trasa jest do zrobienia nawet w piżamie. Gdybym wiedział, że będę miał przyjemność z wymiarem sprawiedliwości, może choć umyłbym zęby.

    – Dzień dobry… – Odkaszluję. Dobrze, że „kierowniku” z rozpędu nie dodaję. – Jest z tym problem, bo nie mam portfela. Właśnie po niego zawracałem.

    Policjant krzywi się. Omiata wnętrze auta wzrokiem. Gnat, na szczęście, już bezpieczny w schowku.

    – Dowodu też nie ma, tak? – pyta.

    Uśmiecham się głupawo i rozkładam ręce.

    – Niestety, nie.

    Oficer przez chwilę nic nie mówi. Coś mu tu śmierdzi i nie jest to mój oddech. Może dociera do niego absurd tej sytuacji, którą może eskalować, jeśli zechce i szacuje sobie, czy warto. Jeszcze przez chwilę waha się tak, czy ma do czynienia z criminal mastermindem, czy z idiotą.

    – Dobra, niech pan w to dmuchnie. Po co pan uciekał?

    A tam, od razu uciekał…

    I co to wszystko ma wspólnego z dodo?

    Oczywistym jest, że złamałem jedną z bardziej podchwytliwych reguł kodeksu: dbaj o autoprezencję. Nie musisz latać codziennie na detailing, ale jakieś minimum czasu poświęć, zadbaj o machę albo licz się z tego typu konsekwencjami. Skutecznością deeskalacji nieprzyjemnych sytuacji rządzą dobre maniery, a zaczynają się one od niezrażania do siebie ludzi aparycją.

    To wszystko jednak pan pikuś, bo naruszyłem tu dużo ważniejszą zasadę. Prowadziłem niewyspany. Prozaiczna rzecz, tyle razy kosztować mogła mnie więcej niż rata kredytu we frankach.

    Niewyspaniu przypisywać też będę mógł impulsywną decyzję, która omal nie skończy się tragicznie, po tym jak pewnego dnia, w mojej ulubionej stolicy, w myśl przewrotnych reguł kodeksu dodo, wyskoczę z auta na skrzyżowaniu, żeby z istnym supermutantem iść na gołe klaty. Historia ta zasługuje jednak na własny rozdział w tejże autobiografii.

    Szerokości.

    C D N

  • PARAMETRYKA .17

    Najpierw uderzyła nukiem. Zintegrowany z kleszczami łamacz zapory przebił górną warstwę zabezpieczeń bezety, pozostałe złożyły się jak domek z kart. Zbombardowany interfejs, odsłonięty, przyjął brudny pakiet, Judikay przejęła sesję i wlazła w bebechy. Miała przed sobą o-es bezety Paramid, bezbronnego golasa, lecz nie wiedziała jeszcze, jak się po takim poruszać. Skutecznie utorowała sobie nukiem drogę, choć Lenny liczył chyba na coś subtelniejszego, bo nawet słowem jej nie pochwalił. Gdy Judikay pod cyborsołdatką rozglądała się po przejętym systemie, on kierował pędzącą sierrę na miejsce zasadzki.

    Czuwał nad dziewczyną jednym okiem, błyskając na zielono i monitorując w przeplocie zarówno jej postępy, jak i logi trakingu z poda Palazzo. Bezetę trzeba było odpowiednio przekierować, podmieniając dla niepoznaki faktyczny sygnał do systemu na fałszywy, z lewej bezety, lecącej według wytycznych spedytora, ale istniejącej jedynie jako skrypt. Atakowany o-es dławił się, sypiąc błędami permisji, lecz nie mógł odciąć Judikay sesji. Kleszcze potrafiły wgryźć się na poziomie hardware’u. Pożerały niepożądane instrukcje systemowe, obezwładniając go. Ale czas płynął nieubłaganie i od momentu, gdy walnęła nukiem, miała tylko kilka sekund na dokonanie podmiany, zanim ktoś zidentyfikuje, że o-es bezety walczy z nieokreślonym źródłem lagu i nie reaguje na wezwania diagnostyka.

    No więc, co robisz, gdy nie wiesz, jak poruszać się po systemie? Proste: walisz na yolo, metodą prób i błędów, trzepiesz skurwiela brutforsem, delikatnie mówiąc, choć prześwietlanie go w tak wąskim oknie czasowym wymagało zaangażowania wszelkich dostępnych zasobów atakującej sploterki. Wciągnęła czerwoną chmurę przez ustnik w masce, podbijając synchro pod cyborsołdatką na maksa. Poczuła, jak przez port na karku skafandra bije w nią piorun, gdy cykloprymielyt we krwi zmaksymalizował transdukcję. Bynajmniej nie po to, by poprzez skafander stymulować jej ciało, jak w salonie automasażu – choć, kto wie, może tak właśnie czujesz się, kiedy przeżywasz orgazm? – on mięso odcinał, odkrajał przy nerwie, po to by mogła wyjść mózgiem poza ciało, w próżnię deprawacji sensorycznej. Wyzwolona spod ograniczeń fizyczności, na moment stała się jednością z przejętym w ataku o-esem i gdyby nawet Lenny wykręcał teraz sierrą piruety albo właśnie dachowali, nawet by tego nie poczuła.

    Poszło gładko, bezboleśnie. Ktoś śmiał wątpić, że się uda? Schłodził ją dreszcz wywołany zwalnianiem zasobów, odzyskała ciało, a o-es legł u jej stóp, rozpracowany. Remapowała błyskawicznie systemowe komendy za placeholdery w skryptach Lenny’ego, tak jak ją poinstruował. On również musiał zauważyć, że dopięła swego. Ajdik bezety w trakingu Paramid występował przy nowym blipie, stary znikł, mgnienie oka, nikt się nie zorientował. Świeże logi potwierdzały skuteczność podmiany.

    – Masz już wjazd na nawigator? – spytał.

    – Prawie. Za chwilę nią pokieruję.

    – Pracuj nad tym. Matt, cisza w eterze?

    – Na razie czysto – usłyszeli przez radio pokładowe sierry.

    – A daleko jesteś?

    – Kilkanaście minut za wami.

    – Kilkanaście? – Judikay mruknęła pod nosem. – Niech zepnie poślady…

    – Co szeleścisz, gazela?

    – Nic.

    Pomyślała sobie, że Matt tak chamsko zostawił ją rano samą.

    Obudził ją chłód i zapach parzonej kawy. Zażyła profilaktycznie mitradon przed snem. Poranny kacor był dzięki temu dużo łaskawszy. Ostatecznie nie rozbili namiotu i była tym trochę zawiedziona. Poranek okazał się dość rześki. Nieźle się też zdziwiła, gdy w miejscu, gdzie spodziewała się śpiworowej mumii Matta, zobaczyła przycupniętego w słowiańskim przykucu Lenny’ego.

    – Co mi się przyglądasz, jak śpię? – wypaliła.

    Lenny podkurczył wargi, odsłaniając zębiska w trupim uśmiechu.

    – Kaweczki? – spytał, wyciągając w jej stronę dłoń, a w niej blaszany kubek.

    Rozejrzała się.

    – Gdzie Matt?

    Podłubał w zębach paznokciem i splunął na bok, po czym siorbnął spory łyk.

    – Pojechał. On musi dotrzeć na wysuniętą pozycję. Ty jedziesz ze mną.

    – A jakieś śniadanie?

    Podrzucił jej wojskowy chlebak-kostkę z prowiantem.

    – Chleb, konserwa, batonik. Najedz się, ogarnij i pakuj na tyły sierry.

    – Zamierzasz dzisiaj jechać ostrożniej? Tam nie ma pasów.

    – Ano, nie ma. – Wzruszył ramionami. – Chcesz, żeby ci zamontować fotelik?

    Zaśmiał się i odmaszerował w stronę auta, zostawiając jej odrobinę prywatności, z której od razu skorzystała. Odlała się za skałką i umyła na tyle, na ile dało się zimną wodą z manierki. Ściskało ją w żołądku, ale nie z głodu, chyba ze strachu, wstyd przyznać. Liczyła na to, że Matt będzie gdzieś obok w trakcie akcji, a tu, proszę, miał ją niańczyć Lenny. Ciężko było jej przełknąć cokolwiek, ale wmusiła w siebie kilka gryzów mięsiwa na pieczywie i pod koniec nawet jej to zasmakowało. Parę łyków kawy, batonik energetyczny i kilka westchnięć ostatecznie rozproszyły weltschmerz.

    Do auta wsiadała praktycznie już bez focha. Nałożyła hełm, wyregulowała fasunek i odpaliła interfejs. Przyzwyczaiła się już do wysokiej czułości optipulatorów, ostro ćwiczących gałki oczne oraz do występujących tu i ówdzie nieprzetłumaczonych literałów cyrylicą, do których dopowiedziała sobie, mniej więcej, co mogły znaczyć. Ale oprócz przygotowania się do pracy z hełmem Lenny kazał jej dopiąć jeden z kabli idących od cyborsołdatki do portu na karku skafandra. Towarzyszyło temu nieprzyjemne ukłucie i lekki prąd. W interfejsie pojawił się panel z nowymi odczytami, ale za cholerę nie wiedziała, jak interpretować ten output. Lenny nie kwapił się, żeby wytłumaczyć jej, na co to komu potrzebne. Tak samo nie podzielił się wyjaśnieniem, dlaczego miała tym razem nałożyć na twarz śmierdzącą odgrzybianiem maskę z odchodzącymi na boki rurami, ale w sumie nie musiał. Gdy zapięła ją szczelnie, interfejs wzbogacił się o nową kontrolkę: odczyt manometru przy kilkulitrowej butli z cykloprymielytem.

    Odpalił silnik i wyruszyli. Przez jakiś czas jechali w milczeniu, ale gdy w pewnym momencie poczuła, że mają pod kołami równy asfalt, a nie kamienie, Lenny postanowił się wreszcie odezwać:

    – Słuchaj mnie teraz uważnie. Manifest z harmonogramem i załadunkiem każdej bezety zostanie za kilka minut wypuszczony. Dostaniesz do niego ścieg i na mój sygnał zrobisz doplot.

    – Mhmm, manifest, jasne… – odparła niepewnie.

    Lenny odchrząknął.

    – Możesz mi zadać pytanie – powiedział z nutą irytacji w głosie. – Jedno.

    Namyślała się przez moment.

    – Będzie zaszyfrowany?

    Zerknął na nią. Pytanie było stosowne. Nie wykopał jej z auta.

    – To nie problem. Odpalisz kombajn krypto i po sprawie – powiedział. – Cały atak mamy oskryptowany. Jak się pogubisz, sprawdzaj komentarze. Przez backdoorek na podzie mamy wjazd do oplotki i api trakingu Paramid, do serwisu wystawiającego manifest również. Puszczę pakiet sondę i wyniucham dla ciebie api. Dostaniesz token. Instrukcjami z trakingu zmusisz stargetowane bezety do pójścia przez wnyki, nowymi trasami, które przygotował Rayke. Idąc według manifestu, powinnaś znaleźć tę konkretną, której ładunek nas interesuje. Możliwe, że dla zmyłki zdublują ten transport i kilka wpisów w manifeście się pokryje, ale to nie szkodzi. Jesteśmy w stanie obsłużyć tak maksimum trzy…

    – Mogę mieć jeszcze jedno pytanie? – wpadła mu w słowo. – Co to właściwie te bezety?

    Lenny zmarszczył czoło, westchnął i burknął pod nosem przekleństwo.

    – Bezzałogowce, Judi – usłyszeli głos Matta przez radio. – Autonomiczne, ale sprzężone z trakingiem. Technicy mogą korygować im trasy, a więc my też.

    – Matt, ty już na pozycji? – spytał Lenny.

    – Na linii z wnykami dwa i trzy.

    – Dobra, czekaj na instrukcje. Ciebie, gazela, w tej kwestii, interesuje głównie jedno. Gdy Matt powie: jest sygnał z kleszczy, przeplatasz się na naszą konsolę, szukasz sygnatur, a jak potwierdzisz zgodność wzorca z głównym celem, przejmujesz o-es tej bezety i kierujesz na sajta, panimajesz?

    – Jakie kleszcze?

    – Zobaczysz.

    OD: opalazzo℘ paramid
    DO: gcollins℘ paramid

    Trzymaj, Gina:

    ℘ paramid℘ trackingAPI℘ Manifest-RO (SECUREGET)

    [access-token-valid]

    Zdzwońmy się za niedługo w tamtej drugiej sprawie, okej?

    Oscar

    – Mam ścieg – ucieszyła się. – Odszyfrowuję gibki. Ale, Lenny, tu jest tylko… jakiś złom? Wykaz uszkodzonych jednostek, co na szrot, co do utylizacji…

    – Spokojnie, skrypt to zawęzi. Odpytaj w międzyczasie api o geowektory i ajdiki wszystkich bezet.

    Nadchodził moment skorzystania z wyłudzonego tokena. Bała się, że za to, co zaraz zrobi, ktoś ją kiedyś ścignie. Nie powiedzieli jej ani nie była sama w stanie tego sprawdzić, ale w duchu liczyła na to, że wyprodukowana pod Pentastarem czapka-cyborsołdatka miała wystarczające zabezpieczenia. Spodziewała się, że splotołamacze ruskiej produkcji tną przez węzły po najmniejszej linii oporu, brutalnie, jak przystało na broń, a nie subtelnie jak narzędzie szpiegowskie. Kto wie, jaki dokładnie Lenny miał w pikapie setup? Może była wprzęgnięta na goło, bez proxy, bez przeplotu z marionetkowym profilem. Maskowanie swojego odcisku w splocie musiała całlowicie zawierzyć sprzętowi Lenny’ego i jedyne, co ją pocieszało, to fakt, że chroniąc ją, chronił też własne dupsko, więc powinno mu zależeć. No, chyba że na koniec akcji planują zrobić z niej kozła ofiarnego.

