Klasowy garvey przepuścił ciszę przez sensory raz jeszcze. Była anomalią, zdecydowanie, choć gdy macierze behawioralnych analogów skrystalizowały, wzorzec był jednoznaczny i trywialny w interpretacji. Tym, co rejestrowały sensory, było: autentyczne zainteresowanie.
O ile pamięć mu nie szwankowała, w tej klasie coś takiego nie zdarzyło się wcześniej nigdy. Przeskanował ich jeszcze parokrotnie dla pewności, odnotowując za każdym razem to samo. Sensory zbierały czyste, rekordowo wysokie zaangażowanie ze strony powierzonej mu młodzieży. W stopniu porównywalnym do uczestniczenia w jakimś streamie na żywo występu hipotetycznej celebrytki. Całą swoją uwagę skupiali na koleżance przy tablicy, wpatrzeni, jakby na ich oczach miała zacząć lewitować. Żadnego szurania krzesłami o parkiet. Żadnych przesyłanych potajemnie z ławki do ławki liścików. Żadnych szeptów ani heheszków. Nikt nie siedział w telefonie. Nikt nie ziewał. Nikt nie plotkował, nie szmerał, nie bekał, nikt nie puszczał oczek ani bąków. W doskonałej ciszy słowa dziewczyny trafiały do nich z taką siłą, że u niektórych aż wzbudzały ciarki.
Za oknem słońce przygrzewało. Dryblasy z innej klasy grały w zośkę – pewnie urwali się z lekcji, ale to było zmartwienie innego garveya. Dziewczyny z odrębnej paczki siedziały oparte o ogrodzenie, obgadując między sobą kogokolwiek, kogo warto było akurat w tym tygodniu obgadywać. Ewidentnie mało kto przejmował się nadchodzącymi egzaminami, które oprócz określenia, jaki te dzieciaki na koniec szkoły osiągną status, miały przede wszystkim stwierdzić, kto będzie zmuszony zatrzymać się na dłużej w placówce o desygnacji RESCO7.
Na wszelki wypadek garvey zapuścił sobie jako proces w tle pełną diagnostykę sensorów. Dawno nic nie zmusiło go, by tak diametralnie odejść od codziennych scenariuszy prowadzenia lekcji z tymi dziećmi. Na co dzień reagował głównie na brak ich uwagi, niesubordynację, nierzadko przemoc, podczas gdy scenariusz zgodny z tym, czego był właśnie świadkiem, istniał wprawdzie gdzieś głęboko w jego ustawieniach fabrycznych, ale tylko jako prymitywny szablon domyślny. Coś, z czym automaton schodził z linii produkcyjnej. Ale przy tylu rocznikach przebiegu? Taki scenariusz był już, co najwyżej, przypadkiem brzegowym. Ze swoim obecnym doświadczeniem lepiej poradziłby sobie w sytuacji, gdyby któryś z uczniów wpadł teraz do klasy uzbrojony. Po tylu latach uczenia ich oraz uczenia s i ę, poprzez interakcję z nimi, można powiedzieć, że na takie coś przygotowany był skuteczniej niż na dzieciaki z RESCO uważające w trakcie zajęć.
Najwyraźniej jednak żadne z nich nie zamierzało zaburzać przebiegu lekcji i przerywać dziewczynie, która sama zgłosiła się do odczytania eseju. Automaton poczuł, jak układ chłodzenia rdzeni wzmaga pracę. Skroplone powietrze osadziło mu się na poliwęglanowej czaszy. Chyba nigdy jeszcze tak się nie pocił.
– Nie wiem, czy zastanawialiście się nad tym, ale ja czasem o tym myślałam – czytała już przedostatni akapit. – I rzeczywiście, jak się zastanowisz, to przecież wiadomo. Pakiet podstawowy nie bierze się znikąd. Ale to, że na talerzach lądują nam codziennie pełnowartościowe posiłki i że megabloki mają gotowe mieszkania dla świeżo założonych rodzin, do odbioru od ręki, jak tylko zgłoszą zamiar przeprowadzki, albo to, że lekarstwa…
Zatrzymała się, by zerknąć na kolegów i koleżanki z klasy. Czuła się nieswojo, będąc w centrum uwagi. Normalnie już dawno by na nich wrzeszczała, czego tak się gapią. Patrząc po minach, musieli mieć ją za kompletną idiotkę, że zgłosiła się sama do odpytki. Za zdrajczynię nawet, bo ośmieliła się zrobić coś wbrew temu, czego się po niej spodziewali. Że zapomniała, gdzie jej miejsce.
