PARAMETRYKA .12

Ranek jak to ranek.

Idziesz do łazienki i udajesz, że nie widzisz w koszu stosu zużytych prezerwatyw. Myślisz sobie: biedna Diz będzie to musiała sprzątać.

Oczy jak zaparowane. Ledwo rozpoznają w lustrze rozmyty kształt. Która godzina? Czy wcześnie jeszcze? Diz chyba nie pozwoliłaby ci się spóźnić na ślizg kapsuły, prawda? Sadystka prędzej zaciągnęłaby cię siłą. Chyba że coś z nią… nie tak?

– Diz! – krzyknęła, dużo głośniej niż zamierzała. Był to bardziej ryk niż krzyk. Nie miała kontroli nad poziomem głosu ani nad jego tonem. Aparat mowy był nierozpoznanym urządzeniem, sterownik wymagał przeinstalowania.

– Diz… jesteś? – powtórzyła, tym razem starając się nie tłuc krzykiem kafelek.

Automaton zjawił się na zawołanie. Uspokoiło ją to trochę. Diz zamrugała przyjaźnie i pogłaskała ją delikatnie po głowie. Puściła też ping do jej telefonu, żeby przestał się chować. Odnalazł się w tylnej kieszeni śmierdzących fajkami spodni, rzuconych na pralce. Było parę nowych powiadomień.

– Coś przyszło? – spytała Judikay, wsadzając głowę pod kran. Strumień zimnej wody uderzył w jej skórę, zachlapując łazienkę i jej bluzkę, ale ulga była tego warta.

– Nic ważnego – odparła Diz. – Później sobie przeczytasz. Trzeba cię wyszykować do szkoły.

Reklamy

Okej, z Diz chyba wszystko w porządku, gorzej z tobą. Nie było czasu robić sobie pełnej diagnostyki. Drgawek nie ma, to dobrze, żadnych skurczy. Bywało gorzej po kilku ścieżkach kryśki, ale Matt cię okłamał. Cyklop wbijał się głęboko. Jakikolwiek haj ci fundował, nie robił tego za darmo. Oczy przekrwione, prawie zaropiałe i chciały uciec gdzieś w głąb czaszki, ale wypychało je na wierzch dudniące ciśnienie – przystaw mikrofon, to nagrasz niezłego sampla. Sucho w ustach. I ten dziwny zapach, jakby spalone włosy, nie wiadomo skąd. O, matkoooo….

– Będzie rzyganie? – spytała Diz.

Oparła się o umywalkę i spróbowała głębszych oddechów. Spokojnie. Pomagało.

– Niewykluczone – odpowiedziała.

– Nie patrz na to, Judi. Ja się tym zajmę – oświadczył automaton, ujmując w manipulatory śmierdzący zużytym lateksem kosz. – Ty szykuj się do szkoły.

Łatwo powiedzieć. Coś tak najzwyklejszego z punktu widzenia Diz, dla niej równało się z przedsięwzięciem na miarę sztabu NASA. Spakujcie ją do kriopodu, wyślijcie na orbitę najbliższej egzoplanety, będzie prościej. Kręciło jej się w głowie, a gdy zamknęła oczy, mogłaby przysiąc, że widzi na raz całe wszechświaty, inne wymiary, korytarze przez czasoprzestrzeń. Aż musiała usiąść na sedesie.

Twarz zatopiła w dłoniach. Policzki zdrętwiały. Nie czuje skóry, mięśni, nic. Masuje, wałkuje tę twarz jak ciasto na pizzę, ale nic nie pomaga. Słowa płyną z wnętrza tej sklejonej papy, wylewają jej się z ust:

– Nie chce… mi się…

Ale Diz to nie rusza.

– No już. Skoro potrafiłaś się do takiego stanu doprowadzić, to umiej też doprowadzić się do porządku.

Bezlitosna maszyna nie dawała jej wyboru. Jakoś się w sobie zebrała. Przemyła oczy tyle razy, ile było trzeba, żeby powieki przestały się lepić. Sięgnęła po miecz w skale. To znaczy po szczoteczkę do zębów w kubku. Okej. W głowie zaczynało jej się układać i szanse na dotarcie do szkoły rosły. Houston, mamy progres.

– To ważne, żebyś dzisiaj nie opuściła zajęć – odezwała się Diz. – Wasz garvey komunikował się w sprawie twojego mentora. W ocenie RESCO wasze dopasowanie jest świetne.

– Młoooo, yyy? – Usta miała pełne spienionej pasty do zębów, smakującej jak papier.

– No i to, że istnieją pewne prognozy.