    – Masz to?

    – Mam – odparła. Wątpliwości wątpliwościami, ale rzeźbione przez lata odruchy sploterki zrobiły swoje, a cyklop nie pozwalał jej zwolnić. Strzeliła w endpoint i dostała odpowiedź. – Dwanaście geowektorów w sektorze.

    Puściła skrypt weryfikujący manifest. Z kropek symbolizujących geowektory śledzonych bezet osiem zgasło, zawężając pulę.

    – Cztery się pokrywają. Tak miało być?

    – Mówiłem ci, trzy to maks. Jesteś w stanie którąś odrzucić? – spytał Lenny.

    Niby jak? Ene, due, rike, fake? Czego on oczekiwał?

    – Aktywowałem wnyki. Widzisz trzy nowe geowektory, Judi? – odezwał się Matt.

    Rzeczywiście. Trzy pomarańczowe krzyże wyrosły na mapie taktycznej.

    – Mam je.

    Nałożyła na mapę warstwami wykradzione przez Rayke’a statystycznie wiarygodne trasy, wyznaczone przez Paramid oraz te aktualne, otrzymane przez strzały do api trakingu. Te realizowane przez bezety obecnie odbiegały nieznacznie od szablonu, ale Matt rozstawił swoje wnyki, czymkolwiek były, na odcinkach, przez które na ten moment dwie z czterech miały za niedługo przejechać.

    – Dwie wpadną idealnie. Trzecia idzie trochę bokiem. Czwarta leci obwodnicą, kompletnie w innym kierunku – zameldowała. – Jeśli wierzymy szablonom, odsiewam ostatnią. Zgoda?

    – Dobra – powiedział Lenny. – Rób to, co ćwiczyliśmy.

    Zgodnie z tym, co pokazał jej Lenny, odpaliła ich domorosły generator przeszkód i skupiła się na tej trzeciej. Plan był prosty: karmić dyspozytora fałszywym datasetem zagęszczenia ruchu, robót drogowych i przeszkód, za każdym razem wymuszając delikatne przeliczenie trasy bezety, aż poleci w końcu pożądaną, prosto przez wnyki Matta. Każde przeliczenie wymagało chwilowego przesłonięcia rzetelnego źródła tych informacji – łącznie ze zbieranymi w czasie rzeczywistym strumieniami z sensorów pojazdu – co, w najgorszym przypadku, mogło nawet spowodować wypadek.

    W tamtej chwili Judikay nie przejmowała się tym wcale. Zbyt była pochłonięta podsuwaniem bezecie coraz lepiej skalkulowanych konfiguracji. Taka metoda sterowania pojazdem była cholernie nieprecyzyjna, a do tego pojawił się kosmiczny lag, zwłaszcza gdy zwiększyła precyzję śledzenia, cały czas bombardując system zrzutem nowo skalkulowanej trasy. Próba, rezultat, kolejna próba, rzut za rzutem, losowanie, a ona jak złamaska w kasynie, patrząca na losujące się numerki, licząca, że zaraz trafi jej się jackpot. Dalej, jedź do nas, skubańcu.

    – Ej, gazela, za ostro napierdalasz w api! – wrzasnął Lenny, zerkając w przechwycone z poda Palazzo logi. – Zwolnij, bo zaraz wyczerpiesz limit requestów!

    Limit?

    Lymit na tokena, doczeńka. Nie strjelaj tyle! STOP!

    Głos cyklopa wdarł się gdzieś z boku i zrujnował jej synchro. Poczuła w karku pieczenie, a z cyborsołdatki poszła iskra. Wpiła palce w tapicerkę, aż zabolała ją skóra pod paznokciami. Strumyk krwi z nosa spłynął jej na wargi. Musiała odpiąć maskę, żeby się nie zakrztusić.

    – Stul pysk! – wybuchnęła. – Rozpraszasz!

    – Idiotko! Natychmiast przestań walić w api, bo za chwilę… No i gówno! Token przepadł!

    Lenny utrzymał doplot przez omnipoda, ale bufory zalała ściana błędów, meldunki o użyciu nieważnego tokena, zaśmiecając przydatne wpisy w logach. Taki spajk musiał zostać zauważony, ich przykrywka spalona. Zaraz zacznie się prawdziwa walka z czasem.

    Judikay odcięło całkiem od oplotki, ale przed oczami miała jeszcze ostatni zrzut trasy bezet.

    – Jest okej… – powiedziała, choć zdawała sobie sprawę z tego, że nawaliła. – Zdążyłam naprostować tego trzeciego, idzie na wnyki… A ten pierwszy już chyba przejechał…

    – Nie pierdol! Zmarnowałaś nam dobry token! Wcale nie jest okej!

    Zmroził ją tym krzykiem. Zaimponowanie im stało się dla niej tak ważne, a tu wyszła cała prawda o niej na jaw. Nowicjuszka, pozerka, lama, frajerka, gówniara, głupia cipa. Amber miała rację, matka miała rację, cały świat już teraz wie, nie naprawi tego, nie wybaczą jej i oberwie zaraz, prawda? Jasne, że oberwie. Zasłużyła. Nawet trochę na to liczyła. Fizyczny ból jest sprawiedliwy. O wiele łatwiej go znieść niż porażkę.

    – Matt, jak u ciebie? – spytał Lenny.

    – Jest skan z pierwszej bezety. Kleszcze wlazły prawidłowo. Judi, zaraz znowu będzie traking, tylko teraz będzie szedł z naszych sond. Przygotuj się.

    Czyli jednak… to nie koniec? Wciąż jeszcze była w grze?

    – Dawaj – odparła.

    Sekundę później leciał już do niej świeży strumień danych z kleszczy. Geowektor, ale nie tylko, był też kompletny skan naczepy. Sprytne sondy powłaziły w szpary pojazdu, transmitując precyzyjne położenie i dając trójwymiarową makietę maszyny, na której pasożytowały. Musiały wleźć również pod maskę, bo po chwili dostała też dump z kompletnej diagnostyki samego pojazdu. Gdyby wiedziała jak, byłaby w stanie użyć tych kleszczy, żeby wpiąć się do sterowania, dosłownie przejąć kierownicę. Zajebiste.

    – Masz jakieś sygnatury w naczepie? – spytał Matt.

    – Zero…

    – Kurwa, to nie ten – warknął Lenny. – Matt, co z tym drugim?

    – Cholera, kiepsko… Poszedł przez wnyki, ale kanister się zaciął…

    – Jak to się zaciął?

    – No, bubel. Niewypał. Nie wiem…

    – Zakopałeś za głęboko!

    – Możliwe. Co poradzę?

    – Czyli nie mamy na drugiej bezecie ani jednego kleszcza, tak? A co z trzecią, jebana mać?

    – Z trzeciej nie mam na razie sygnału – powiedziała Judikay. – Mogła jeszcze nie wejść w zasięg wnyków.

    – Lenny, mam zapasowy kanister. Wnyki na drugą próbowały się aktywować, czyli przejechała obok – powiedział Matt. – I pewnie wciąż trzyma się trasy.

    – Całkiem możliwe.

    – Dogonię ją i odpalę w nią kanister ręcznie. Nie ma innego wyjścia.

    – No to jedź, nie marnuj czasu. My ruszamy do trzeciego – odparł Lenny. – Przytul się do fotela, Judikay. Będzie rzucało.

    – Jest zjazd – Matt zameldował przez radio.

    Skręcił, prawie kładąc motor bokiem na asfalcie i przestrzelił przez bramownicę. Ruch na trasie był na szczęście stosunkowo niewielki. Minął kilka wolniejszych transportów i skulił ciało w ciasny kształt, minimalizując opór powietrza. Przydusił motyle kierownicy, odchylając maksmalnie przepustnicę.

    – Mam ją.

    Samo zrównanie się z bezetą nie było trudne, ale utrzymanie się na jej flance, próbując przy tej prędkości wymierzyć i odpalić ciężki kanister byłoby samobójstwem. Lepiej było ją wyprzedzić i strzelić ze stabilnej pozycji, dlatego pocisnął do przodu, zwiększając dystans od celu. Zaczął liczyć w duchu. Raz, Missisipi. Dwa, Missisipi. Trzy, Missisipi. Szacował, że na: wyhamowanie, wyjęcie z plecaka kanistra z kleszczami, uzbrojenie go, wycelowanie i oddanie strzału potrzebował mieć tak ze trzydzieści sekund w zapasie.

    Przy trzydziestejktórejś missisipce opony zawyły, ścierane na asfalcie. Matt zeskoczył z blejda i zerwał z siebie plecak. Kierownicę motocykla wykorzystał jako statyw pod kanister, licząc na to, że ciężar maszyny złagodzi odrzut. Bezeta była coraz bliżej, a on mierzył do niej jak z pirackiej armaty, minimalnie powyżej celu i z poprawką na wiatr. Gdy tylko bok bezetki znalazł się na tyle blisko, że dało się odczytać litery pod logo Paramid, pociągnął za wajchę. Rozprężony gaz wypchnął z hukiem zawartość kanistra i posłał nad pojazd grad metalu. W ułamku sekundy tępy szrapnel przeobraził się w aktywne sondy, z których część odbiła się od blachy jak groch, ale te, które zdążyły rozkurczyć pazury, wgryzły się w bok bezetki, jak wgryza się pasożyt w bydło. Pozostałe odpaliły miniaturowe silniczki i runęły na naczepę z powietrza, jak chmara os.

    W kilka sekund bezeta była tylko kropką na horyzoncie. Matt wylądował na plecach pod wpływem samego wystrzału, ale też odruchu, każącego uskoczyć przed jadącą na ciebie, rozpędzoną czterdziestotonówką. Miał farta, że motor go nie zgniótł, ale musiał się stąd prędko zbierać, bo w każdej chwili mogło najechać na niego coś pędzącego pasem, który, leżąc tu, blokował.

    – Dwójka okleszczona. Judikay, masz odczyt?

    – Tak, zbieram coś – usłyszał przez radio.

    Otrzepał się, postawił motocykl. Ręce całe mu się trzęsły, ale odetchnął z ulgą, gdy udało mu się zepchnąć go na pobocze, gdzie nawet przy sporych prędkościach szusujących obok bezet był względnie bezpieczny.

    – I jak? – Otworzył powoli puszkę coli, starając się nie wygazować na siebie całej zawartości. Pozwolił sobie na te kilka słodkich łyków zwycięstwa. Jak się okazało, przedwcześnie.

    – Przykro mi, Matt. Również pudło – odpowiedziała Judikay.

    Westchnął.

    – Nie szkodzi, Judi. To ważna informacja – na przekór irytacji i rozczarowaniu, Matt starał się ją zapewnić, że wciąż kontrolują sytuację. – Przynajmniej teraz wiemy. W drodze eliminacji, co nie?

    – Tak, to musi być trójka, ale nie jestem jeszcze w stanie tego potwierdzić. Skan wciąż w toku.

    – Hmmm. Muszą mieć tam coś, co zaburza kleszczom skanery – burknął, wycierając nadgarstkiem brodę.

    – Nieważne. Jest już nasz, tylko musimy się sprężyć – wtrącił się Lenny. – Dodatkowe zabezpieczenia to dobry znak. Judikay, jesteśmy blisko trójki. Masz sprzęg z kleszczami. Zaczynaj włam. A ty, Matt, ciśnij do nas z powrotem.

    – Dobra, pędzę! – Dopił do dna, zgniótł puszkę buciorem i odpalił maszynę. – Nie zaczynajcie zabawy beze mnie.

    Wyprowadzili bezetę zjazdem na szerokie pustkowie, wydzielony teren pod nigdy niezbudowaną farmę solarną. Lenny zaparkował sierrę, wyskoczył z szoferki i podbiegł do zasobnika na pace pikapa. Wyjął strzelbę automatyczną.

    – Paramid już węszy. Odcięli mnie od poda. – Ruszył w stronę bezety i przyklęknął w pewnej odległości, ładując śrut z ładunkiem bliskonektowym. – Musimy ją rozładować, zanim zjawi się tu ochrona.

    – Jeszcze kilka sekund i złamię szyfr – usłyszał głos Judikay przez implant w czaszce. – Widzę cztery sygnatury automatonów. Przed chwilą postawiły anteny i łapią wytyczne.

    – Daj mi na wizję – polecił i złożył się do strzału, biorąc na cel opuszczany trap z tyłu naczepy.

    W jego oczach rozświetlił się zielony HUD. Sygnały z kleszczy triangulowały cztery automatony ochrony z nienajgorszą dokładnością, choć nie były w stanie sczytać modeli seryjnych ani danych diagnostycznych. Równie dobrze mogły zaraz wypaść na niego cztery uzbrojone po zęby samsony, na których śrut zrobi nie większe wrażenie niż pierdnięcie muchy. Lenny przytulił kolbę.

    – Dawaj, gazela, otwieraj puszkę!

    – Poszło! – odparła Judikay. – Czekaj! Jest jeszcze piąta sygnatura!

    Słysząc to Lenny, uśmiechnął się.

    – Haraszo.

    Drzwi poszły w dół, wypuszczając z sykiem kłęby gazów chłodniczych. Zza nich wypadła pierwsza para automatonów-konwojentów Paramid, wzniecając tąpnięciem mechanicznych talonów o grunt tumany kurzu.

    – Rzuć to! – polecił jeden z nich, wymierzając w Lenny’ego paralizator.

    Ze strzelby padła błyskawiczna odpowiedź. Śrut przegryzł nadrukowaną wojskowym kamuflażem blachę piersiową automatonu. Maleńkie ładunki natychmiast wytworzyły pole wewnątrz maszyny, dewastując elektronikę i jakąkolwiek insulację źródła zasilania. Automaton zaczął iskrzyć, po czym stanął w ogniu, robiąc jeszcze dwa kroki w przód i zamierając w połowie trzeciego.