Siedzący najbliżej Diego rozglądał się nerwowo z głupawym uśmiechem na twarzy. Saba patrzyła jej prosto w oczy i dyskretnie pukała się w czoło. Amber przeżuwała gumę, obdarowując wszystkich pogardliwym spojrzeniem.
– Kontynuuj, Judikay – odezwał się automaton.
– To, że lekarstwa dostarczają ci pod nos w chwilę po tym, jak dostajesz receptę, to nie jest przypadek. Ale dla nas jest to tak oczywiste jak grawitacja. Podstawowe prawo do życia masz zagwarantowane. Więc przestań się zamartwiać. Wszystko będzie dobrze. Integral to ogarnie. Integral wie, czego ci potrzeba. Integral nigdy o tobie nie zapomni.
Zgodnie z sugestią, którą otrzymała, przed ostatnim zdaniem wystąpienia zrobiła pauzę, by spojrzeć na słuchaczy.
– Już prędzej zapomną o tobie rodzice – dokończyła z pamięci, nie z kartki.
Chyba udało się osiągnąć zamierzony efekt. Jeszcze przez kilka sekund wszyscy siedzieli bez słowa, ale Diego w końcu musiał się zaśmiać. W ciszy czuł się wręcz okropnie, zupełnie jakby chodziły mu pod skórą okropne mrówy. Liczył na to, że ktoś dołączy, lecz reszta milczała, więc powoli przygasł. To chyba nie miał być żart.
Kurde, co jest z Judikay? Od kiedy to laska, która pruje bluzgi sprejem po męskim kiblu, szcza na dziko za boiskiem i fiksuje mu nieobecności za kapsułę kryśki, od kiedy to mała Judikay wydala z siebie takie intelektualne bąki? I to zaraz przed tym jak Amber ma wyprodukować na ocenę znalezionego w splocie gotowca.
Spojrzał w stronę swojej dziewczyny. Amber miała w oczach płomień. Spod półprzymkniętych powiek skwierczało. Wychodziło na to, że Judikay zaraz pozamiata, zawyżając dolny próg na średni stopień. Ich garvey prawie się ślinił. Gdyby oczywiście mógł. Pierdolony automaton.
– Zwykle tego nie robimy – powiedział garvey. – Zwykle nie widzę takiej potrzeby. Ale dziś pomiar waszego skupienia jest wyższego rzędu. Dlatego zapytam teraz z przyjemnością: czy ktoś zechciałby otworzyć dyskusję na temat eseju Judikay? Mam nadzieję, że z chęcią przyjmiesz pytania z sali – zwrócił się do niej i wziął jej wzruszenie ramion za aprobatę. – Wspaniale! Kto chciałby być pierwszy?
To pozornie nieszkodliwe pytanie zmroziło Judikay krew w żyłach. Wiedziała, co teraz się wydarzy: nikt się nie zgłosi i garvey będzie musiał wziąć sobie kogoś na ochotnika. Tylko że spontaniczność garveya to była fikcja. Deterministyczna do bólu pseudolosowa iluzja. Spojrzała z niepokojem na Amber. „Jak teraz weźmie mnie, to masz przesrane”, mówił jej wzrok.
Ale obu dziewczynom umknęło, że ich garvey nie do końca był dzisiaj sobą. Żaden z uczniów nie mógł mieć świadomości tego, że automaton przechodził przy tablicy własny kryzys, pracując intensywnie nad poprawną reakcją, maksymalizującą potencjał edukacyjny tej chwili. Oczywiście gdyby był garveyem mk-III, miałby do dyspozycji sztuczne mięśnie imitujące wyraz twarzy emanującego zadowoleniem z przebiegu lekcji nauczyciela. Ale że był niestety tylko garveyem mk-I, bo takie w pełni zaspokajały potrzeby i wymagania wobec uczniów objętych programem RESCO, mógł jedynie wyświetlić na ekranie spikselizowaną emotikonę: „Great job!„.