– Pffflluuuuuuu… Jakie prognozy? Że będzie lało?

– Nie rozpraszaj mnie, proszę. Pogoda akurat ma być wyjątkowo ładna – odparła Diz po chwili potrzebnej na poprawne zinterpretowanie kontekstu rozmowy. – A prognozy są odnośnie tego, jaki powinien być dalszy przebieg waszych sesji, żebyś, być może, zakończyła wcześniej swój udział w programie RESCO.

Przyjrzała się Diz zdziwiona. Może coś z nią jednak było nie tak?

– Co ty? Po jednej sesji? – spytała.

– Zgadza się. Po pierwszej sesji.

– No to chyba kogoś pojebało.

– Wszystkiego dowiesz się w szkole. Ja jestem dobrej myśli. Wygląda na to, że zaskakująco dobrze trafiłaś z tym panem Saneyem.

– Daj spokój, Diz… – Machnęła ręką. – Nie rób sobie nadziei. Nie raz już audyt mentora przebiegał pozytywnie, a jakoś nadal jestem w klubie z matołami.

Zamierzała zabrać się za uczesanie, ale kręciło jej się wciąż w głowie i ostatecznie pozwoliła, żeby to automaton zajął się włosami. Sprawne manipulatory Diz delikatnie wskrzeszały irokeza.

– Myślę, że masz tutaj prawdziwą szansę, Judi. Proszę, nie zmarnuj tego.

– Moment. Czy ja ci w końcu podkręciłam perswazję? Sama już nie pamiętam, ale coś strasznie mi trujesz…

– Tak między nami – Diz ściszyła głos, choć w mieszkaniu były same – to rozejrzałam się trochę po jego domu.

– Uuuuu… Jakieś wnioski?

– Specyficzny człowiek. Ma spore problemy z utrzymaniem domu w porządku, ale to raczej normalne dla wdowca. Nic szczególnego nie wzbudziło moich podejrzeń. Gromadzi osobliwe rzeczy w garażu, ale nie wygląda mi na psychopatę. Jego hauswezyr odzyskał już sprawność. Potwierdziłam, że nie ma śladu po twoim włamie.

– No i dobrze. Trochę mi głupio, że tak go potraktowałam.

– Ostrzegałam cię. Na dobre pierwsze wrażenie ma się szansę tylko raz. – Diz złożyła manipulator w geście palca surowości. – Ale już nie wyrzucaj sobie tego. Mnie zresztą ten cały hauswezyr śmiał wrzucić na czarną listę – dodała, zaciskając chwytak w złowrogą pięść. – Uwierzysz?

Rozweseliła tym Judikay.

– Diz, ty jesteś taka wyrozumiała. Już się nie przejmuję.

– I tak ma być. Twoja fryzura jest gotowa. Idę zrobić ci śniadanie. Pozostało dziewiętnaście minut, żebyś zdążyła wyjść o optymalnej porze.

Reklamy

Gdy wychodziła z klatki, musiała odrobinę zwolnić i się pilnować. Nie chciała ściągnąć na siebie uwagi dwójki oficerów Prewencji usiłujących wypytać o coś skacowanego pijaka leżącego na schodach. Jeden z nich na sekundę zerknął w jej kierunku. Błysk z czarnego hełmu; wiązka skanująca przebiegła jej po twarzy. Ale nawet jeśli wyglądała mu podejrzanie, to nic by na nią nie znalazł. Ot, kolejna ofiara niskiego współczynnika integralności. Zepchnięta na margines, na własne życzenie stereotypowa, zbłąkana dusza, na którą nie było sensu poświęcać ponadprogramowych zasobów Integralu. Nie byli tu chyba na interwencji – nie mieli ze sobą augdoga węszącego śladów kryśki, nie zauważyła też nigdzie worka na zwłoki ani nic takiego. Całe szczęście, bo gdyby to była akcja, mogliby jej nie przepuścić.

Minąwszy ich, natrafiła na kolejną niespodziankę.

– Strzałka. Jak tam? Lecimy?

Matt stał na parkingu pod blokiem oparty o swój ścigacz i machał do niej. Najwyraźniej puszczone w rewir psy Integralu, spisujące na lewo i prawo, nie robiły na nim większego wrażenia. Po co on tu przyjechał? Czy po nią specjalnie? Co za świr. Bezczelnie zaczął ją prześladować. Dziwnie się z tym czuła. Jeszcze niedawno mogła dla niego nie istnieć, a od wczoraj, proszę: po szkole Matt, przed szkołą Matt. Z jednej strony coś ją z tego powodu nawet przyjemnie zasmyrało. Z drugiej strony chciało się jej przez to jeszcze bardziej rzygać.