    Lenny przeniósł lufę na kolejny cel i wypuścił salwę. Pierwszy strzał poszedł gdzieś w bok, drugi drasnął korpus. Trzeci przebił automatonowi głowę i odrąbał manipulator z paralizatorem. Lenny natychmiast przemieścił się, pozycjonując wrak płonącego automatonu między sobą, a drzwiami naczepy bezety, zza których poszły nagle dwie serie z automatu.

    – Jebana! – wrzasnął, ryjąc się w piach, próbując wykorzystać zezłomowane maszyny jako zasłonę. Pociski zrobiły sito z korpusów obu wyłączonych z walki konwojentów. Lenny zacisnął zęby i syknął, czując, że obrywa. Muśnięcie o tytanową płytkę w czaszce zniósł dzielnie, bo był na prochach, odkąd matka przestała karmić go cyckiem i ból był dla niego tylko kolejnym parametrem, ale dziura na wylot w bicepsie wykluczała kolejną odpowiedź ogniem ze strzelby. Odrzucił ją i sięgnął drugą ręką po rewolwer przy pasie. Spróbował oddać strzał, ale oni już zaczęli okrążać jego fatalną pozycję i zaraz mieli wjechać mu na flankę. – Ej! Może jakaś pomoc, kurwa!?

    – Judikay, jestem już prawie na miejscu! Zrób coś! – Matt krzyczał przez radio. – Zrób coś!

    Ale dziewczyna była sparaliżowana. Gdy padły pierwsze strzały, skuliła się odruchowo za tylnym siedzeniem.

    – Ale co ja… niby mam zrobić? Oni strzelają… Nie mogę…

    – Walcz! Słyszysz mnie?!! Inaczej zaraz wezmą się za ciebie!

    Spakojne. Doczka da sobie radę.

    Gdzie ty byłeś?

    Odpjela mię. Nje pamięta?

    Błagam cię! Pomóż mi… Co mam robić? Powiedz mi! Ja nie wiem…

    A szto ma do dyspozycji?

    Dyspozycji? Nie wiem… Skąd mam wiedzieć?

    No a kak sje taka dowie? Szto musi? P…?

    P…?

    Pi…?

    Pi…? Ping? Musi puścić ping. Jasne…

    Da.

    Puściła. Najbliższy i najszybszy ping wrócił z pikapa Lenny’ego. Jak się okazało, nie była to zwyczajna sierra anvil 4×4, a Lenny nie pochwalił się, że auto przerobione było na zdalnie kierowane. Niewiele myśląc, wrzuciła je w przestrzeń podporządkowaną i weszła w diagnostykę, aby wchłonąć błyskawicznie schemat samochodu. Następnie ping przyszedł z kleszczy Matta. Ich api było zintegrowane z jej hełmem, więc zażądała pełnego odczytu, zaktualizowała sobie ich geowektory, a przy okazji zrzut ze skanerów. Zwróciły jej też trzy sygnatury i geowektory konwojentów Paramid.

    Nie zawahała się ani na chwilę. Wprowadziła w nawigację samochodu koordynaty zgodne z geowektorem najbliższego konwojenta i wcisnęła gaz. Silnik zaryczał, opony przeorały ziemię i pikap wyrwał do przodu, a nią zarzuciło. Jebany Lenny i jego brak pasów. Słowa łajdaka powracały do niej teraz bumerangiem. Pasy i co jeszcze? Może ci fotelik zamontować?

    – Tajest! – ryknął Lenny, widząc, na co się zanosi. – Przypierdol mu!

    Obrany za cel podróży automaton także się zorientował. Wykonał zwrot w stronę nadjeżdżającego pojazdu, zebrał dane i obliczył trajektorię uskoku… o kilkaset milisekund za późno.

    Trzyma sję, doczka!

    Anvil przydzwonił w niego z impetem opadającego kafara i automaton rozerwało na pół. Zgrzytnęły sprężyny, amortyzując podrzut kół rozwałkowujących dolną połówkę maszyny. Niestety górna część automatonu przetrwała uderzenie prawie nietknięta. Konwojent uczepił się w ostatnim zrywie pazurami maski samochodu. Skorygował priorytety i zaskakująco sprawnie dostosował strategię walki do nieoczekiwanych okoliczności. Manipulatorem uzbrojonym w karabin wycelował w szoferkę, szukając celu. Nie będąc jednak w stanie namierzyć przeciwnika, skierował lufę w maskę samochodu i zaczął strzelać.

    Judikay leżała skulona na podłodze za fotelem. Miała ogromne szczęście, że zderzenie z automatonem nie skończyło się złamaniem karku, ale trzymała się dzielnie i nie przerywała sprzęgu. Odgłosy strzałów docierały do niej jakby z odległej linii frontu. Tak samo, jak wcześniej, podbiła synchro i cyklop miłosiernie wytłumił bodźce zewnętrzne, dając jej minimum skupienia niezbędnego przy obsłudze interfejsu bojowego cyborsołdatki. Przywołała panel z diagnostyką auta, gdzie zobaczyła, jak padają rozstrzeliwane akumulatory, a prędkość pojazdu spada do zera.

    Wczepiona chwytakiem w podziurawioną maskę sierry połówka konwojenta, niczym poturbowany krab, zaczęła pełznąć w stronę szoferki. Ogień karabinu przestał zagrażać Judikay – automaton wyprztykał się z amunicji – ale teraz zaczął walić chwytakiem w przednią szybę i jej pęknięcie było tylko kwestią czasu.

    – Matt, gdzie ty jesteś? – szepnęła, kuląc się przy tylnych drzwiach, szukając po omacku klamki.

    – Zaraz będę! Wytrzymaj! – odparł. – Co z Lennym?

    – Nie wiem, nie widzę go…

    – Słuchaj mnie. Musisz wyizolować sygnaturę jednego kleszcza. Odepnij go od naczepy i wyślij na zwiad. Dasz radę?

    Judikay trzęsła się, poobijana i potłuczona, prawie wymiotowała pod siebie. Hełm ważył chyba tonę, a mięśnie jej karku płonęły z bólu.

    – Spróbuję…

    Przy bezecie stał drugi z pary aktywowanych konwojentów i analizował parametry sytuacji.

    Napastnik, który przed chwilą jeszcze angażował go w starciu, przestał być zagrożeniem. Niezidentyfikowany mężczyzna przestał ostrzeliwać się zza osłony w postaci dwóch zezłomowanych automatonów. Leżał tylko na ziemi, uciskając ranną rękę i postękując, unieszkodliwiony. Priorytetem stał się ponownie ładunek bezety. Konwojent przeprowadził skan chronionego pojazdu i wykrył na ścianach przyczepy wrogi osprzęt sploterski, który należało wyeliminować.

    – Wraca… w stronę… ładunku… – wysapał Lenny. – Ktoś ma go… w zasięgu?

    – Judikay? – spytał Matt.

    Przejęcie kontroli nad pojedynczym kleszczem nie stanowiło poważnego problemu, ale już odczepienie go od celu owszem. Kleszcze siedziały mocno w blaszanych ściankach i zakopane w mechanice pojazdu, klinujące się tak celowo, zaprojektowanymi do tego odnóżami. Koniec końców, to były jednorazówki, ale Judikay wpadła na pewien pomysł. Dobrała się do sterownika silniczka jednego z nich i przekierowała dyszę pod kątem ostrym na tyle, żeby puszczony na cały zawór odrzut pozwolił wyswobodzić dziada z zakleszczenia.

    – Mam cię! – ucieszyła się i przełączyła wizję na widok z kamery kleszcza.

    Nagle poczuła, jak błyskawica trafia ją prosto w oczy. Krzyknęła z bólu.

    Konwojent Paramid trafił celnie, dokładnie w tego kleszcza, którym planowała sterować i już szykował się na kolejnego. Pocisk nie tylko rozerwał urządzenie na strzępy, ale spowodował też błąd w optipulatorze hełmu i teraz sączył jej się w oczy bolesny, wizualny szum.

    Nje ma prablema. Resetuj wizję.

    Uspokoiła oddech i gdy wykonała reset, zasnuła ją gęsta jak smoła czerń. Dla przebodźcowanych oczu była jak balsam na powieki. Ulga była jednak krótka, reset trwał tylko kilka sekund i momentalnie powrócił agresywny obraz: siatki grafów, mapa taktyczna, rozeta administracyjna, schematyka urządzeń w przestrzeni podporządkowanej, panele diagnostyczne i selektor sesji. Jakoś już zdążyła przyzwyczaić się do podobnego zalewu informacji i zachowała bystrość umysłu. Puściła jeszcze raz ping i odetchnęła. Został jeszcze jeden kleszcz, którego miała szansę odczepić od bezety. Nie było chwili do stracenia. Konwojent przeładowywał, a ona musiała powtórzyć całą sekwencję od zera.

    – Niedobrze – odezwał się Matt. – Nadciągają posiłki Paramid.

    Słyszała jego słowa, ale biegły do niej jakby przez rurę, stłumione. Pełną przepustowość myśli poświęciła na wjazd na tego skubanego kleszcza. Biedak wczepił się trochę mocniej niż pozostałe, ale miał też więcej paliwa. Obliczyła kąt i stężenie mieszanki. Ustawiła trajektorię, odpaliła silnik.

    – Wylazł! – krzyknęła z radością.

    Maluch stracił ponad połowę szponiastych odnóży, ale w powietrzu dało się nim sterować.

    – Matt, co teraz? – spytała, fruwając mechanicznym insektem w bezładnym tańcu uników, utrzymując bezpieczny dystans od polującego na kleszcza automatonu.

    – Cokolwiek się dzieje, nie daj mu go trafić! Paramid skierowało oddziały interwencyjne, żeby przechwycić pozostałe bezety. Jak ten dupek odstrzeli kleszcze, stracimy zagłuszanie. Konwojenci zameldują pozycję i oddział pójdzie prosto na nas!

    Rozumiała, co się święci. Mimo wszystko miała nad konwojentem drobną przewagę. Oswobodzony kleszcz był zwinnym i trudnym do trafienia celem. Niestety każdy spudłowany strzał niósł też ze sobą konkretne ryzyko. Dwa pociski trafiły w pobliżu Lenny’ego. Kilka rykoszetowało od felg sierry.

    – Dobrze ci idzie! Utrzymuj jego uwagę. Jestem już prawie na miejscu.

    – Łatwo ci mówić! – odparła. – Dopóki wspomagam się odrzutem, nie jest w stanie mnie trafić, ale kończy mi się paliwo. Odciągnę go jakoś od Lenny’ego… Ale co z piątym konwojentem, Matt? Przy bezecie jest jeszcze jedna sygnatura!

    – Nią się nie przejmuj – usłyszała nieznany głos.

    Skąd nadawał, kim był? Kolejnym halunem serwowanym jej przez cyklopa czy ktoś wtargnął na wykorzystywaną przez nich częstotliwość? Nie miała czasu, żeby się nad tym zastanowić. Przednia szyba sierry roztrzaskała się, zasypując wnętrze pikapa fragmentami szkła balistycznego, a do szoferki wpełzło ciężkie, mechaniczne łapsko i wleczony resztką zasilania korpus konwojenta Paramid. Zapomniała o nim, a on właśnie namierzył ją, kulącą się fotelem. To koniec.

    – Matt! Maaaaaatt!!! – wrzasnęła, czując jak chwytak zaciska jej się na nodze.

    Rozpędzony blejd wyskoczył zza wydmy i wylądował obok rozbitej sierry.

    Matt wyhamował przy tylnych drzwiach pojazdu i sięgnął do plecaka po ręczny bliskonekt. Strzelił wiązem w klamkę, chwytając drzwi pikapa w niewidzialną paszczę i pociągnął do siebie, jakby łowił zajebiście grubą rybę, wyrywając drzwi z zawiasów i odsłaniając tym samym plecy automatonu. Konwojent wykrył zaburzenie pola i idące za tym zagrożenie. Puścił nogę Judikay. Spróbował odwrócić się, ale nie należał do zwinnych i zaklinował się w kabinie. Przez chwilę próbował się oswobodzić, gdy nagle sam został uchwycony w bliskonektowy wiąz.

    – Judikay! Zakryj twarz!

    Matt podkręcił strumień do maksimum, aż odczuł pieczenie w smartgarstku. Zasyczał, ale nie odpuścił. Pochwycona w sidła maszyna zaczęła z wolna wibrować, by już po chwili dygotać jak zziębnięty pies. Rozżarzone śruby wystrzeliły z korpusu niczym prażona kukurydza. W pewnym momencie tylna płyta nie wytrzymała natężenia bliskonektu i stopiła się, prakycznie wyżarta w tym miejscu jak jakimś kwasem. Na sam koniec pękła po przekątnej, zupełnie się odginając. Bez odpowiedniej osłony elektronika automatonu nie miała szans przetrwać. Na szczęście Matt miał świetne wyczucie i zakręcił w porę strumień, zanim konwojent buchnął ogniem. Cielsko zwaliło się na tylne siedzenie.

    – Nic ci nie jest!? – krzyknął.

    Musiała zerwać z głowy ten przeklęty hełm. Jebać kleszcza, jebać to wszystko.

    Wymacała wreszcie klamkę i wytoczyła się z samochodu prosto w piach, kaszląc i plując.

    – Dam… radę… – wyrzuciła z siebie. – Ale idź, sprawdź… co z Lennym…

    Matt objechał pikapa od jej strony i zeskoczył z motocykla.

    – Nie zostawię cię. Dawaj, podnieś się! – Objął ją ramieniem, pomagając stanąć na nogi. – Musimy się zawijać.

    – On oberwał, Matty. Wykrwawi się…

    – Nic mu nie będzie – odparł, ładując ją delikatnie na siedzenie. Potwierdził jeszcze na smartgarstku, że widać wciąż piątą sygnaturę, po czym wykręcił maszynę i poszli w długą. – Rayke z nim jest.