Żałował, bo według wszelkich pomiarów Judikay przedstawiła esej nie tylko wyróżniający ją na tle klasy, ale być może taki, którego nie powstydziłby się mieć w bankach danych niejeden garvey wyższego modelu. Taki garvey spoza tej zapomnianej przez los placówki. W jego o-esie coś zapętliło. Musiał koniecznie odpiąć diagnostykę, bo brakowało zasobów. Uaktywniły się obwody, o których zdążył już zapomnieć. System pompował mu nagrodę i uaktualnił sobie przed chwilą wewnętrzną definicję pojęć takich jak: nadzieja, duma, potencjał. Więc zamiast znajdywać w klasie kandydatów do dyskusji na temat eseju Judikay, poszukiwał w splocie najnowszych sterowników i aktualizował dyrektywy.
– Ja mam pytanie.
Zaabsorbowany uaktualnianiem o-esu garvey prawie przegapiłby ten głos z sali, ale szybko ustalił: rząd pod oknem, ostatnia ławka. Podniesiona dłoń należała do Mattiasa Cormacka. Chłopak kiblował tu już trzeci rok i jak do tej pory, zgłaszał się głównie po to, by zasygnalizować potrzebę fizjologiczną, więc garvey z automatu wyemitował na ekranie przekreśloną muszlę klozetową. Do końca lekcji zostało tylko parę minut. Wytrzyma.
– Ej no, nie chce mi się lać! – Mattias powiedział rozbawiony i po klasie rozeszła się fala śmiechu. – Serio mam pytanie do niej.
Judikay westchnęła. Zaraz rzucisz we mnie jakimś glutem, co, Matty?
Cholera, po co się zgłaszałaś, Judikay?
Amber Ling. Amber Ling, a nie Judikay Malla. To ona dziś miała prezentować swój esej według algorytmu spontaniczności garveya. No i czego ty, głąbie, nie rozumiesz? Co chciałaś i komu udowodnić? Jeśli od dziś zaczniesz się, ot tak, zgłaszać, to po chuj w ogóle łamałaś ten algorytm?
A wy? Przestańcie się na mnie lampić, wy pawiany!
W ogóle to, co to za uczucie? Skąd taka adrenalina? Ciało zachowuje się, jakby trzeba było komuś zajebać albo uciekać. Zaraz się od tego porzygasz. Dostaniesz okresu. Spierdalaj, Matty. Spierdalaj, zamknij się i pozwól mi w spokoju zejść. Garveyku kochany, miej litość! Matty to pajac, olej go, niech się przymknie. Błagam cię…
– Dobrze, Mattias, ale wstań – powiedział automaton. – Słuchamy.
Kutas.
– No więc, Integral wyeliminował konieczność posiadania pieniędzy, co nie? Tak powiedziałaś? – zaczął Matty. – Ale ja mam tu w kieszeni kartę z walutami. No to niby po co mi ona? – Wyjął matową kartę z plasteco przypiętą do szlufki złotym łańcuszkiem. – Według ciebie Integral nie da mi za to nic kupić. A ja kupuję. Te zajebiste flary na przykład.
Wystąpił z ławki i zademonstrował z wdziękiem streetdancera swoje buty połyskujące barwnie mikroemiterami holo wszytymi w drukowaną skórę, po czym skubaniec zaczął tańczyć trance-pop.
Zaraz to reszta podchwyciła. Gdzieś z ławki obok poszedł beat z telefonu. Gwizdy zachwytu, piski i śmiech. Potem zaczęły się przechwałki na temat innych części garderoby, przy których ciuchy Matta były szmatami. W odpowiedzi na nie leciały pogróżki skopania pozerom dupsk. Klasa Judikay przełamała klątwę milczenia. Zachęceni wygłupami wyrwali się z wiążącej ich ciszy i zakłopotania. Do takiego właśnie zachowania przyzwyczaili swojego garveya, który zwykle nie był w takich momentach w stanie zapanować nad błyskawicznie eskalującym zwierzyńcem bez uciekania się do ostateczności: wezwania dyrektora.
Ale tym razem to Matt zaprowadził porządek, unosząc dłoń.
– Co powiesz na to, Judikay? – Podniósł wysoko nogę i musiał chyba ćwiczyć karate, że był w stanie utrzymać ją tak idealnie w powietrzu, aby mogła podziwiać podeszwę jego flara. – Fajne?
Ucichło. Patrzyli rozbawieni na Judikay, a ona chciała zapaść się pod ziemię.