– Co ty tutaj robisz? – spytała, podchodząc.

– No, jak to co? Nie dostałaś mesa? Pisałem ci, że po ciebie wpadnę. Miałem po drodze.

Coś jej nie pasowało w tym obrazku. Z bliska zauważyła, że ścigacz był usyfiony pyłem i błotem, a Matt wyglądał, jakby spał w ubraniu albo wcale. Na czole miał zacieki i w ogóle cały był jakiś taki… umorusany? Uśmiechał się za to do niej jak wesoły szczeniak.

– Akurat – powiedziała.

– Biznes miałem w okolicy. – Przetarł czoło rękawem zapinanej na napy marpatki. Rękaw kurtki też był ubrudzony, czymś wysmarowany. Tak na oko olejem, być może takim do serwomechanizmów. Co ten wariat robił po nocach? Złomował automatony na pustyni?

– No dalej, na co czekasz? – ponaglał. – Wskakuj, bo się spóźnimy.

– Nic z tego. – Skrzywiła się. – Porzygam się, jak będziesz jechał tak, jak wczoraj.

Słysząc to, skinął dłonią, żeby zbliżyła się bardziej, a gdy podeszła, bez ostrzeżenia dotknął jej czoła. Dłoń miał zimną i nie zdziwiło jej to wcale. Był blady. Nadrabiał oczami i uśmiechem, ale jego na pewno też trochę po tym cyklopie zgruzowało. Zabrał rękę i mruknął pod nosem, robiąc zmartwioną minę, jakby miał jej zaraz wypisać receptę. Zdjął plecak. Wygrzebał z niego blister. Wycisnął jedną dawkę i wystawił w jej kierunku dłoń. Na brudnych palcach spoczywała pigułka koloru nijakiego. Sraczkowate kremowo-beszamele-coś.

– Spokojnie, nie będziemy szaleć. Weź to – powiedział.

– Żartujesz sobie?

– Ale co ty się tak dygasz? To tylko mitradon. Stabilizuje. Pomoże ci na kaca.

Widział jednak, że mu do końca nie ufała. Nie zraził się tym, tylko wyciągnął z plecaka manierkę. Łyknął pigułkę sam, popił i nawet wywalił na wierzch jęzor, żeby przekonała się, że to nie ściema. Drugą dawkę wycisnął dla niej.

– Dobra, daj – złamała się.

Ujęła pigułkę i obróciła w palcach. Pachniała piaskiem. Na języku poczuła sól. Nie od samej żelatynowej powłoki, ta smakowała obojętnie. Naszła ją myśl, że to był smak jego skóry, a gdy popijała wodą z manierki, celowo nie wytarła ustnika z jego śliny. Judikay, obrzydliwa jesteś.

Lek podziałał szybko. Zrobiło się jej błogo-waniliowo. Szum znikł, powieki przestały ciążyć. Ale była też przez to słabsza. Ranek na kacu to surwiwal, pcha cię do przodu wola przetrwania. Bez tego zamieniasz się w ludzika z pianki. Matt wydawał się zaskoczony, że tak ją ścięło. Na wszelki wypadek dał jej cały blister, ale ostrzegł, żeby odczekała parę godzin między dawkami.

Ścigacz zawył jak zgłodniały wilk i rozświetlił się pod Mattem jak wysadzana kwarcami karoca. Usiadła za jego plecami i odruchowo objęła go w pasie. Nie obraził się, więc wtuliła się mocniej.

Obiecał, że pojedzie powoli i dotrzymywał słowa. Nie musiała tym razem przymykać oczu ze strachu. Wypruli z megabloków i wyskoczyli na intersegmę. O tej porze było tu ciasno, ale trzymali się pasa dla leszczy i było w tym coś fajnego. Śmigały obok nich przeróżne zautomatyzowane transporty. Czasem przemknął jakiś aerotron prosto nad ich głowami. To było coś zupełnie innego niż podróż kapsułą podziemnym tubularem. Miała z tego frajdę, ale też pierwszy raz w życiu okazję, przekonać się, że to miasto jest naprawdę olbrzymie. Segment za segmentem, niekończąca się szachownica. Dzień zapowiadał się pięknie. W porannym słońcu każda mieniąca się złotem przecznica była z daleka jak nić olbrzymiej pajęczyny, a pnąca się nad pozostałymi ulicami intersegma dawała Judikay poczucie górowania nad miastem i ponad wszystkim.

– Co sądzisz o Lennym? – usłyszała głos Matta w kasku z interkomem.