  • Najświeższe Suchary.1

    🍞

    Dlaczego rycerz popadł w depresję?

    Miał kryzys wieku średniego.

    🍞

    Twoja stara zaszczepiła się na COVID-18.

    🍞

    Dlaczego twoja stara się ciągle przewraca?

    Nie może się oprzeć.

    🍞

    Twoja stara przymierza koszulki w punkcie ksero.

    🍞

    Jaki odgłos wydaje bojowy orangutan?

    Szczęk orendża.

    🍞

    Twoja stara podkłada głos pterodaktylom w Jurassic Parku.

    🍞

    Co może oddać bardzo honorowy grzyb?

    Cześć pleśni.

    🍞

    Czemu koza nie chodzi na dyskoteki?

    Za dużo bodźców.

    🍞

    Jak podziękować za niechcianą ciążę?

    Dzięki, że wpadłeś.

    🍞

    Czemu smerfa Marudy nie da się dźgnąć nożem?

    Nie cierpi takich ran.

    🍞

    O co pyta kura matkę piątki dzieci?

    Jak ty je znosisz?

    🍞

    Weźmie się jaszczur za coś wreszcie?

    Za jakąś gadzinę.

    🍞

    Jaki nekrofil ma tekst na podryw?

    Śpisz?

    🍞

    Gdzie tasiemce spędzają wakacje?

    W dupie.

    🍞

    Gdzie miała pójść żona szewca z wadą wymowy?

    Do jasnej cholewy.

    🍞

    Czemu pasterz zasnął w pracy?

    Bo liczył owce.

    🍞

    Twoja stara zrobiła patent, bo miała niezłe wiatry.

    🍞

    Czego chce zhańbiony bobas samuraj?

    Se puku!

    🍞

    Ile kosztują darmowe porady?

    Są bezcenne.

    🍞

    Czemu żuk gnojarz cieszy się na święta?

    Bo gówno dostanie.

    🍞

    Twoja stara ukradła zegar, bo słyszała, że czas to pieniądz.

    🍞

    Twoja stara popsuła pralkę, bo prała mafii pieniądze.

    🍞

    Twoja stara się sklonowała, żebyś ją częściej odwiedzał.

    🍞

    Twoja stara zrobiła pozwolenie, żeby polować na promocje w biedrze.

    🍞

    Co przekazała prostytutka proboszczowi?

    Tajemnicę wiagry.

    🍞

    Czemu serce Szekspira miało zawał?

    Nie wiedziało: bić albo nie bić.

    🍞

    Jak na urologii cieszą się z szóstki w totka?

    Sikają ze szczęścia.

    🍞

    Twoja stara ma kanał na gmailu.

  • Parametryka .16

    Oscar Palazzo zatrudnił się w Paramid, przy trakingu ich pojazdów bezzałogowych, kilka miesięcy temu. Pracę musiał przyjąć ze względu na swój pogarszający się status. Niestety problemy z jego ratio brały się głównie z charakteru Oscara, gdyż nie był osobą angażującą się w cokolwiek bardziej niż na pięćdziesiąt procent. Współczynnik integralności, odkąd pamiętał, zawsze miał niski, lecz nie zrażał się tym zbytnio, zwłaszcza że znał dwie ważne prawdy o świecie. Po pierwsze: ludzie nie są aż tak dobrzy w wykrywaniu opieszałości przy pracy jak dedykowane do tego systemy. A po drugie: zanim te systemy zostaną zaangażowane do weryfikacji, potrafią minąć lata.

    Na szczęście Paramid stosowało podobne procedury nadzoru nad bezetami, co Borad Exports, więc wszystkie wyuczone sztuczki również tutaj gwarantowały mu swobodę, mniej więcej taką, do której przywykł. Ale Paramid to był prestiż. O Borad Exports mało kto słyszał, podczas gdy wpisane w oktagon logo Paramid mogłeś zobaczyć wszędzie, nawet w wiadomościach, na przykład, gdy leciał reportaż z rządowym konwojem w przebitce albo materiał z manewrów żołnierzy formacji IPAX.

    Obowiązkiem teamu Palazzo był nadzór nad bezetami w kilku sektorach przy południowych bramkach regionalnej integropolii, aż pod rezerwaty Charlemagna. Powierzone im bezety pracowały praktycznie bezawaryjnie i fucha ta, w praktyce, nudna była do bólu, a jedynym autentycznym wymogiem wobec pracownika było, żeby nie zaspać do pracy. No i nie zasnąć w trakcie. Dzięki takim fachowcom jak Palazzo działy AZZI takiego Paramid czy też Borad Exports miały wystarczający argument przeciwko abolicjonistom z Antysy, że nad poprawnością działania korporacyjnych systemów czuwają kontrolerzy z krwi i kości, a nie maszyny.

    Oscar, poza tym, że lubił dolać sobie trochę rumu do kawy i wiedział, na jakie skróty może sobie pozwolić w trakcie dyżuru, był w gruncie rzeczy lojalnym i oddanym pracownikiem, dumnym ze swojego specjalistycznego tytułu. Nie narzekał na swoją pracę nie tylko, dlatego że była łatwa, ale też, dlatego że wraz z innymi technikami mieli całkiem niezłą zabawę przy śledzeniu transportów. Robili sobie zakłady i mieli wśród nadzorowanych bezetek własnych faworytów, którym kibicowali, gdy „ścigały się” do wyznaczonych im danego dnia przez spedytorów Paramid destynacji.

    Wolał nocki. Nie miał problemu z zaburzeniem rytmu okołodobowego. W przeciwieństwie do swoich rodziców-kanarków Oscar był absolutną sową. Nocki miały tę zaletę, że na trasach bezet był mniejszy ruch, wszystko szło sprawniej. Robiąc nocki, łatwo było dorobić się technika seniora, ale Palazzo na tym nie zależało. Status regulara w Paramid dawał mu wystarczająco dużo perków, więcej nawet niż senior w Borad Exports. Mógłbyś sobie pomyśleć, że przeskakując do Paramid, na niższe stanowisko, Oscar uwsteczniał swoją karierę, przynajmniej na papierze, lecz znaczyłoby to jedynie, że w życiu nie zajmowałeś się trakingiem. W korpo rozmiaru Paramid technicy seniorzy praktycznie nie mieli życia pozapracowego. Uzależnieni od niej, dosłownie wrastali w swoje pody, serwujące im dopaminowy haj nieporównywalny z żadnym innym wyzwaniem codzienności. Oscar znał takie przypadki i mówił zawsze: nie dziękuję.

    Tego dnia Palazzo odbijał dłoń kilkanaście minut przed rozpoczęciem zmiany. Skoczył do kuchni i podstawił pod kawiarkę swój kubek – autentyczny ceramik, nie jakieś glazeco. Wziął go sobie na pamiątkę z Borad Exports. Trochę przykra sprawa, bo, kiedy odchodził ze Spedeps, swojej pierwszej firmy, ekipa wzięła go na popijawę i zafundowała mu kubek z napisem: Palazzo na prezesa (niestety stłukł się), podczas gdy atmosfera wokół odejścia Oscara z Borad Exports nie sprzyjała tego typu imprezom pożegnalnym. Wybrał na ekranie kawiarki dużą białą z pakietu podstawowego, a gdy napój był gotowy, dolał ukradkiem do kubka resztkę małpeczki Tabanca, którą co jakiś czas przemycał do pracy i trzymał dobrze schowaną w sobie tylko znanym miejscu. Wymieszał i zrobił próbny łyczek, po czym nałożył na kubek specjalnie spreparowany, kauczukowy korek, szczelnością gwarantujący odpowiednią temperaturę i aromat. Tyle zachodu, żeby odrobinę uprzyjemnić sobie czas spędzony w podzie.

    Przeszedł do hali, aby zająć swoje miejsce w kabinie. Zdjął korek i zapach rumu z kawą przyjemnie ją wypełnił. W porównaniu ze sprzętem Borad Exports pody Paramid były dużo wygodniejsze, wysoce ergonomiczne, a seniorzy w swoich mieli ponoć jeszcze więcej miejsca. Palazzo wygospodarował u siebie specjalną półeczkę i postawił tam pamiątkowy kubek. Miał w zapasie jeszcze kilka minut, ale wolał skalibrować optipulator już teraz, zanim chwyci go alkohumorek, inaczej ktoś mógłby się przypierdzielić, w razie wykrycia niezgodności przy kalibracji.

    Rozsiadł się wygodnie w orbifotelu i zainicjował wprzęg. Niestety nie rozległ się spodziewany sygnał dźwiękowy, potwierdzający poprawność kalibracji. Spróbował jeszcze kilka razy, ale z tym samym rezultatem. Zamiast znajomej serii piknięć otrzymał informację na firmowym komunikatorze, że za moment skontaktuje się z nim w tej sprawie niejaki Johan Mueller z supportu.

    – Cholera… – mruknął niezadowolony, zanim przyjął połączenie. – Słucham.

    – Cześć. Johan Mueller. Jestem z supportu. Pojawił się jakiś problem z twoim podem, co nie? Z kim rozmawiam?

    – Cześć. Oscar Palazzo. Tak, faktycznie jest jakiś glicz.

    – Opiszesz mi, co się stało?

    – Co mogę powiedzieć? Zaczynam właśnie zmianę. Siadłem, wprzęgnąłem profil, jak zwykle, a kiedy chciałem skalibrować optipulator, cholerstwo się wysrało.

    – Okej. Czekaj, zerknę. Momencik… Dobra, chyba wiem, co jest. Bardzo cię przepraszam, gościu, ale ktoś, kto pracował przed tobą z tego poda narobił problemów, a my to dopiero teraz wykrywamy.

    – Jak to? Żartujesz?

    – Serio. Dali tu jakiegoś juniora na chwilę kilka miesięcy temu. Widzę, że ciągnął na dwie zmiany i prawie usmażył elektronikę. Jakiś wariat. Pewnie siedzi teraz na chorobowym. Niestety wada wyszła dopiero teraz. Nie mamy logów, bo zdążyły się już przekręcić, ale chłopak musiał jechać na jakimś dopsie, żeby aż tak przeciążyć sprzęt. Nieźle przeholował. To co? Mogę się rozejrzeć i sprawdzić, co trzeba?

    Palazzo zerknął nerwowo na swój kubek.

    – Ale co konkretnie? Ktoś tu będzie musiał przyjść?

    – Nie, no co ty. Zrobimy to zdalnie. Dostaniesz zaraz ścieg. Zrób u siebie doplot i będę mógł sprawdzić, jaki dokładnie jest problem.

    – No… okej…

    Sprawdził skrzynkę, gdzie rzeczywiście pojawiła się nowa wiadomość ze ściegiem do instalki:

    OD: jmueller℘ paramid
    DO: opalazzo℘ paramid

    OmniPOD_53.X

    Instalacja nie wymaga uprawnień administratora

    – I co ja mam z tym zrobić?

    – Odpalisz i chwilkę poczekasz. Samo się zrobi.

    – Eeech… No, dobra. A długo to zajmie?

    – Kilka minut. Uruchomisz?

    – Tak, już to zrobiłem… – mruknął Palazzo. – A co to był za dzieciak?

    – Który dzieciak?

    – No ten, co narozrabiał. Powiesz mi, jak się nazywa? Świat jest mały. Może go skądś znam?

    Johan Mueller, a raczej podający się za niego Lenny, zrobił nieoczekiwaną pauzę, w trakcie której Judikay dostrzegła, że oczy zaczęły błyskać mu ciągiem, na zielono, dużo intensywniej niż do tej pory.

    Wcześniej posadził ją przy stole naprzeciwko siebie i zakazał się odzywać. Przynajmniej pozwolił jej na czas postoju zdjąć cyborsołdatkę. Po niemal półtorej godziny spędzonej na ćwiczeniach pod pentastarjańskim hełmem, jej organizm odmówił dalszej nauki obsługi interfejsu i zaliczyła omdlenie. Matt wyszperał ze swojego magicznego plecaka jakiś ziołowy specyfik, który postawił ją na nogi, ale żeby móc wznowić program potrzebne jej było jeszcze kilka chwil ciszy i parę łyków ciepłej herbaty.

    Na stacji byli sami. To był chyba jakiś rodzinny biznes. Nie rzuciło jej się w oczy żadne logo, nic. Żadnych automatonów, pompy i ładowarki trzeba było obsługiwać ręcznie, a automaty z napojami i przekąskami wyglądały jak nie z tej dekady. Odkąd wyjechali poza miasto, trzymali się wąskich, tnących przez pustynię dróżek. Lenny, sadysta, chyba specjalnie wybierał takie, na których amortyzatory sierry naprawdę ostro musiały walczyć. Niewiele z tej podróży mogła podziwiać z głową w hełmie, ale czuła wszystko na swoim tyłku, zwłaszcza gdy zbaczali na mniej uczęszczany odcinek trasy i pikapem rzucało po kamieniach, jakby tańczył pogo. Pieprzony Lenny jeszcze wymontował z tyłu pasy. Miała szczęście, że chociaż zostawił fotele. Fura prędzej służyć mogła paserowi do transportu fantów, niż do przewozu osób. No chyba że związanych i rzuconych na tył jak worek ziemniaków.

    Przysłuchując się rozmowie Lenny’ego, zastanawiała się, w jakim stopniu jego nawijka była improwizacją, a ile opracowane miał wcześniej. Z urywków, które do niej docierały, wydedukowała, że stargetował obsługę jakiegoś poda, ale jakim cudem uzyskał profil specjalisty supportu Paramid? Chciała zapytać, lecz bała się, że powie coś w nieodpowiednim momencie, rozproszy go i akcja się rypnie. Lepiej nie sprawdzać, co by jej za to zrobił.

    – Nie znasz – Lenny zwrócił się do Palazzo. – Dobra, widzę, że soft się instaluje. Nie opuszczaj kabiny i podtrzymaj sprzęg z trakingiem. Niczego nie dotykaj. Ja muszę skoczyć do kibla, ale zaraz się będę odzywał. Trzym się.