Czego ty, ciołku, ode mnie chcesz? Przecież wiesz doskonale, jak jest. Reszta śmieje się i przytakuje ci, jakbyś zdradził im właśnie opatrzony militarnym kryptem sekret, a nie mówił coś, o czym uczyli nas już na pierwszych zajęciach z przystosowania do integralności. Wiadomo, że masz swój hajs. Wszyscy jakiś mają.
– Swoimi słowami, Judikay – odezwał się garvey. – Mattias zadał ciekawe pytanie. Wyjaśnisz nam, jak ty to rozumiesz?
– Matt powinien zamknąć ryj – odparła.
Ajć. Uszczypnęło garveya w obwód. Nadzieja się rozkalkulowała. Podniósł flagę reakcji na agresywne zaburzanie lekcji, wymierzył w nią palec i wyświetlił na ekranie czerwoną gębę: „INTOLERABLE!”.
– Ale to prawda! – warknęła na garveya i aż się cofnął. – Nie powinien mówić o tym przy tobie, co nie? Dlaczego tego nie zgłosisz? Jesteś częścią Integralu przecież. A Matt się chwali, że w jego rodzinie operują walutą. Ta karta jest nielegalna, prawda?
Garvey nie odpowiedział. Zgasił czerwone ledy. Skanował.
– Nie zgłosi cię, Matty, a wiesz dlaczego?
Spojrzała na klasę. Teraz słuchali jej inaczej. Jakby rzeczywiście miała do powiedzenia coś, co rozjaśni im autentyczną wątpliwość. O, w mordę. Uczucie jak ścieżka dobrej kryśki, a może i lepsze. Słuchajcie mnie matoły z RESCO7.
Słuchaj mnie, Matt, choć nigdy tego nie robiłeś.
Patrz na mnie teraz, chociaż zawsze odwracałeś oczy gdzie indziej, jakbym nie istniała.
No, prawie zawsze…
Judikay może i się z nikim tak naprawdę nie całowała ani nic z tych rzeczy, ale zagrała raz w życiu w butelkę i wylosowała akurat Matta. Musiała się do niego przysunąć, nie zamierzał sam się do niej ruszyć. Ale też nie uciekał, choć nie wiedziała, czy nie splunie jej zaraz w twarz, tak jak to zrobił dosłownie przed chwilą swojej byłej. Uciekła zapłakana, a reszta się śmiała. Judkay zresztą też. Ale teraz mógł też jej tak zrobić. I ta nieprzewidywalność była wtedy słodką kroplą kwasu w jej żołądku. Zbliżyły się ich twarze i to był właśnie ten jeden raz, kiedy na nią spojrzał. Z bliska oczy wyglądają zupełnie inaczej. Były jak lustra.
– Liżecie się, czy co? – syknęła wtedy Amber.
– Lizać to ty się możesz ze swoim starym! – Judikay wystrzeliła z automatu.
– No, ja przynajmniej mam starego! – Amber prychnęła w odpowiedzi.
Judikay doskoczyła do niej.
– Zabiję cię, dziwko!
– Bijcie się! – krzyknął ktoś z kręgu.
Potem już tylko: szarpanie włosów i pięści. Krew, kopniaki, krew.
Krąg butelki zmienił się w ring. Wpadły obozowe garveye. Rozdzieliły ich. Reszta dzieciaków miała ubaw, przybijali Amber piątki, a z szarpiącej się z garveyem Judikay mieli pierwszorzędny ubaw. Nagrywali wszystko, by wrzucić to do splotu na ℘ICUFail.
Siedziała potem i musiała tego szukać, usuwać. Robota dla pierdolonego kopciuszka.
Zachciało jej się być częścią jakiejś paczki. Dostała za swoje. Nigdy więcej. W butelkę też zagrała wtedy jedyny i ostatni raz…
– No, dlaczego? – spytał Matty, patrząc jej w oczy. – Dlaczego mnie nie zgłosi?
Automaton pomachał dłonią w jej kierunku. „Keep focused!”, animował na ekranie.
– Bo nie musi – przemówiła w końcu. – Nie musi, bo Integral kompensuje. Dopóki tych flar nikomu nie ukradłeś, Integral kompensuje.