Wyłowił ją tym pytaniem z obłoków. Rozmarzyła się może odrobinę za bardzo, ale zwaliła cały swój obecny stan na ten beszamelowy szit. Wszystko było po tej pigułce znośne, akceptowalne i przyjaźnie nastawione, nawet zasnuwające dymem niebo kominy.

– To palant – stwierdziła na spokojnie. – Który uważa się za pana świata, bo wszyscy przed nim trzęsą portkami.

Matt zaśmiał się.

– Może trochę tak – odparł. – Ale nie zawsze. Ma swoją dobra stronę. Po prostu nie okazuje jej ludziom spoza swojego kręgu.

– Mmhmm. Z pewnością.

– W sumie to jest właśnie okazja, żebyś poznała go od tej innej strony.

– Jakoś specjalnie mi nie zależy – odpowiedziała miękkim głosem, czując coraz mocniejsze mitradonowe falowanie.

– Byłby to tylko taki efekt uboczny. Prawdziwe sedno sprawy to włączenie cię do kręgu, o którym wspomniałem. Razem z Lennym ustaliliśmy, że dajemy ci zaproszenie. Co ty na to?

– Zaproszenie. Czyżby na bal? – Pytanie wymsnęło się jej nie do końca celowo.

Rozbawiła tym Matta jeszcze bardziej.

– No ba. I to na jaki – powiedział. – Szykujemy akcję. Poszłabyś z nami na takie balety?

Nie całkiem nadążała za tym, co proponował, więc wyprostowała się i spróbowała skupić bardziej na jego słowach.

– Kiedy?

– Dzisiaj.

– A na czym miałaby polegać?

– Tego ci jeszcze nie mogę powiedzieć.

– To co, mam wejść w ciemno? – Zbulwersowanie otrzeźwiło ją odrobinę. O, jakie to typowe. Znowu chcieli wystawiać ją na próbę. Tylko tym razem, ktoś pewnie na tym coś zarobi. – A co ja będę z tego miała?

– Podasz nam swoją cenę. Całość to góra pół dnia roboty. Niskie ryzyko, ale trzeba będzie działać szybko. Dostaniesz sprzęt. Jak zdecydujesz się, że wchodzisz, dowiesz się więcej. A jak się nie dogadamy, wycofasz się, nikt się nie obrazi. Poradzimy sobie bez ciebie.

Nie była głupia. Takie słowa to był zwykły lep na muchy. Czysta propaganda. Góra pół dnia? No to pewnie przynajmniej tak z cały dzień. Niskie ryzyko? Być może. Ale wszystko jest względne. Jeśli jakaś akcja poza publicznym splotem, to targetem pewnie jakiś koncern. Włam w coś rutynowego, z kiepską kontrolą. Coś, co można zamieść pod dywan. Problem w tym, że śledztwa wewnętrzne koncernom zdarza się prowadzić ostrzej od Prewencji.

– Zastanowię się.

Reklamy

Dotarli do szkoły z zapasem kilku minut. Matt przystanął niedaleko bramy, ale nie gasił silnika. Zeskoczyła, zdjęła kask, rozprostowała kości. Matt jednak nie zsiadał z motocykla.

– Idziesz?

Spoglądał na budynek placówki RESCO. Kiedyś mieściło się tutaj coś innego, ale za cholerę nie umiał sobie przypomnieć, co dokładnie. Najwyraźniej nic istotnego, skoro Integral odnalazł w tym budynku potencjał na coś przydatniejszego cywilizacji. Taka no, jak to się mówi? Metafora.

Zdjął kask i rękawice. Wyjął szlugi. Junaki, fioletowe, w paczce ozdobionej srebrnymi błyskawicami.

– Olewam – powiedział, odpalając papierosa płomieniem z żarowej złotej czaszki. – Mam na dzisiaj inne plany.

Rzucił jej paczkę, żeby się poczęstowała. Odpaliła chętnie. Papieros miał lekko owocowy smak, przywodził na myśl śliwówkę. Matt po swojemu zgrywał twardziela, ale widziała, że był zmęczony i pewnie marzył tylko o tym, żeby się walnąć na łóżko. Miała ochotę być wścibska i dopytać, co takiego trzymało go po nocy na nogach. Albo czy może coś go gryzło. Albo czy czuł się z czymś źle… Mógłby jej powiedzieć wszystko. Zachowałaby to w tajemnicy, tylko dla siebie. Może nawet coś mogłaby poradzić?

Chwila, moment. Daj spokój, Judikay, na co ci to? Droga to prosta do garba – branie na głowę czyichś problemów.