    Przyłożył dwa palce do szyi i zakończył call. Odetchnął, jakby strasznie się przy tej rozmowie napracował, sięgnął do kieszeni kamizelki po paczkę fajek i jedną odpalił. Zauważył, że Judikay łypie na niego z ukosa. Uśmiechnął się i zaoferował jej szluczka, ale nie chciała. Nie była teraz w stanie zaciągnąć się niczym mocniejszym niż dym z drugiej ręki.

    – Johan Mueller jeszcze na moment paistnieje – rzekł, domyślając się, że dziewczyna usiłuje rozpracować wektor ataku. – Jak już masz kogoś w środku – a ja mam – wjazd na inboksa nie jest problemem. Tylko jak przemycić ścieg do softu z zewnątrz, hm?

    Prześwidrował ją wzrokiem, jakby pytaniem tym wywoływał ją do tablicy, ale nie miała siły podjąć wyzwania. Wzruszyła ramionami.

    – Nie da się – oznajmił. – Ale nie ma prablema. Wystarczy, jak masz na miejscu możliwość kompilacji. Robala budujesz w locie, czaisz? Antyszpula wychwytuje próby doplotu binarki z zewnątrz, ale tylko jeśli ścieg prowadzi do wykonywalnego kodu. Za moim ściegiem ten pajac Palazzo doplecie sobie nie cały program, tylko sfragmentowane gibki ze skrzynki Muellera. Z perspektywy zabezpieczeń Paramid wygląda to jak zwykła firmowa korespondencja, apdejty o incydencie. A one, w krótkim oknie czasowym, zaraz tylko jak przejdą filter, ale zanim się wyzerują, skapną te gibki do profila Palazzo i uporządkują się, aranżując na podzie w gotowy wyłom, cegiełka po cegiełce. Jasne?

    O dziwo, mówił to do niej nawet całkiem uprzejmie, jak rasowy wykładowca. Wysłuchała i kiwnęła głową twierdząco, ale jedyne, co rzeczywiście stało się dla niej jasne, to że, to co zrobił, było tak skomplikowane, że prawie mu się żarówy w oczach poprzepalały i że sama w życiu na coś takiego by nie wpadła.

    – A skąd macie wjazd na profil Paramid? – spytała po chwili namysłu, za co Lenny natychmiast obrzucił ją gniewnym spojrzeniem.

    – Co mówiłem? – syknął.

    – Że… mam siedzieć… – Skarcona, zanurzyła wzrok w herbacie. – I niepytana milczeć…

    Zgasił fajkę i wyprostował się, po czym przyłożył znowu do szyi dwa palce lewej dłoni. Mignęło mu w oczach jeszcze ze trzy razy, ale już nie tak intensywnie, jak wtedy, gdy jako Johan Mueller robił wjazd na poda Palazzo.

    – To milcz, gazela – odparł seksownym, kobiecym głosem. – Halo? Czy rozmawiam z kimś z trakingu?

    Palazzo westchnął. Co to się dzisiaj wyrabia?

    – Tak. Oscar Palazzo z tej strony. W czym mogę pomóc?

    – O! Już się bałam, że nikogo od was nie ma. Ciężko kogoś złapać, a mam spory problem… Jesteś tam?

    – No, jestem. Jaki konkretnie masz problem?

    – Pozwól, że się przedstawię. Gina Collins. Jestem w dziale AZZI od niedawna. Miło mi cię poznać, Oscar, brzmisz, jakbyś znał się na rzeczy. Fajnie, że trafiłam na ciebie. Bo, nie ukrywam, potrzebuję właśnie kogoś, kto się dobrze na tym zna, ha, ha, ha, ha, ha…

    Koszmarny Lenny, śmiejący się słodkim, flirciarskim, kobiecym głosem, to chyba najbardziej zryty motyw dnia dzisiejszego. Znowu ją przymuliło i powoli odpływała. Brało ją zmęczenie po dzikiej jeździe, skumulowane z przygnębieniem po wizycie w pustym domu, szaleństwach z Sabą, stresiku u Ruhlera i adrenalinowym drenażu po bójce. Słuchała już tylko jednym uchem.

    – Tak, dokładnie! No i widzisz, Oscar? Zgadnij na kogo to spadło. No właśnie… Ale kolega z zespołu mówił, że wy z trakingu macie akces, tak?

    Ciekawe, co porabia Matt? Gdy podjechali na stację, wysiadł, żeby pogadać z jakimś typem. Kolejny, tym razem brodaty, wytatuowany wsiok, ale ten to już kompletnie bez wyczucia stylu, sądząc po ubabranych smarem ogrodniczkach. Pogadali, ciołek się zawinął, a Matt gdzieś zniknął. Może mu diluje? Albo może zaopatruje się u niego? Uświadomiła sobie, że znalazła się kilometry od domu z typami, o których kompletnie nic nie wiedziała.

    Jej dłoń odnalazła w kieszeni kurtki inhalator. Łypnęła nieśmiało na Lenny’ego. Chyba nie będzie mu przeszkadzało, jeśli wciągnie małą, czerwoną chmurkę? Cyklop wtargnął ponownie w jej krwiobieg, ale milczał, dając nerwom ukojenie, szykując jej organizm na kolejną rundkę z interfejsem cyborsołdatki.

    – Naprawdę? Aha, aha… Czyli da się dostać świeży manifest, tylko trzeba się po niego zgłosić dopiero rano…? Okeeeej! Ale trzeba mieć, jak to nazwałeś? Token? Wygenerujesz mi go i on będzie ważny też rano. Do dziesiątej? Aha, do dziewiątej. Dobra, jasne. Nie no, oczywiście! Nikomu ściegu nie udostępniać, jasna sprawa. Słuchaj, przecież wiem jak jest. W końcu jestem z AZZI, pamiętasz? Ha, ha, ha… Zanim przeskoczyłam ze Spedepsu, też widziałam różne akcje… Że co? No co ty? Żartujesz? Ja nie mogę, ale ten świat jest mały…

    Nazywali ją: Ranczo Arka.

    Była komuną dezintegralnych. Ponoć mieszkały ich tutaj kiedyś ze cztery setki, ale to były dni jej świetności i ci, którzy dali się wchłonąć integropolii, uciekli na wschód, do Pentastaru, do Meksyku, do Afryki albo pomarli, jeden pies, wykrwawili komunę na przestrzeni lat. Została tylko zwarta garstka twardych skurwieli żyjących według motta: gdy już wszystko się spierdoli, tu się schronią, tutaj przetrwają.

    Sercem komuny był ratusz. Mówili tak na budynek, który nie miał ani wieży z zegarem, ani flagi, ani żadnego emblematu – słowem: niczego, co wskazywałoby na jego wyjątkowy status, poza imponującym rozmiarem i usytuowaniem. Miał natomiast przyłącze receptora gigatermu oraz imponującą antenę regularnej stacji bazowej, przez co mógł funkcjonować jako dość konkretny węzeł pod atak. Judikay domyślała się, że kiedyś mógł to być dom właściciela owego rancza, a jego centralne umiejscowienie wzięło się ze stopniowego przyrostu powstających wokół budynku kolejnych warstw squatu. Baraki, namioty, ale też różne przybudówki, tu do stodoły, tam do stajni, do szklarni, albo też do długiego, blaszanego pawilonu przypominającego hangar lotniczy. Najbliżej samego ratusza były kampery. Część porzucona, ale część sprawna i zagospodarowana przez osoby w różnym wieku. Mogła rozróżnić poszczególne pokolenia, nie brakowało ganiających się z latarkami dzieci, mimo iż było gdzieś grubo po pierwszej. Na wydeptanym w sąsiedztwie kamperów placyku zebrała się spora grupa. Słyszała strzępki rozmów, stukające szkło, gwizdy i oklaski dla siwego harmonijkarza, dmącego w blaszki przy akompaniamencie werbla, zaimprowizowanego z wiadra po farbie. Albo świętowali, albo tak wyglądała ich wyzwolona spod Integralu codzienność.

    – Legitne to wszystko? – spytała Matta, gdy pikap zaparkował pod ratuszem.

    – Spokojnie, nikt nam tu nie wjedzie z buciorami. Dla Prewencji jesteśmy przezroczyści.

    – Maskowany geowektor?

    – Hm… może? Nie mój poziom – Rozłożył ręce. – Serio, nie orientuję się. Jakaś automagia. Poznasz Rayke’a, może ci wyjaśni, jak to robi.

    Ktoś nagle zapukał w szybę przy jej twarzy, po czym bez pardonu otworzył na oścież drzwi pikapa.

    – Proszę za mną – usłyszała.

    Poznała go. To ten burak ze stacji, ten sam, który gadał z Mattem, a z bliska jeszcze bardziej burakowaty. Ale że niby… szarmancki? Gość wyglądał dużo lepiej, przebrawszy się z ogrodniczek w porządne ciuchy. Pikap Lenny’ego to marna karoca, lecz szambelan, jak widać, starał się bardzo, nawet jeśli bal miał zacząć się dopiero jutro. Posłała brodaczowi zaskakująco uprzejmy uśmiech, aż się dziado speszył.

    – Judikay Malla, a pana godność? – wypaliła z dworską manierą, gasząc gościa jak świeczkę.

    Matt cudem powstrzymywał śmiech. Za jego sprawą Judikay ponownie doświadczała mitradonowego fioła. Po drugiej sesji pod cyborsołdatką ledwo trzymała się na nogach. Mitradon ładnie to wygładził i jeśli trzeba, ulula ją do snu.

    – Sid… – burknął brodacz z widocznym zakłopotaniem. – Sid Wilcox.

    – Oczarowana – powiedziała z uśmiechem i wystawiła dłoń w teatralnym geście, oczekując, jak na damę przystało, pomocy przy wysiadaniu. Kompletnie zgłupiał, ale rękę podał.

    – Tutaj przekimamy. – Lenny wskazał kciukiem ratusz. – Mamy kilka godzin. Kuchnia jest wspólna. Łazienki przy pokojach.

    Musiał to być kiedyś zajazd B&B, nawet ładnie urządzony, ale nie było czasu na zwiedzanie. Sid prowadził ich ciemnym korytarzem, a gdy mijali kuchnię, mogła tylko zerknąć w przelocie do środka, choć i tak wywarła na niej potężne wrażenie. Trudno było nie zdziwić się na widok nagromadzonych skrzyń, kegów, puszek i kartonów, niektórych z przekreślonymi sprejem insygniami formacji IPAX albo Pentastarjańską gwiazdą.

    – Załatwiłeś to, o co prosiłem? – spytał Lenny.

    – Jasne. Wrzucę ci rano na pakę – odparł Sid.

    Gdy rozchodzili się do pokojów, Lenny spojrzał jeszcze na Matta i stuknął w tarczę zegarka na złotej bransolecie. Matt kiwnął głową, a po chwili dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Przez mitradon i synaptyczne przyćmienie miała problem z dokładnym rejestrowaniem tego, co się wokół niej dzieje, ale wyglądało na to, że na sam koniec z całej grupy została już tylko ona i Sid. Prowadził ją po schodach, które zdawały się ciągnąć w górę bez końca. Ale owszem: miały koniec, tylko Sid kulał na lewą nogę i włażenie na drugie piętro było dla niego pewnym wyzwaniem. Głupio byłoby go wyprzedzać.

    – Po co wam drut kolczasty? – zapytała.

    – To na kojoty – odparł Sid po chwili.

    – A worki z piaskiem? Na wypadek, gdyby pustyni zabrakło?

    Sid mruknął coś w odpowiedzi, po czym zaprowadził ją przed drzwi do jej pokoju. Był całkiem przytulny, a w porównaniu z jej pokojem w megabloku – ogromny. Ozdobne meble, rustykalne klasyki, piękne, zwłaszcza wielkie łoże, godne księżniczki, z baldachimem (choć potarganym).

    – Dobrze widziałam, że niektórzy tam na zewnątrz mieszkają w lepiankach? – powiedziała, rozglądając się. – Niezbyt sprawiedliwe, jak wy tutaj macie takie luksusy.

    Sid podszedł do szafy i wyciągnął pościel dla niej. Zaczął powlekać kołdrę i poduszkę.

    – Ratusz jest na wyłączność Rayke’a – powiedział. – Byle kto tu nie śpi.

    – Ciągle o nim słyszę. Co to za kolo? – Nie doczekała się odpowiedzi. – Niezła nora dla buszujących w splocie – podsumowała, chcąc zbadać jego reakcję. Jeśli w odpowiedzi pan Wilcox rzuci jakimś żargo, to znaczy że także jest z branży, choć nie wyglądał. Trudno prześwietlić kogoś na takim odludziu. Pozory mylą. Ale Sid raz jeszcze ją zignorował. – Widziałam antenę. Będziemy stąd prowadzić atak?

    – Nie sra się tam, gdzie się je – odparł.

    – Najwyraźniej nigdy nie byłeś u mnie na segmencie – wymamrotała pod nosem. – A mogę zobaczyć samolot?

    Na chwilę przestał szykować jej spanie i rzucił jej spojrzenie, w którym dostrzegała cień nieufności, ale też coś na granicy uznania. Może pomyślał, że spostrzegawcza z niej bestia, skoro wypatrzyła hangar.

    – Panno Mala, dla nas to nie są żarty. Cokolwiek jutro się zdarzy, macie szansę polepszyć ludziom tutaj byt – rzucił wymijająco. Skończył ścielić łóżko i ułożył dla niej na kołdrze ręczniki. – Rayke podejmuje spore ryzyko. Igra dla nas z ogniem.

    – Taki z niego Prometeusz, co? – odparła, opadając na łóżko. – Okej, luz. Już o nic nie pytam.