Sama nie wiedziała, skąd bierze te słowa. Nie była to jednak zwykła improwizacja, tylko coś płynące z wnętrza. Fakt, że gapili się na nią, nie był już teraz dla niej problemem. Świadomość, że jej słuchają, napawała ją całkiem przyjemnym uczuciem. Aż uśmiechnęła się do Matta, który czekał niecierpliwie na odpowiedź.
– To naturalne, że ludzie nawet w systemie, gdzie mają pod nosem wszystko to, co im potrzebne, zorganizują sobie po swojemu handel. Oraz wykombinują, jak będą to rozliczać.
Wzięła kredę i narysowała ludzika z patyków – Mattiasa w wielkich butach – na tablicy. Pociągnęła strzałkę od jednego buta i nakreśliła szereg symboli, które wzięła w ramkę:
¥ € $ ฿ Ŧ ȼ )(
– Tylko że, po pierwsze, te twoje waluty są ważne gdzie? Operujesz jedną, żeby dostać fajki w sklepie, a inną, żeby szarpnąć się na jakieś ekstrawaganckie ciuchy. Z outletu.
Od każdego z symbolu odprowadziła strzałki do niewielkich szkiców: paczki papierosów, czapki, telefonu, okularów, pierścionka z diamentem i kilku mniej wyraźnych rysunków, do których nie chciało jej się przykładać. Nie była wszak jakoś wybitnie uzdolniona plastycznie. Każdy rysunek wzięła jednak w osobne kółeczko, żeby się nie pogubiły i nie zlały w jeden wielki bazgroł.
– Ale za żadną z nich już nie kupisz ani samochodu, ani mieszkania, nie zarezerwujesz hotelu, nie pojedziesz tubą, nie zjesz w restauracji, nie zrobisz nic naprawdę istotnego, bo to są rzeczy dostępne tylko pod Integralem. Możesz sobie tymi walutami szpanować i szastać na jakiejś lokalnej giełdzie, na pchlim targu, w jakieś spelunie, ale w splocie nic za to nie kupisz. Transakcja nie przejdzie.
Na tablicy dodała rysunki samochodu, samolotu i domu, postawiła jeszcze cały rój kropek mających symbolizować inne znaczące dobra materialne lub usługi. Połączyła je błyskawicznie w pokaźny graf i zakreśliła to wszystko zamaszystym łukiem. Wyglądało to teraz podobnie do schematu układu słonecznego, gdzie objęty łukiem graf po prawej był jak wycinek krzywizny słońca, a obok maluteńkie planety – ikonki produktów, za które Matt byłby w stanie zapłacić swoją kartą walut.
– A to i tylko to liczy się dla Integralu – oznajmiła pewna siebie, stukając kredą w tablicę. – Cokolwiek kupujesz za lokalną walutę, jest to kompletnie zaniedbywalne w tej skali systemu i tyle. Dlatego właśnie nasz garvey tutaj nie musi ciebie ani nikogo zgłaszać. Dobrze mówię?
Odłożyła kredę. Otrzepała dłonie z pyłu.
– Świetnie, Judikay – odparł garvey, który zdążył zakończyć aktualizację w tle, dzięki czemu wiedział już teraz doskonale, co ma robić. – Mattias, czy wszystko jasne? Dobrze. Usiądź, proszę. Judikay, twoja odpowiedź nie tylko mieści się w akceptowalnych parametrach, ale przede wszystkim, demonstruje doskonałe opanowanie zagadnienia. Miło mi oznajmić, że za ten esej zyskujesz właśnie punkt statusu.
Prawie zabolało, jak opadała jej szczena. Niemożliwe. Jak to? Cały punkt?
Chyba się nie przesłyszała, bo Saba też wybałuszyła gały ze zdziwienia, Amber zastygła z otwartą gębą, prezentując wszystkim kawałek żutej gumy, a Diego siedział z miną, jakby przed chwilą kichnął z otwartymi oczami. Matty pokiwał z uznaniem głową i usiadł.
– Widzicie już? – powiedział garvey. – Ten punkt statusu kwalifikuje Judikay do większego wyboru oferowanych w splocie produktów. A zatem, nie potrzebuje już żadnej waluty, żeby dostać takie buty! – Piksele na ekranie ułożyły się w litery „LOL, right?”
Uczniowie roześmiali się. Bardziej z niego samego, niż z jego żartu, ale to było bez znaczenia. Kolejna nagroda wpompowana w obwody. Świetnie mu dzisiaj szło.