– Okej, jak tam chcesz – odparła.

– Załatwiłem nam usprawiedliwienia za wczoraj.

– Dla mnie nie musiałeś. Ale dzięki.

Sztachnął się mocniej i spojrzał na nią z poważną miną.

– Zastanowiłaś się już? – spytał. – Mogę na ciebie liczyć?

Nie wiedziała, jakimi słowami sprzedać mu decyzję. Nie chciała, żeby pomyślał, że cała ich interakcja była dla niego czystą stratą czasu, ale może nie było sensu tego odwlekać i kręcić dramy? To, z czym do niej uderzał, to po prostu nie był jej świat. Jakieś akcje, biznesy, jakieś porachunki. Na co jej to? Fajnie było na chwilę oderwać się od jawy powszedniej, ale nie chciała nikomu nadepnąć na odcisk i wystawiać się na cios. Nie było co dalej w to brnąć.

– Matt, słuchaj, ja nie mogę…

– Aha. A dlaczego?

Wiedziała, że zabrzmi to słabo, ale kit z tym.

– Mam sesję – powiedziała.

– Co masz? Jaką sesję? – spytał, choć nie wyglądał wcale na aż tak zaskoczonego. – Zdjęciową?

Droczył się z nią.

– W serwisie mentorskim – odpowiedziała. – Pewnie wiedziałeś o tym, nie zgrywaj ciemniaka.

– Aaaa, taaaką sesję. W ℘Reach.out, zgadza się? Z tym twoim panem Saneyem? I co? Jara cię to?

Okej, spodziewała się, że mógł wiedzieć, że miała sprzęgnięty z ℘Reach.out profil, nie była to tajemnica, ale że grzebał głębiej i dowiedział się, z kim dokładnie ma sparowanie, to już ją trochę wkurzyło.

– A co cię to obchodzi?

– Nie no, nic. Wiesz, wydawałaś mi się taka… bardziej na luzie. Bardziej chętna do zabawy. A ty wolisz zakuwać z jakimś korpolem, niż iść ze mną na rajdy?

– Po prostu akurat dzisiaj mi nie pasuje, dobra? Dajesz mi znać z dnia na dzień i co? Mam skakać z radości, że chcecie mnie w swojej ekipie? Nie wiem, jak sobie to wyobrażałeś, ale mam swoje sprawy na głowie i to jest jedna z nich. Poza tym obiecałam komuś. Nie złamię tego słowa dla ciebie, czaisz? Ledwo się znamy.

– Dobra, wyluzuj. Przynajmniej widzę, że mitradon przestał ci działać. Garvey nie będzie się głowił, dlaczego mu się rozpływasz na lekcjach…

Patrzyła na niego zranionym wzrokiem i odczuł to. Niby zawodowa etykieta sploterów stawiała sprawę jasno. Ty prześwietlasz innych, ja prześwietlam ciebie. Sam musisz zadbać o to, żeby swój odcisk w splocie zostawiać jak najlżejszy. Jak nie zadbałeś, pretensje miej do siebie. Ale i tak było mu trochę głupio.

– Spokojnie, przecież nikomu nie wypaplałem. Chciałem tylko, no wiesz… Dowiedzieć się czegoś o tobie. – Wzruszył ramionami, a gdy chciała mu zwrócić fajki, odmówił. – Zostaw sobie. Łeb mnie coś zaczyna boleć. Chyba się przepaliłem. Słuchaj, jak obiecałaś, to obiecałaś. Wiadomo, słowo to słowo, ja to rozumiem. Nie ma tu żadnej spiny. Jak coś, to masz na mnie namiar, weź mnie pingnij czy coś. Ja się zwijam. Cześć.

Nasunął przyłbicę i pożegnał się ryknięciem silnika, a Judikay znowu poczuła się nieistotna.

– Cześć.

Reklamy

Mijały lekcje i z każdą kolejną odrywała się coraz bardziej od rzeczywistości. A na tej ostatniej przed długą przerwą, czas płynął już kompletnie obok niej, tylko że akurat na matmie Judikay nie musiała się jakoś specjalnie skupiać. Stereometrię miała w małym palcu. Cała grupa równała do najsłabszego ogniwa, więc poziom i tak był żenująco niski. Ale to dobrze. Sporo kolegów i koleżanek siedziało teraz w stresie po zetknięciu ze sprawdzianem, kombinując, jak by tu od kogoś odpisać, jak ściągnąć, jak przeżyć. Ich garvey przechadzał się między rzędami ławek, groźnie skanując. Jej to nie zrażało. Wystarczyło, że zamknęła na chwilę oczy, wyobraziła sobie bryły w przestrzeni, tak jakby tworzyły na ławce holomakietę, przestudiowała ich ułożenie i budowę, rozpisała rozwiązania i… mission accomplished, suko. Resztę czasu mogła spożytkować, oddając się nieobarczonej teraźniejszością kontemplacji.