    Sid burknął pod nosem coś jakby „dobranoc”, po czym wyszedł, zamykając powoli drzwi, dbając aby nie zajęczały i nie trzasnęły. Cisza, która zapadła, wzbudziła u niej nieprzyjemne skojarzenia, ale tutaj było inaczej. W przeciwieństwie do dźwiękoszczelnych klitek megabloku, ratusz miał okna przepuszczające odgłosy otaczającej ich przyrody, a pustkowie nie należało wcale do milczących. Cykady i świerszcze była w stanie rozpoznać, a pozostałe dźwięki intrygowały i działały na wyobraźnię.

    Ziewnęła i przeciągnęła się. Powieki same jej się zamykały, a łóżko, trzeba przyznać, wygodne było i zachęcało do roztopienia się na materacu jak masło na patelce. Zebrała jednak resztkę sił i zawlokła się do łazienki. Żadne luksusy, ale w kranie prawie ciepła woda, prawie pachnące mydło i prawie niezbite lustro. Kosza pełnego zużytych gumek brak. Także, jak dla niej, standard na plus.

    Odświeżona, rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Sid wspominał, że zamek w drzwiach był na zwykły klucz, a nie szyfr biometryczny i zostawił jej taki na breloku z numerem pokoju. Choć była tylko owinięta ręcznikiem, dała wygrać ciekawości i uchyliła na sekundę drzwi, upewniając się, że jej tu nie zamknęli oraz żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze miał pokój na tym piętrze, na przykład Matt. Brodacz coś tam wcześniej burczał, że ludzie szanują tutaj cudzą prywatność i nikt nieproszony do niej nie wejdzie, ale ostatecznie wolała zamknąć się na klucz.

    Gdy opadły emocje związane z nowym miejscem, zorientowała się, jak niewiele rzeczy miała ze sobą. Nie była przygotowana na nocleg, nie miała w co się przebrać, zaczęła więc zaglądać do szaf pachnących całkiem niedawnym bejcowaniem. W jednej z nich znalazła coś, co w pół biedy nadawałoby się dla niej na przebranie. Szary jakby kostium, unisex, z rękawami za ramiona i nogawkami do połowy ud. Odzież termoizolacyjna? Choć mógł taki przypominać, strój nie mógł być skafandrem do nurkowania, skoro miał tu i ówdzie naszyte różne elementy elektroniczne i porty. Ale wyglądał na nówkę sztukę. Westchnęła, przymierzyła, pasował nienajgorzej. Miły w dotyku materiał dobrze przylegał do ciała i nie groził przepoceniem. Buszując dalej w szafkach, znalazła jeszcze inne, ciekawe rzeczy, między innymi ochraniacze na kolana i okulary przeciwsłoneczne! Spodziewała się, że rano będzie taki sam skwar jak dzisiaj, więc okulary to była super sprawa. Zastanawiała się, kto w tym pokoju gościł przed nią, bo nie wyobrażała sobie, żeby te rzeczy naszykowane zostały specjalnie dla niej.

    Pozbierała znalezione graty i spakowała je do wojskowej torby na ramię, która leżała na stoliku przy łóżku. Upewniwszy się na węch, czy nie zapleśniał, narzuciła na siebie znaleziony na dnie szafy pled, takie w sumie ponczo, w pustynnym kamuflażu. Chciała jeszcze wyjść przed snem na balkon i choć nie czuła chłodu, owinęła się, tak żeby nie sterczeć przy balustradzie w samym obcisłym skafandrze.

    Dostrzegła z góry Matta, majstrującego przy motocyklu. Zagwizdała cicho.

    – No, siema! – Pomachał do niej. – I jak? Spoko pokoik?

    Przytaknęła.

    – Nie zostajesz na noc? – zdziwiła się.

    – Nie w ratuszu. Jest tu niedaleko takie jedno miejsce. Lubię tam spać, pod gołym niebiem. Mam namiot.

    Serce zabiło jej mocniej.

    – Dwuosobówka?

    Matt podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.

    – Tak. A co? – spytał. – Chcesz się ze mną zabrać?

    Uśmiechnęła się szeroko.

    – Namówiłeś mnie.

    W noc taką jak ta mogli spokojnie spać bez śpiworów, nawet nadzy, pod kocem z gwiazd. Nie dawała po sobie poznać, jak bardzo była zadowolona, że Matt wyszedł z propozycją spędzenia tej nocy tak z dala od wszystkich, przy ognisku. Sama nie miała nigdy okazji robić czegoś tak fajnego poza miastem, w kompletnej dziczy. Szkolny obóz to nie to samo. Tu nie było garveyów trzymających cię za rękę. Byli zdani tylko na siebie, ale też nikt nie miał jak się do nich przyczepić, co rekompensowało jej obawy, że mogą zostać pożarci przez kojoty i rozdziobani przez sępy. Zadowolona, sączyła piwo z puszki, ciepłe, ryżowe i gorzkie, ale całkiem pyszne. Czysty smak wolności.

    – Wyglądasz jakoś inaczej niż w szkole, czy mi się tylko wydaje? – powiedział Matt, grzebiąc dla zabawy patykiem w ogniu.

    Przejechała dłonią po szczotkowatym w dotyku, czerwonym irokezie z ognistymi pasemkami. Brawo, Matty, masz lag, ale jednak zauważyłeś. To teraz oboje wiemy, ile warty jest punkt statusu: przynajmniej kilka tych twoich, niby to przypadkowych, badawczych spojrzeń.

    – Lepiej? – spytała, licząc na komplement, ale Matt zaśmiał się tylko. Nie wiedziała, jak to zinterpretować, więc pogroziła mu pięścią. – No i z czego ryjesz?

    – Z niczego – odparł, udając że zasłania się przed ciosem. – Fajnie ci tak.

    – Dzięki. – Przez chwilę siedzieli, zapatrzeni w trzaskający ogień, aż Judikay nabrała odwagi, żeby zacząć temat, który chciała z nim poruszyć już od pewnego czasu. – Muszę cię o coś zapytać…

    – Dajesz.

    – Gdy jarasz cyklopa, to… słyszysz głos? Jakby w głowie? – Matt zmarszczył czoło i spojrzał na nią z ukosa, jak namyślający się nad czymś pies. – Nie? Nigdy ci się to nie zdarzyło?

    – Głos w głowie? Nigdy. Po cyklopie?

    – Tak. Całkiem wyraźny. Normalnie, jak twój teraz – brnęła dalej, choć rozczarowała ją jego reakcja. Musiała jednak komuś o tym w końcu opowiedzieć, a do wyboru miała jeszcze, co najwyżej, Sabę. – I on nawija do mnie prawie non-stop, nieproszony, wtrąca się i przestaje jedynie, gdy się uszczypnę albo coś w tym rodzaju…

    – Dziwne. Jeszcze o czymś takim nie słyszałem. Ale, jak chcesz, podpytam Lenny’ego. On może coś wiedzieć.

    – Nie! – Wystraszyła się i aż chwyciła go za ramię. – Nie ma mowy! Lenny’emu nic o tym nie mów.

    – Hej! Ała, no! Dobra! – Odstawił delikatnie jej rękę. – Wyluzuj trochę. Lenny naprawdę nie jest taki straszny, mówiłem ci przecież.

    – Nie o to chodzi. Jak mu powiesz, to pomyśli, że jestem szajbuska i że nie dam jutro rady…

    – Okej, dobrze. Nic mu nie powiem.

    – Słowo?

    – Słowo. – Napisał palcem krzyżyk na piersi. – Luzik. A teraz ja mogę o coś spytać? – Judikay kiwnęła głową. – Biłaś się z Amber?

    Zaskoczył ją. Narysowała w milczeniu patykiem w piasku kilka zawijasów, unikając jego wzroku i odpowiedzi na pytanie.

    – Za tamto? Wtedy pod murkiem? – domyślił się Matt.

    Wzruszyła ramionami.

    – Nie tylko – odezwała się w końcu. – Próbowała mnie dojechać w kiblu po sprawdzianie. Odwaliło jej.

    – Czego chciała?

    – Zebrało jej się na zwierzanie. Wkurwiła mnie, po prostu. Doigrała się.

    Matt skwitował to wyrozumiałym skinieniem głowy, ale po chwili zaczął się wiercić, jakby coś go gryzło. Na tej pustyni mógł to być i skorpion, skubaniec, ale nie, to był cierń gdzieś w głębi duszy. Uwierało go, to, co wiedział o Amber oraz to, że czuł wobec niej jakąś płynącą z cienia przeszłości powinność. I choć sam nie lubił się zwierzać, impuls był silniejszy.

    – Ona jest dzieckiem z placówki przejściowego rodzicielstwa, Judi – oznajmił, czując, jak słowa nasiąkają mu pogardą wobec tego całego, pierdolonego ustroju, w którym dorastają. – Miała przejebane od urodzenia, rozumiesz? Skrzywdzona przez system. Nie ona jedna.

    Przestała bawić się patykiem. Jego słowa wywołały u niej zagadkową troskę, przyćmiewającą nawet dylemat, czy Mattowi wolno już było zwracać się do niej zdrobnieniem, czy nie. Czy to troska wobec Matta, czy wobec Amber? A może wobec wszystkich niechcianych dzieci, od samego początku zdanych wyłącznie na Integral? Pomimo tego dziwnego uczucia – albo pod jego wpływem – nie mogła się powstrzymać i rzuciła pytanie:

    – Kręciłeś z nią?

    Była pewna, że się na nią zezłości, ale, wręcz przeciwnie, Matt uśmiechnął się do wspomnienia. Humor poprawił mu się jeszcze bardziej, po tym jak wciągnął w płuca wielką chmurę i wypuścił kilka kółek. Judikay odchrząknęła z udawaną urazą, sygnalizując, żeby obstawił jej parę machów. Poczuwszy znajomy, śliwkowy aromat junaków, również się uśmiechnęła.

    – Znalazła mnie przez swoich ziomali – powiedział Matt. – Zagadała do mnie z biznesem. Chciała, żebym odszukał w splocie jej matkę.

    – Znalazłeś?

    – Ja, nie. Lenny, owszem.

    – I jak zareagowała?

    – Nijak. Okazało się, że nie miała, jak za to zapłacić. Chciała wyłudzić informację na piękne oczy. Lenny się wściekł i kazał jej to odpracować.

    – Niby jak? Była przynętą pod extort?

    – Wtyką w urzędzie. Potrzebny nam był ktoś z wjazdem fizycznym, kogo puściliby przez bramki. Do jej przybranego ojca w odwiedziny, na przykład. Ułatwiło nam to kilka rajdów. A ja i Amber… polubiliśmy się. Nawet bardzo.

    Poczuła w sercu delikatne ukłucie.

    – Ale pokpiła sprawę? – bardziej stwierdziła niż zapytała.

    – Nie dało się tego doić w nieskończoność – Matt westchnął. – Lenny przewidział, że wezmą ją w końcu na celownik i trzeba ją skreślić. Poryczała się. Zrobiła aferę w klubie. Lenny’emu nie spodobała się jej pyskówa. I wiesz co?

    – Co?

    – No, popatrz, gdzie Amber jest teraz. Córka człowieka z urzędowym statusem. A siedzi w RESCO…

    – Tatko nie umie jej wyciągnąć?

    – Kombinuje, ale gówno może. Rejestru edukacji nie obejdzie. Sama musi się wygrzebać.

    – Mhm – mruknęła. Niekoniecznie podobało jej się, że temat zszedł na życiowe rozterki Amber Ling. Chciała utrzymać jego uwagę tu i teraz – z nią, a nie z tamtą typiarą – przypomniała mu więc o sobie dyskretnie, przysuwając się odrobinę bliżej. Tak niby przypadkiem, może ze zmęczenia. – Ładne takie niebo za miastem, co nie?

    – Pewnie, że ładne – zgodził się. – Zmarzłaś? Trzęsiesz się.

    Rzeczywiście troszkę drżała, ale to raczej nie z zimna. Siedzieli tak blisko, że mogła częstować się do woli ciepłem jego ciała. Matt okrył ich jeszcze oboje tym ponczo znalezionym na ranczu. Mogłaby tak siedzieć do rana albo i w nieskończoność.

    – Skoro już o robocie gadamy… – zaczęła nieśmiało – to co z moją zapłatą?

    – No właśnie. – Matt kiwnął głową na znak, że też się nad tym zastanawiał. – A co byś chciała?

    Judikay poczuła, że się rumieni. Przełknęła ślinę.

    – Pamiętasz może, jak graliśmy w butelkę wtedy na obozie? – spytała.

    Wyprostował się i zmrużył jedno oko. Podrapał się po czole, próbując przypomnieć sobie, o który konkretnie obóz mogło jej chodzić, gdyż sam był na kilku, a na każdym dobrze się bawił i teraz mu się mieszały. Odczekała cierpliwie, aż zaczyta sobie z pamięci odpowiednie wspomnienie, licząc, że zerknie wtedy na nią, a ona, czujna, wreszcie je złowi: spojrzenie, takie samo jak wtedy. Matt pacnął się w czoło, zaśmiał się i spojrzał w końcu, a ona miała wrażenie, że czas zatrzymał się w tej sekundzie albo raczej cofnął, dokładnie do tamtej chwili, gdy tak samo patrzyli sobie w oczy, spleceni poza splotem.

    – Wisisz mi jeszcze za tamto – szepnęła, mrużąc powieki.

    Szyja Judikay, naprężona jak ciało węża, zbliżyła jej twarz do jego. Przymknęła powieki, biorąc na muszkę usta, na które polowała. Oplotła palcami jego rękaw i ścisnęła, przyciągając go do siebie w podświadomym strachu, że kolejny raz mógłby jej się wyślizgnąć.

    – Judikay, nie obraź się, ale… ile ty masz lat? – Matt spytał, odsuwając się dyskretnie. – Czternaście, co nie?