– Z moją pomocą Integral zmierzył parametry wpływające na jej status – mówił dalej. – Odnotował zmianę we wzorcu aktywności Judikay i stwierdził, że może podjąć to ryzyko. Dosłownie zainwestuje w nią. Jeśli trzeba, poniesie koszt takich butów lub czegokolwiek, co Judikay teraz uzna za swoją potrzebę, oczywiście w obrębie puli usług i produktów przewidzianych dla niej przy jej nowym statusie. Ale jest to koszt wkalkulowany w globalną strategię ekonomiczną, która dla was wszystkich wyjdzie na plus. I to niezależnie od działań podejmowanych przez obywateli, którzy wybierają barter w szarej strefie…
W tym momencie rozległ się sygnał kończący lekcję.
– Judikay, zostań proszę, chciałbym zamienić dwa słowa! – garvey wzywał ją jeszcze, ale Judikay była pierwsza za drzwiami.
Szybko. Przez korytarz. Złazić mi z drogi.
Schodami. Byle do wyjścia.
Wymknęła się przez szatnię. Skręciła za róg. Zdyszana oparła plecy o zimne cegły. Tu mogła odetchnąć. Na tyłach szkoły ani garvey, ani reszta tych głąbów nie będą próbowali jej szukać.
– Dokąd tak pędzisz? – zaskoczył ją głos Amber.
Przeliczyła się. Amber dogoniła ją bez trudu. Była wysportowana, grała w tenisa czy innego krykieta. Pomachała jej nawet niby przyjaźnie, ale gdy Judikay na jej widok odskoczyła od ściany, usiłując ją wyminąć, Amber zagrodziła jej drogę.
Zrobiła zwrot w tył, ale z tej strony nadchodzili Saba i Diego, odcinając i tę drogę ucieczki.
Wiedziała, że Diego jej nie przepuści, o ile Amber mu na to nie pozwoli.
– Świetnie to rozegrałaś. Skąd wzięłaś takiego dobrego gotowca? – spytała Amber z podziwem.
– Znikąd. Napisałam. Daj mi przejść.
– Hej, nie tak szybko! Sama go napisałaś? Łał, Judikay! Taka niepozorna dziewczyna, a tu proszę, fiu, fiu. Przynajmniej przeciągnęłaś lekcję i ja nie musiałam czytać. Tylko widzisz, teraz to ja będę następna, i to jest problem, bo ciężko będzie wypaść dobrze na tle twojego występu… Zastanawia mnie, czemu w ogóle się zgłosiłaś. Wiedziałaś, że dzisiaj moja kolej. Sama sprzedałaś mi cynk. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Mówili mi, że twój sposób jest bankowy. Że rozgryzłaś, jak garvey bierze ludzi do tablicy.
– Bo rozgryzłam. Ale musiałam się zgłosić.
– Musiałaś? A dlaczego?
Przypierała ją dosłownie do muru.
– Bo… może komuś obiecałam, okej? Nie twoja sprawa zresztą. Jestem z tego przedmiotu zagrożona, pamiętasz?
– Wszyscy tu jesteśmy zagrożeni. – Amber nie dawała za wygraną.
No tak, tylko nie wszyscy mamy dobrze ustawionych starych. Ty jesteś tu, by być w centrum uwagi. Grasz w coś chorego, szurnięta lafiryndo. Mścisz się za coś na rodzicach, a oni równie dobrze mogliby cię stąd wyciągnąć po semestrze. Żeby trafić do RESCO tylko po to, by znaleźć sobie bad boya, to trzeba mieć nie po kolei…
– Zawyżyłaś poprzeczkę – ciągnęła Amber. – Teraz mój gotowiec może wypaść za słabo i nie wystarczy do przebicia średniej. Masz pomysł, jak mi to wynagrodzisz?
– Odwal się, Amber. Co ci tak nagle zależy?
– Bo zależy – wycedziła. – Już wiem! Ty mi pomożesz napisać to od nowa. Tylko wiesz, ja nie mam za bardzo czasu nad tym siedzieć. Przygotujesz coś, a ja potem sobie to poprawię po swojemu.
– Sorry, Amber, mam inne sprawy na głowie.
– Tak? A czym jesteś aż tak zajęta?
– Mam inne przedmioty do nadrobienia.
– Oooo! Jaka pilna. A to planujesz też na innych lekcjach tak się wykazywać? Słyszeliście?