– Już skończyłaś? – zapytał garvey przy którymś z kolei obchodzie.

– Eeee… Jeszcze nie.

– Przecież masz już odpowiedzi – zauważył.

– Ale to tylko tak na brudno. Będę to jeszcze przepisywać – powiedziała, robiąc niewinną minę.

Garvey nachylił się i ściszył odpowiednio głos.

– Nie musisz. Odpowiedzi są dobre.

– Wiem – odszepnęła. – Ale będzie łatwiej wrzucić na skaner, jak to ładniej przepiszę.

– A nie jest przypadkiem tak – garvey nie dawał za wygraną – że zamierzasz wyliczyć sobie, ile dokładnie punktów zdobyłabyś, a przed końcem sprawdzianu zepsujesz część rozwiązań, żeby nie wypaść zbyt dobrze na tle klasy?

Uśmiechnęła się i przysunęła do tej jego niby-głowy tak blisko, że poczuła plastik na policzku.

– Przenikliwa obserwacja, panie garvey – szepnęła. – A istnieją jakieś na taką tezę dowody?

Wyprostował się i zaczął mrugać klepsydrą na wyświetlaczu. Minęła chwila bez żadnej reakcji. Zastanawiała się już nawet, czy przypadkiem się nie zawiesił.

– Idź zmoczyć gąbkę, Judikay – powiedział w końcu.

Trochę ją to rozbroiło. Spojrzała na tablicę i zaśmiała się. Nie było czego zmazywać. Rzadko cokolwiek na niej pisali, a dzisiaj nikt nawet nie pokusił się, żeby narysować przed lekcją jakiegoś fiutka dla jaj.

– Mam wyjść w środku sprawdzianu?

Garvey potwierdził zielonym błyskiem ledów.

– Ja mogę iść – zgłosił się ktoś inny z klasy.

– Nie, nie, lepiej ja! – dołączył kolejny głos.

Ale garvey ich zignorował i skupiał uwagę jedynie na niej, a Judikay odwdzięczała mu się podejrzliwym spojrzeniem. Przecież musiał wiedzieć, dlaczego tak wielu było ochotników. Do łazienki był dość spory kawałek korytarzem na lewo, a przy takim poleceniu można się było nieźle ociągać. Znaleźć sobie odpowiedzi na zadania ze sprawdzianu, na przykład. Można też było gdzieś się w kibelku skitrać i sobie zapalić. Instalowane tam czujniki dało się dość łatwo na krótki czas zdezaktywować.

– No dobra. – Nie mogła pozwolić, żeby taka okazja przeszła jej koło nosa. – No to idę.

Garvey skinął i zamrugał, wyrażając zgodę na opuszczenie sali, ale wcześniej wyciągnął manipulator po jej kartkę. Uśmiechnęła się i wręczyła mu ją z iście hrabinowską manierą.

Idąc korytarzem, nie spieszyła się.

Usiadła sobie w kącie łazienki na szerokim parapecie przy ogromnym oknie z kratami. Sprawdzała, co tam w splocie, wchodząc po kolei na profile ludzi z klasy, choć nie obchodziło ją jakoś specjalnie, kto miał ostatnio urodziny albo komu udał się trik na desce, ani też kto wrzucił coś śmiesznego w trakcie sprawdzianu. To była po prostu taka rozgrzewka, zanim przeskoczyła wreszcie na profil Matta. Tutaj jednak rozczarowanie. Profil miał bardzo mało wyeksponowany. Nie było tu prawie nic, nawet maleńkiego awatarka. Jeśli chciała go prześwietlić, musiała się bardziej postarać.

Zamiast tego zapuściła się w głębsze warstwy splotu. Poczytała trochę o cyklopie. To, co udało się jej zrozumieć z tłumaczeń ruskich serwisów, dało jej minimalne pojęcie na temat zażywanej substancji. Zawsze to więcej niż półprawdy z ust Matta. Dowiedziała się, między innymi, że taki czujnik jak u nich w szkole, nie miał w ogóle szansy go wykryć. Wyjęła inhalator, załadowała komorę i zaciągnęła się.