    Momentalnie wprosiła się między nich strasznie chujowa cisza. Judikay puściła rękaw. Też się odsunęła. Spadł na nią wstyd i marzenie, żeby łaskawa pustynia zechciała ją pochłonąć albo gwiazdy runęły jej na głowę, oszczędzając dalszych upokorzeń.

    – Bliżej mi do piętnastu – odparła z wyrzutem w głosie, ale od razu tego pożałowała. Rozumiała, że brzmi jak dziecko, podkreślające koniecznie, że ma lat już iks i pół. Zrobiło jej się jeszcze bardziej gorąco na policzkach, w gardle zaschło, a głos łamał się i drżał, gdy próbowała jakoś ratować twarz. – Masz z tym problem? Dygasz się?

    Wydusiła to z siebie nadludzkim wysiłkiem woli, wbrew każdej komórce naszykowanego do ucieczki ciała. Serce waliło jej w piersi, nabierając z każdym uderzeniem ciężaru. Czuła, że grozi jej zapaść, o ile zaraz cała nie zapadnie się pod ziemię.

    – Ja? Nie – powiedział i uśmiechnął się zaczepnie, po czym odpalił beztrosko od złotej czachy kolejnego junaka, jakby przed chwilą zupełnie nic się między nimi nie wydarzyło. – Pytam serio, bo rano akcja, a ja muszę omówić kwestię twojej zapłaty z Lennym. Rzuć jakąś cenę. No chyba, że chcesz się jednak wycofać, wtedy spoko, nie było tematu. Bo wciąż jeszcze możesz, bez spiny. Wszyscy są tutaj na ochotnika…

    Moment przepadł. A czy w ogóle jakikolwiek był? Uczucia, myśli, wszystko jej się pomieszało. Siedziała w dziwnym odrętwieniu, usiłując zrozumieć, czemu to zrobiła. Co tu się wydarzyło? Co sobie myślała?

    Rozmawiacie o byle czym, a ty nagle co odstawiasz, Judikay? Myślałaś, że jak się zaczniesz do niego kleić, to co? Spojrzy na ciebie inaczej? Niby jak? Jak te fagasy na twoją matkę? Tego właśnie chciałaś? Taka naprawdę jesteś? Lita suka z zewnątrz, wewnątrz krucha lala?

    – Zobaczymy – odparła oschle. – Najwyżej będziesz mi wisiał przysługę.

    Skrzywił się.

    – Ale ja nie lubię mieć długów.

    Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Ten bałwan… On kompletnie nic nie rozumiał… I jeszcze gapił się na nią, oczekując chyba, że to ona wytłumaczy mu, co przed chwilą powiedział nie tak. Idiotyczny wyraz twarzy tak żałosnego hipokryty rozkołysał w niej tajfun trzeźwiącego gniewu. Drapieżnym ruchem zerwała ponczo z jego pleców, owijając się nim w warstwę obronnego egoizmu.

    – Ej! No co ty? – oburzył się. – Ty tak na serio?

    Opatulona ciasno, jak w kokonie i obrócona do niego plecami, westchnęła.

    – Nie lubisz, to spłacaj…

    Po krótkiej walce z napływającymi jej do oczu łzami zmusiła się do zaśnięcia.

  • HISTORIA OPARTA NA FAKTACH Z EL. SCI-FI #2: „GEORGIA”

    Spokojnie, to tylko Awaria.

    To tylko kameralny, krakowski klub, na który ą-ęcki wybredniak pomstowałby: speluna!

    Za co oberwałby z miejsca od barmanki z liścia, po czym wyleciałby wyproszony przez okno.

    A to nie lada wyczyn, skoro klub mieści się półtora piętra pod rynkiem.

    To miejsce kultury. To miejsce kultu. Tutaj się piło. Tutaj się grało.

    Tutaj występował legendarny jazzman Jerzy Michał Bożyk. I choć, przyznaję, kawałek jego materiału (część proktodontyczna konkretnie) nie zestarzał się idealnie, a nawet wręcz razi w obecnej epoce oświecenia i wokenessu, ja jestem zobowiązany oddać mu hołd.

    Jeśli niegdyś zawitałeś już i miałeś akurat okazję zastać owego weterana w Awarii przy pianinie, zapamiętywałeś go albo za muzykę, za frymuśne teksty i kabaretowy klimat, albo za to, że pod koniec życia wszędzie się woził – zależy, czy zdarzyło ci się wnosić go na wózku inwalidzkim po koncercie schodami. Jak już wspomniałem, Awaria znajduje się w piwnicy. Szczytem udogodnień dla niepełnosprawnych w tym miejscu jest spłuczka na sznurku zwisająca z sufitu. Jesteś witany.

    No ale proszę cię: co, ja nie wniosę? Weźże przestań, potrzymaj mi tylko piwo.

    To była mordęga. To był zaszczyt.

    Ja zapamiętałem Jerzego Bożyka przede wszystkim z tego, że na etapie raczkowania mojej mikroskopijnej muzycznej kariery zgodził się, żebyśmy pograli razem na scenie jak koledzy po fachu i zrobił mi tym dzień.

    Cofnijmy się o ładnych parę lat.

    Gdy z całego serca usiłowałem podrosnąć muzycznie, spędzałem o wieeeele za dużo czasu w miejscach takich jak Awaria, próbując zrozumieć, na czym, cholera, całe to muzykowanie polega.

    Życie w tym względzie dało mi trochę fory. Choć pierwsze wiosło miałem w ręku dopiero w wieku lat szesnastu, szarpanie drutów przychodziło mi łatwiej niż przeciętnemu prawiczkowi. Ową gitarką był stary poczciwy defilek, należący do wuja peerelowski antyk, prosty kawałek drewna z horrendalną akcją strun – w dotyku były ciut milsze od drutów krajalnicy do jajek.

    Zanim jeszcze liznąłem cokolwiek z teorii muzyki (od obeznanego w temacie kumpla okultysty hipnotyzera) Emol, Cedur, Amol, Dedur brzmiały mi jak imiona krasnoludów z Hobbita, a moim szczytowym osiągnięciem wokalnym było zaśpiewanie przed klasą na piątkę Bogurodzicy pomimo przechodzenia rekordowo długiej mutacji.

    Oczywiście wtedy wydawało mi się, że są to doskonałe wręcz podwaliny dla mojej mającej to zakwitnąć wkrótce kariery muzycznej. Po nocach śniłem, że gram covery Metallici na stadionach przed armią fanów wznoszących dłonie i zapalniczki. Pod wpływem tych przebłysków predestynacji obrałem sobie cel: zrealizuję te wizje, and nothing else matters.

    W tym celu założyłem z kolegami swój pierwszy zespół: The Nameless, którego nazwa miała być żartem, ale okazała się przepowiednią. Nigdy nie udało nam się zbudować na tej nazwie żadnej marki.

    Jechaliśmy na czystym testo.

    Bardzo chcieliśmy, żeby ktoś zerknął na nas nerdów, dlatego na frontmana wzięliśmy najseksowniejszego chłopaka w klasie (według niektórych: w całej szkole!).

    Kisiel (aka Tamburyn) był naszą Wydrą/Gawlińskim/Gadowskim.

    Tomo (aka Rudy, aka Zezu) – najlepszy z nas trzech na gitarze – naszym Satrianim.

    No a ja – niby to tekściarz, niby gitara rytmiczna – potajemnym marionetkarzem z wizją zawojowania świata naszymi talentami. I to mimo tego, iż nawet nie miałem ksywki.

    Byłem nameless. Wszyscy trzej byliśmy.

    Mieliśmy regularne próby, dzięki czemu przynajmniej nie łoiliśmy leśnych dzbanów w bramie, tylko spędzaliśmy czas kreatywnie. A gdy przyszedł czas na nasz największy gig – licealny półmetek – zespół poddany został prawdziwej próbie, której niestety ostatecznie nie przetrwał. Nie brakowało nam serca. Ale scena okazała się… taka wąska, publiczność – tak onieśmielająca. Największy gig The Nameless podsumować można jako: pouczająca, krótka seria prostych, niefortunnych zdarzeń.

    Umarłem, gdy odeszła-aa. Nie pozostał po mnie ślaa-aad. Już nie miał dla mnie miejscaa ten… trójwymiarowy świat – Kisiel zaczął z przytupem. Dziewczyny w publiczności obróciły głowy jak radary, faceci zresztą też. Frontman dobrze robił swoją robotę. – Odnaaajdzie mnie na saaamyym dnie. Jej ciiiichyy gło-oos. Jej niewidzialna dłoń...

    Trochę ich z początku rozbujaliśmy, nie powiem. Ale nagłośnienie było kiepskie i szybko okazało się, że nie do końca trafiliśmy z materiałem.

    Poooogasły świaaatła i zaaammknęli niebo! W pewien zwyczajny dzień odeszłaś stąd… – Gdy Kisiel przeszedł w Trzy Noce z Deszczem padł mu mikrofon, czego nawet nie zauważył. O czymś takim jak odsłuch aktywny, wtedy to mogliśmy sobie jedynie pomarzyć. Chłop dysponował jednak niezłą przeponą i dawał czadu niezrażony.

    Niestety z każdym kawałkiem czuliśmy coraz bardziej, że pudłujemy z repertuarem względem tej imprezki. Przy nas, na parkiecie zostało już tylko kilka natchnionych dusz. Większość rozeszła się, pić do stolików. W oczekiwaniu aż skończymy się drzeć i wjedzie z powrotem didżej.

    Ponadto tego dnia spadła na mnie cygańska klątwa pękających strun w trakcie występu, od której nie potrafię uwolnić się do dziś. Problemy techniczne trawiły również gitarę solową Rudego – jego slammer wyglądał bombowo, ale strój trzymał gorzej niż trzymają się majtki striptizera.

    Zatem obie gitary, cały kręgosłup formacji, delikatnie mówiąc, chrupnął spektakularnie, zostawiając na polu walki jedyny sprawny instrument – tamburyn. Oraz wokal naszego frontmana.

    Kisiel się nie zważył. Mężnie ciągnął seta do samego końca i my też walczyliśmy dzielnie, rzępoląc niemiłosiernie, nie zauważając kompletnie, że wokal nasz podobnie jak my przeżywa kryzys. Utracił czystość i brzmienie po którejś z rzędu banieczce.

    Nie pamiętam, kiedy i jak zeszliśmy ze sceny. Możliwe, że zwlekli nas z niej siłą jak pomniki Saddama.

    Na pewno zeszliśmy z niej niepokajani.

    Kiedyś jeszcze wykopię materiały archiwalne z naszych prób i dodam je tutaj. Żyją gdzieś uwiecznione ziemniaczaną półcyfrówką. Zakopane w szafie u rodziców. Na chwilę wrócą mi włosy pokręcone na Dylana, golf, dzwony i młodociany animusz.

    Odkurzę sobie w pamięci tę pierwszą gitarę, zeżartą przez szczury oraz jej następcę, prezent na 18-tkę, płomienistego sunburn stagga, skradzionego mi półtora roku później przez włamywacza.

    Yamaha, którą go zastąpiłem, jest lepsza pod każdym względem, ale i tak za nim tęsknię.

    Znajdzie się gdzieś tamburyn. Stare zeszyty z pierwszymi tekstami.

    Niewiele wyrosło z tego ciasta zwanego The Nameless, ale nikt nie powie, że wyszedł zakalec. Zostały niewyraźne wspomnienia, w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie warte zaliczenia tych kilku niezapomnianych porażek. Mogłem to tak zostawić. Uśmiechać się do tych wspomnień, skupiwszy energię gdzie indziej: na maturze, studiach, ambicjach zawodowych, zaręczynach, małżeństwie, dzieciach, emeryturze…

    Ale czułem niedosyt.

    Półmetek tylko zaostrzył mój apetyt na sławę.

    Czułem też, że nie wszystko jeszcze stracone. Wręcz przeciwnie. To tylko złe dobrego początki. Musiałem jedynie obrać nowy kierunek. Pogrzebać The Nameless i ruszyć przed siebie, za ciosem, galopem na wiatraki, pójść pomalować świat na żółto i na niebiesko.

    Azymut: Kraków. Miał być moją artystyczną Mekką. Przystankiem, być może, a może kulminacją nieśmiałej peregrynacji twórczymi ścieżkami. Obojętnie, byleby chociaż spróbować tu swoich sił. Piętno bezimiennego zostawić za sobą w mieście świętej wieży. Bo nowe miasto, to nowy człowiek. Jak tu się uda, wszędzie się uda. Kraków prowadził mnie do siebie wszystkimi drogami, przyzywając: chodźże ty, zobaczyć Kraków i umrzeć.

    Tak sobie to skromnie wyobraziłem i emigrowałem do tego miasta, ażeby przesiąknąć legendarnym klimatem twórczym. Poczuć na własnej skórze, jak to jest: iść Bracką w bębniącym o kostkę brukową deszczu. Zasiąść przy piwku w Piwnicy pod Baranami. Ruszyć na pachnący piekłem Kazimierz z tańczącymi na stołach, ustrzelonymi tacą mocy z Zingera szaleńcami. Jeśli się tu urodziłeś, to pewnie nie jest to dla ciebie nic specjalnego, ale dla mnie to było Vegas, bejbe.

    Ekspedycja muzyczna szła mi nienajgorzej. A tu jakiś busking na Błoniach. A tam jakieś przymiarki do występu z muzykiem z orkiestry AGH (pozdro Sławek! pamiętasz Wątrobę? ).

    Jakieś skromne seciki, jakieś open majki. Robiłem to, na czym się znałem. Karmiłem swoją obsesję i montowałem zespoły. Moje szaleństwo było na tyle zaraźliwe, że bez trudu odnajdywałem w gronie nieodległych mi osób potencjalnych wspólników w mojej zbrodniczej pasji. Daj mi na jeden dzień Kojota, Malinę, Tymka i Przemka, wyczaruję ci z tego najbardziej świrnięty cover Cranberries, jaki usłyszysz w życiu, taki że Pixies mogą sie schować:

    WARNING! – Odtwarzasz na własną odpowiedzialność – źródło: kanał YT Maliny

    Byłem creepem. Byłem cringe. Byłem stalkerem.