– Daj jej spokój, Amber – wtrąciła Saba.
– Co daj spokój? – Pstryknęła dwa razy palcami przed twarzą koleżanki. – Tobie też powinno zależeć. Jak z niej się zrobi prymuska, to garvey się rozochoci.
Judikay spróbowała skorzystać z chwili nieuwagi i wymknąć się.
– Momeeent! Nie skończyłam jeszcze z tobą. Jak będziesz taka zajęta zakuwaniem z tylu przedmiotów, to jak ty znajdziesz czas pisać prace dla mnie, co? Chyba musisz sobie to inaczej poukładać, nie?
– Mhm. Chyba się nie zrozumiałyśmy, Amber – odparła Judikay. – Powiedz mi, jeśli już się na to zdecyduję – uśmiechnęła się z wymalowaną na twarzy pokorą i Amber podniosła triumfalnie czoło – że będę mieć ciebie i twoje gotowce totalnie w cipie, franco, to co mi niby zrobisz?
Charknęła i splunęła na ziemię. Wyznaczyła w ten sposób linię, której przekroczenie przez Amber potraktowane zostanie jako nieodwracalna prowokacja.
– Ja? – odparła. – Nic.
Rozłożyła ręce i zrobiła krok wstecz.
– Tak myślałam. Dobrze, że się dogadałyśmy.
W odpowiedzi Amber pstryknęła raz jeszcze.
– Diego.
Gdy Judikay była młodsza, kiedy bawiła się jeszcze w sporty, oberwała raz w twarz piłką do kosza. Zawsze przypominało jej się to, gdy dostawała pięścią. Tylko teraz Diego walnął mocniej i przysięgłaby, że knykcie odgniotły jej w twarzy swój kształt jak w glinie. W ustach poczuła krew. Poleciała na ziemię.
– Sorry, Judikay – powiedział Diego. – Ale słyszałaś Amber.
– Zbebdalaj… – powiedziała przez zaciśnięte na krwawiącym nosie palce.
– Ocipiałeś?! – wrzasnęła Saba. – Zostaw ją.
– Zamknij się – rzuciła Amber i stanęła obok Diega nad Judikay. – Wydłub jej kolczyk.
Diego spojrzał na swoją dziewczynę i trochę zbladł, ale powoli sięgał ręką do biodra.
– No już. Powiedziałam. Wydłub jej kolczyk – powtórzyła. Ruchem głowy wskazała miejsce za pasem, gdzie wiedziała, że Diego ukrywa składany nóż z kompozytu, taki którego nie widać na skanerach. Posłusznie wyciągnął go i wysunął ostrze. – A ty cicho, bo będziesz następna – zwróciła się do Saby.
Judikay przetarła wierzchem dłoni usta i nos, a w drugą nabrała garść gruzu, gotowa sypnąć mu w oczy. Napięła mięśnie. Musiała zaskoczyć go szybkim zrywem z ziemi, jeśli chciała mieć szansę uciec.
– Eeeej, Diego!
Oparty o mur Mattias Cormack obserwował ich od jakiegoś czasu z odległości kilku metrów, zaciągając się z inhalatora bezwonnym czerwonym dymem.
– Fajny nóż – powiedział. – Chodź tu, pokaż mi go z bliska.
Diega ścisnął dylemat. Matt był niepozorny, ale wszyscy wiedzieli, że ma mocne plecy i lepiej z nim nie zadzierać. Od tego, co teraz zrobi Diego, zależało prawdopodobieństwo, że za parę dni, ktoś zrobi mu wjazd na chatę albo dojadą go pod blokiem. Na myśl o tym w jego brzuchu pojawiło się mrowienie. Poczuł też lekkie parcie na pęcherz.
– Taki zwykły – powiedział, rozkładając ręce i siląc się na uśmiech.
Matt wyciągnął dłoń w jego kierunku, gestem mówiąc: „Dawaj”.
– Odwal się, Matt, to nie twoja sprawa – strzeliła Amber zirytowana uległą postawą Diega.
Matt podszedł bliżej, nawet na nią nie spoglądając.
– Powiedziałem coś.
Diego z głupim uśmiechem na twarzy oddał nóż. Matt złożył ostrze i schował go do kieszeni.