Już po upływie kilkunastu sekund poczuła się, jakby ktoś zrobił jej reboot. System wstał w pełni gotowy do pracy. Pod wpływem czerwonego dymu uaktywniły się jej obwody twórcze. Palce zaczęły same szukać jakiegoś interfejsu, klawiatury, byleby generować input. Odpaliła komunikator i pod wpływem tego impulsu postanowiła spróbować napisać do Matta jakąś wiadomość.

Po wielu iteracjach dobierania słów, kasowania ich, przekształcania takich sfrustrowanych improwizacji jak poniższa:

=========================
WCHODZĘ W TO
.
Pod warunkiem, że od ciebie
dostanę dokładnie to,
o co poproszę..
=========================

Nyezle nawet – usłyszała głos. – Wydzwienk ma. Nyewielokropek dobry. Taki tajemny, da?

Rozejrzała się, zdziwiona, bo była pewna, że nikt w tym czasie nie wszedł do łazienki. Wsłuchała się przez chwilę w ciszę. Nic. Więc zignorowała to. Skasowała wiadomość. Zaczęła od nowa.

Po zredagowaniu kilku podobnych, żenujących mesów, miała wreszcie wersję, która przeszła przez fazę wstępnej dyskryminacji i stanowiła najbardziej akceptowalny szkic:

=========================
Daj mi jakąś wskazówkę,
to jeszcze sprawę przemyślę
=========================

Ale już niekoniecznie miała ochotę ją wysłać.

Schowała telefon i westchnęła.

Czy tak to już będzie wyglądać?

Ona w tym kiblu, on gdzieś na swoim blejdzie przemierzający pustynię. Na rozkazach barona Samedi walczący z czerwiami i obalający mordory. A ona sama tutaj nieszczęsna, jebana…

Penyelope – dokończył za nią głos. Wyraźny teraz, jakby ktoś mówił przy jej uchu.

O, kurwa. Czy to był cyklop?

To musiał być… jego wpływ. Nieproszony, podpowiadał jej skojarzenia, których na trzeźwo nie miała prawa pamiętać, zakodowane gdzieś w podświadomości, nie wiadomo po co i skąd. Fak. I to miał być wojskowy wspomagacz sploterski?

Mesa doczka pisze, a może wyersza by napisjała? – wtrącił się ponownie głos. – Co czuje, tak wyrazi. Logiczne.

Dlaczego działał tak dziwnie? Wcześniej żadnego głosu nie słyszała. Czy to przez zmieszanie z krążącymi jej jeszcze we krwi resztkami mitradonu? A może był to rezultat zakopanych w niej głęboko skłonności do zaburzeń, odziedziczonych po królowej Malla? Do których cyklop wiedział, jak się dobrać, otworzyć puszkę i wzbudzone wypuścić. Głos ten zaczynała słyszeć coraz wyraźniej, ale wciąż jakby w tle. Mniej więcej tak, jakby rozmawiała z kimś przez telefon, a cyklop siedział w fotelu obok, słyszał strzępy konwersacji i próbował się na siłę włączyć do jej dialogu wewnętrznego. Jednocześnie ona sama siedziała też, jakby w rzędzie z tyłu. Mogła obserwować to zjawisko, robić notatki, jakby to nie do niej mówił, a pacjentem był ktoś inny. Jej klon, jej mirror. Wirtualny obraz symulatroniczny. Fascynujące.

Rozmyslać już by przestala, tylko wyśle, da?

Poszukała w serwisach, które przeglądała przed chwilą jakiejś wzmianki o podobnych efektach ubocznych – haluny, zwidy, głosy – nic. Nikt się na nic podobnego nie skarżył. Musiało jej się to wszystko tylko wydawać. Uszczypnęła się, niepewna, czy przez przypadek nie zjarała się do nieprzytomności i nie zalegała teraz w kiblu na podłodze, śniąc te głupoty. Ale nie. Zamrugała kilka razy intensywnie, jakby coś wpadło jej do oka i próbowała to usunąć. Rozmasowała czoło. Wypuściła parokrotnie głośno powietrze. Zabiegi te uciszyły na chwilę cyklopa.

Patrzyła jeszcze przez moment w ekran telefonu, nie zdając sobie sprawy do końca z tego, że to, na co naprawdę czeka, to jakiś sygnał od Matta. Chciała, żeby się pierwszy odezwał. Żeby poprosił ją jeszcze raz.

Zrobi tak: jeśli on napisze, ona odpisze.

Lepiej poczekać. Nie ma co cisnąć.

No chyba, że lepiej coś wysłać…

Reklamy

I w tej niepewności siedziałaby do końca świata, gdyby nie rozległo się brzmienie dzwonka na przerwę.