    Osaczałem niegroźnym uwielbieniem muzyków wszelakiej maści, którym, w moich oczach, udało się przełamać tę mistyczną, magiczną barierę. A było ich tu pełno. Grali zawodowo – co za czarodzieje! Jak tylko umiałem, próbowałem, gnębiłem, wszystko robiłem, byleby dołączyć do ich zaszczytnego grona.

    Nie miałem skrupułów. Nagabywałem nawet jednego perkusistę, żeby wszedł na bębny w moim zespole. Gość był niewidomy, a i tak prawie dał się skusić mojej wizji.

    Pewnego razu w Harrisie wraz ze swoją poczciwą niestrojącą jolanką – jedynym elektrykiem, jakim dysponowałem – praktycznie wtargnąłem na scenę, żeby załapać się na jam session. Wlazłem z takim rozmachem, że rozlałem niechcący stojące tam piwo (kto kładzie piwo na scenie, ja się pytam?), za co usłyszałem od Wiśni, harmonijkarza, którego po cichu ubóstwiałem: „Może to nie jest twój dzień”.

    Jakoś mnie to dotknęło.

    Przeważnie dość dobrze znosiłem niepowodzenia, uodporniony szczodrymi dawkami failu, ale co jakiś czas coś się we mnie kumulowało i pękałem. Cholera, bracie, ten nie-mój-dzień trwa już ładnych parę lat.

    Spiekliłem się i oświadczyłem urażony, że nie ma mowy. Że mówią na mnie Wściekły Pies i że kiedyś owszem zejdę, ale na pewno nie dopóki nie zagram na tej scenie.

    Poniosło mnie, ale to był pewien przełom. Zawalczyłem o siebie, bo byłem pewien, że nawet taki depczący sobie po uchu słoń jak ja, ma coś do zaoferowania światu poza tłuczeniem porcelany. Czy ludzie w ogóle zdają sobie sprawę z tego, ile odwagi trzeba w siebie wsączyć, żeby podtrzymywać w sobie latami płomień wiary, że warto wystawiać się i zbierać cięgi, byleby poczuć się, choćby na chwilę, jak w tamtym śnie o koncercie?

    Wiem, że gdybym wtedy z tej sceny zszedł, rzuciłbym to wszystko w pizdu.

    Wyszło, jak wyszło. Chyba nie najgorzej, jak na taki spontan. Zwłaszcza, że pozostali muzycy na scenie absolutnie nie byli skłonni do współpracy z takim Don Quixotem randomu jak ja (z czego jeden z nich był w pełni uzasadniony – wisiałem mu w końcu za rozlanego browca):

    Nagrywane ze stolika w publiczności.

    Te czasy to była walka o przetrwanie. Próbowałem coś komuś udowodnić, sobie przede wszystkim.

    Trochę to zajęło, zanim zrozumiałem w końcu, gdzie tkwił haczyk. Mianowicie: czy idzie ci dobrze, czy idzie ci źle – musisz grać. Nie ma wyjścia. Musisz grać coś przed ludźmi, coś dla ludzi i to wcale niemało. Czy grasz coś swojego, czy cudzesy, bez znaczenia.

    Graj cokolwiek. Graj, ile się da. Na tym etapie liczy się masa, a nie rzeźba.

    No więc zaczęło się. Praca na dwa etaty. Życie plus muzyka.

    Open majki na okrągło, jam sessiony jak pan Bóg dał, busking, ogniska, skromne sety w Cafe Szafe, Kładka Kafe, Nie Lubię Poniedziałków. MDK w Nowej Hucie, MDK w Oświęcimie, wesele Rudego, Alchemia, Chicago, Klub Kabaret.

    Obojętnie. Jakieś kompletnie nieznane miejsca? Czarne zakamarki rynku, nie wiadomo gdzie? Ależ owszem, a ja tak! Kto nie grał, mając zamiast statywu na mikrofon popielniczki – takiej na chudej, metalowej nóżce – ten nie zrozumie. Pozdrawiam Kojota, towarzysza wielu tych wypraw.

    Kiedykolwiek, gdziekolwiek, jeśli wolno mi było (albo wprost nie zakazano) wejść na scenę i zagrać na instrumencie własnym, użyczonym, wycyganionym, a nawet fikcyjnym, byłem tam i grałem.

    Na Awarię miałem chrapkę od dawna.

    Fajne tam naprawdę składy grały. Ale cóż… nie było szans. Żeby tam wbić, trzeba było mieć już jakiś poziom. Kogoś trzeba było znać. Wysłałem demo barmance, zachęcała, ale coś nie siadło. Lont zamókł, nie zaiskrzyło, nie pamiętam już czemu. Firewall był tam, dla takich jak ja zbłąkanych grajków, konkretny.

    Nie było jak tego ugryźć zębami, jednak można było chociaż przyjść sobie w tygodniu, gdy nikt akurat nie grał, gdy ludzi prawie nie było, a pianinko na scenie stało odłogiem. Niezagospodarowany zasób, trochę szkoda. Pytałem więc: hejka, czy można coś zagrać? Potem przestałem nawet pytać. Po prostu siadałem i grałem. Jakoś nikomu to specjalnie nie przeszkadzało, że pianista ze mnie przeciętny, a instrument czasem brzmiący, jak z dziewiętnastowiecznego dreszczowca. Dla mnie taka scena była żyzna, a ja płodny.

    Aurą partyzanckiego podgrywania zaskarbiłem sobie przychylność niektórych bywalców. Kto miał w żyłach choć trochę promili, ten się dosiadał, powstawały duety, chórki nawet. Nic z tego wybitnie poruszającego nie miało szansy powstać, chyba że, jakimś cudem, akurat był w knajpie inny muzyk – jakiś samotny wilk może (pozdro Mark Wilk), taki podobny do mnie, zbłąkany grajek. W odpowiednich okolicznościach udawało się wywołać jakieś impromptu jam session. Spontaniczna reakcja chemiczna.

    Co to wszystko ma wspólnego z panem Jurkiem? Najwyższy czas zadać i odpowiedzieć na to pytanie.

    Jurek Bożyk grał w Awarii regularnie. Przychodziło się na jego koncerty, żeby posłuchać i się pośmiać.

    Bo on miał zęby w dupie. Prawdziwe zęby w dupie. No dobra, to mogła być tylko postać sceniczna, odgrywana na potrzeby piosenki – ale co z tego? Dla mnie to było jak kometa. Facet grał ponadczasowe teksty z minionej epoki – tak mi się wtedy wydawało. I wszyscy na jego koncertach świetnie się bawili. Kabareciarz z krwi i kości, głównie z kości. Gdy grał, brzmiał jak Louis Armstrong – no nie uwierzyłbyś, gdybyś nie usłyszał jego wykonania Georgia On My Mind.

    Obudził tym we mnie blues.

    Drzemał on tam sobie od dłuższego czasu. Pączkował, jak na przykład, gdy grałem wtedy w Harrisie jako Wściekły Pies. Nosiłem go w żyłach na wszelki wypadek. Nie wiedziałem, że istniał tam właśnie po to, żeby stężyć mi się we krwi w Awarii. Blues istniał po to właśnie, żeby w języku bluesmanów porozumiewać się, korzystając z uniwersalnych mostów zwanych blues progressions. Mosty te istnieją pomiędzy wszystkimi, którzy czują bluesa. Niezależnie od poziomu i talentu. Najprostszy blues jest na jeden nucie.

    Bożyk czuł bluesa.

    Akompaniował mu na trąbce… sorry, nie na trąbce, tylko na K O R N E C I E oczywiście. Jedynie laik mógłby je ze sobą pomylić! Co to kornet? Taka trąbka. Mniejsza z tym. Bożykowi akompaniował na kornecie muzyk, który tworzył m.in. muzykę do polskiego hitu Vabank (pamiętacie? tiru-tu, tururu, tiru-tu, tururu, tirurrruuu… – proszę). Nazywał się Andrzej Marchewka. Był z tych, co to grali z prawdziwymi muzykam, a nie z byle kim. Waga piórkowa nie robiła na nim wrażenia. Po takich jak ja nie warto mu się było schylać.

    Skąd to wiem?

    Jednego dnia, gdy Bożyk skończył swój set i gdy ludzie wyciekali już z Awarii jak przez dziury w wiadrze, podszedłem pod scenę i ukłoniłem się.

    – Gram na harmonijce – powiedziałem i na dowód tego dobyłem jakiegoś marinebanda. Wiedziałem, cholera, że potrzebuję takiego w innej tonacji, ale trudno – miałem tylko tego. Musiałem ekspresowo przypomnieć sobie wszelkie techniki, licki, bendy, overdrawy i ułożyć sobie w głowie, w jaki sposób na tym cokolwiek podegrać. – Może mógłbym coś z wami zagrać?

    Kornet patrzył na mnie jak na idiotę. No i nie dziwię się mu, bo czego tutaj miałby szukać taki siusiek jak ja? To byli goście większego kalibru, kiedyś znani w całej Polsce. Ja byłem bezimiennym.

    Ale tu jest ten moment, kiedy dzieje się magia.

    Bożykowi to nie przeszkadzało.

    On miał zęby w dupie. Co najgorszego mogło się stać, jak zgodzi się pograć ze sobą jakiemuś podlotkowi?

    Publiczność jakaś jeszcze była, choć nieliczna. Zdecymowana potrzebą snu albo bujania się po Krakowie. Zostało tylko kilkoro najwierniejszych fanów i fanek. Bożek dobrze wiedział, że ucieszą się na jakikolwiek bis.

    Rzuciłem na siebie buffa. Wiedziałem, że mam harmoszkę w złej tonacji, więc udawałem, że mogę zagrać w każdej. Mogło wyjść albo nie wyjść. Trudno. Jak to mówił mi kolega Tomek z The Nameless: pauzy też grają. Najwyżej rozkminię kilka dźwięków, które pasują. Resztę zagram pauzami.

    Było za późno, żeby się cofać. W końcu to ja rzucałem wyzwanie.

    Na szczęście pan Bożyk ewidentnie bardzo lubił grać Georgię, którą zaproponowałem. Nie musiałem go praktycznie wcale namawiać.

    Zaczęli grać, a ja próbowałem nadążyć.

    Georgia… Geooooooorrrrrrgiaaaaa…

    Miał raspa w głosie jak Louie (mówiłem to już?). Operował nim jak chirurg, a kornet dogrywał swoją partię jak z nut, choć domyślam się, że było to impro.

    Ale wstyd…

    Bo ja, nędzny grajek, na starcie wydałem z mojego marinebana jedynie dziewiczy pisk…

    …ale nie poddałem się. Skorygowałem i zacząłem coś rzeźbić. Czy wiedziałem, że moje wysiłki są żenujące? Trochę. Czy miało to w tamtej chwili znaczenie? W życiu.

    Kornet przygrywał i, och, panie Boże, dosłownie przygniatal mnie tymi swoimi lickami.

    Pokazywał mi po prostu, gdzie raki zimują. Ale ja byłem już w fazie kompletnej egzaltacji. Moja tajna broń to bezczelne flow: zamykam oczy i daję się ponieść. Po prostu grałem, co ślina na język przyniosła i wiedziałem, że nawet będąc najsłabszym elementem tego trio i tak jestem zwycięzcą.

    Bożyk grał swoje, ale też zaopiekował się mną w tym utworze. Zrobił mi miejsce na solo. Troszkę na łzy mi się zbiera, jak myślę o tym, ile dobroci wtedy czułem. Serio. Oto muzyk, tytan, arcymajster daje mi odrobinę przestrzeni i to takiej mojej własnej, nie musiałem współdzielić jej nawet z kornecistą. To nie była żadna łaska. To był bluesowy pomost. Mam ten moment w pamięci jak stopklatkę ze starego filmu.

    I tak się też składa, że mam to na dysku i możemy sobie tego wszyscy posłuchać (nagrywane ze stolika):

    Gdy dowiedziałem się, że Jerzy Bożyk zmarł, było mi niesamowicie przykro. Wątpię, żeby, w ogólnym bilansie spraw we Wszechświecie, nasze wspólne granie było znaczącym wydarzeniem dla kogokolwiek poza mną. Może kiedyś powiem dziecku, że coś takiego miało miejsce, a ono sypnie mi piachem w oczy i powie: eh, tata, bajki gadasz.

    Czasy są teraz inne.

    Tekst Zębów w dupie nie nadaje się w sporej części do druku, bo jest dość homofobiczny – młody autor nie poradziłby sobie w dzisiejszych czasach, wychodząc przed tłum z takim utworem – chyba że w Awarii (kiedyś może przetestuję tę teorię).

    Jest jednak fragment, który odnosi się i do obecnej sytuacji w Europie.

    Bożyk pisze tam, odrobinę kryptycznie – ale to normalne, w końcu pisanie tekstu tak, żeby cenzor nie zrozumiał, musiało być dla niego chlebem powszednim – pisze w dodanej części, takiej na nasze czasy:

    Jest taki facet, co się zowie Rasputinem
    Co nie pozwala w wolności ludziom żyć
    I jest tak strasznie ekstremalnym skurwysynem
    Że szkoda brudzić łap, by go w mordę bić
    
    Myśli, że gdy jest panem jednej szóstej świata
    To każdy facet musi przy nim drżeć jak liść
    Lecz ja na przykład się nie boję Wielkiego Brata
    Ja samym dupskiem go na mączkę mogę zgryźć
    
    Bo ja mam zęby w dupie! Potężne zęby w dupie!
    Mam kły, trzonowe i siekacze w odbytnicy
    Bo ja mam zęby w dupie, potężne zęby w dupie
    I mimo to spokojnie chodzę po ulicy

    [*] [*] [*] RIP: Jerzy Bożyk [*] [*] [*]