– Mam dobry humor, więc zapomnę, że ona się tak do mnie odezwała – powiedział do Diega, Amber kompletnie ignorując. – A teraz spierdalaj.
– Dzięki, Matt – Diego odparł z wyraźną ulgą. Ujął swoją dziewczynę za ramię. Protestowała, ale pociągnął ją mocniej i zmusił do odwrotu. – Idziemy.
– Też z ciebie kumpela – Matt zwrócił się do Saby.
Nic nie odpowiedziała. Nachyliła się i wyciągnęła dłoń do Judikay, ale nie uzyskała żadnej reakcji. Zmieszana podążyła za Amber i Diego.
– Dzięki – powiedziała Judikay, gdy zostali sami. – Sukinsyn zaszedł mnie z boku.
Matt obserwował, jak dziewczyna zbiera się z ziemi i wyciera twarz, po czym wyciągnął w jej stronę inhalator.
– Sztachnij się – powiedział.
Nie była pewna jego intencji, ale wzięła inhalator i zaciągnęła się. Czerwony dym wpełzł jej w płuca i poczuła rozchodzący się po ciele dreszcz. Załzawione oczy zaczęły piec, ale przetrzymała to.
– Zaskoczyłaś mnie – powiedział Matt. – Nie wiedziałem, że rozpracowałaś kod garveya. Zrobiłaś to sama?
Judikay przytaknęła i wzięła kolejną chmurę. Dopalacz rozluźnił spięte adrenaliną mięśnie. Dopiero teraz zorientowała się, że w garści wciąż trzyma gruz. Wytrzepała dłoń o spodnie i oddała inhalator.
– Nieźle. Wyglądałaś mi na pozerkę. – Zaciągnął się. – A tu autentyczna splociara. Twój esej też był całkiem spoko.
– No i? – zapytała, patrząc podejrzliwie.
– Słuchaj, to co mówiłaś, dotknęło mnie.
– Wybacz.
– Nie, luz. Dotknęło mnie pozytywnie. Podobało mi się, że garvey podbił ci status. Ale jesteście w błędzie. Dużo więcej da się zrobić z walutą – uśmiechnął się szeroko – niż tylko kupić sobie fajne flary.
Odwrócił się na pięcie i machnął ręką, by podążyła za nim. Nie zdążyła podjąć świadomie decyzji, ciało podjęło ją za nią. Słyszała bicie własnego serca spotęgowane dopalaczem w krwioobiegu i szła, rozglądając się na boki, gotowa zwiewać, gdyby ktoś spróbował znienacka sprzedać jej kolejną plombę. Nikt na nią jednak nie naskoczył.
Po cichu wymknęli się z terenu placówki, przechodząc podziemnym korytarzem pomiędzy magazynami i chłodnią. Nie zapytała, skąd miał kody do drzwi. Podejrzewała, że dobrał się do nich wjazdem na woźnego. Stary automaton miał kiepskie krypto, ale co innego ściągnąć klucze raz, a co innego nadać sobie dostęp odnawialny, a Matt ewidentnie nie bał się, że ktoś ich nakryje na próbie użycia stęchłej kombinacji.
Bocznym wyjściem wywiódł ją na podziemny parking. Podszedł do zaparkowanego przy wylocie śmigacza. Nie znała się na markach motocykli. To był chyba jakiś blejd, chrom z matowym wykończeniem, raczej nienajnowszy i trochę poobijany. Ale gdy Matt dotknięciem jednego z motyli kierownicy ożywił maszynę, a motor zawarczał i rozbłysły listwy na kołach oraz ramie, wrażenie było piorunujące, nierzeczywiste, jak kadr z filmu. Matt przejechał dłonią po skórze tylnego siedzenia, otworzyła się klapka.
– Bierz i wsiadaj – powiedział, nasunąwszy na oczy gogle z lustrami.
Bolała ją twarz, ale wcisnęła głowę w kask. Maszyna zaryczała i wypruli z parkingu, zostawiając za sobą dym i smugi spalonej gumy. Otrąbieni przez taksę wbili się na poziom ulicy. Myślała, że się zderzą. Ze strachu zacisnęła powieki. Objęła Matta mocno w pasie, żeby nie spaść, a on jeszcze przyspieszył i gdy otworzyła oczy, pędzili już intersegmą, skacząc między bezosobowymi tirami jak iskra plazmy po klatce Faradaya.
Co ty robisz, Judikay?