O, cholera. Gąbka!

No nic. Pieprzyć.

Z pewnością garvey sobie tylko z niej zażartował. Poprzestawiało mu się trochę po ostatnim upgrejdzie, zaczynała to dostrzegać. Wgrał sobie pewnie jakąś biblioteczkę perswazji nie wprost. Wymagasz czegoś od takich dzieciaków, to musisz umieć negocjować, czasem dać coś od siebie. Choćby pozwolenie na chwilę wytchnienia w kiblu, w zamian za włożony w sprawdzian wysiłek.

Był to skomplikowany przypadek uczenia ze wzmocnieniem. W ten właśnie sposób kiedyś to my uczyliśmy te maszyny, więc naturalne musi być dla nich założenie, że postępując tak samo z nami, da się nas kształcić.

Takie warunkowanie. Stopniowe.

Twój garvey jest spoko. Wcale nie jest taki sztuczny. Można mu zaufać.

Przez to też właśnie nie ma na świecie dwóch identycznych automatonów. Z linii fabrycznej schodzą bliźniakami, ale potem, stykając się z ludźmi, ewoluują – na tyle, na ile zezwala ich soft. Możliwe, że jej nauczyciel urabiał ją właśnie na swojego klasowego pupilka. Garvey z poczuciem misji. O czymś takim świat jeszcze nie słyszał.

Tylko że, skoro lekcja się skończyła, to pewnie będzie cię tutaj zaraz szukał. Może, jak się sprężysz, zdążysz skoczyć na boisko? Jest ładna pogoda.

Ruszaj ty teraz. Wpierw lewa noga. Zeskakuj, a za drzwiami na schody sje kieruj – poganiał ją cyklop.

To bardzo ciekawe. Drag zamieszkał jej w głowie. Wprowadzał ją w coś w rodzaju splitu, w który potrafiły wchodzić dobre o-esy. Zyskała kopilota, który nagle zaczął ją ostrzegać, że drzwi do łazienki się otwierają. Ale nie mógł to być garvey. On zapukałby do damskiej. Do męskiej niekoniecznie, choć trochę to seksistowskie ze strony autorów jego softu. Ciekawe, czy w innych placówkach istniały „żeńskie” garveye.

Spod okna, gdzie siedziała, nie dało się dostrzec drzwi. Usłyszała tylko stukanie butów na koturnach.

– Przyszłaś tu cisnąć mnie, bo wyszłam wcześniej na sprawdzianie? – spytała, domyślając się, kogo tu przywiało. – Piękna Amber wyszła przez to gorzej w porównaniu?

Jej ulubiona koleżanka wyłoniła się zza rzędu kabin.

Amber Ling stanęła przed nią uzbrojona w pogardliwy uśmiech.

– Słyszałam, że przyjechałaś dziś z Mattem – powiedziała.

Judikay tylko wzruszyła ramionami.

Zaskoczyło ją to, że tym razem nie czuła żadnego strachu, choćby nawet zza pleców cheerleaderki miał wyskoczyć cały oddział Diegów z nożami. Cyklop dawał jej pewność, że dałaby im radę albo uniknęła ataku, podpowiadając jej przynajmniej cztery strategie odwrotu, dwie skutecznej kontry. Być może był to tylko taki efekt uboczny. Nieśmiertelność pozorna. A może efekt całkiem zamierzony przez chemika ojca. Tak aby żołnierz pod wpływem substancji stawał do cyberiady bez poczucia strachu. Z uniesioną wysoko głową i pieśnią ku chwale Unii Krasnego Pentastaru na ustach.

– Ignorujesz mnie? Mówiłam, że ponoć Matt przywiózł cię dzisiaj do szkoły. – Tym razem Amber zabrzmiała tak, jakby koniecznie musiała udowodnić słuszność postawionego Judikay zarzutu. – To prawda?

– No i co z tego?

Uśmiech Amber stał się cierpki. Na potwierdzenie zasłyszanej informacji zareagowała, jakby ktoś wziął tę ich gąbkę, nasączył octem i podetknął jej pod nos.

– Fajnie się jechało? – zapytała.

– A nie najgorzej, dzięki – odparła Judikay, pociągając z inhalatora.

– Nie wątpię.

Patrzyły na siebie jak dwie zapaśniczki gotowe za chwilę szarpać się za kudły na ringu.

– No to miło – odparła Judikay.

– Przemiło.

– Fajnie.

– Ekstra.

– Wybornie.

– Słowo?

– Słowo.

– I co? Wydaje ci się, że już tak dobrze go znasz?! – Amber wyrzuciła to z siebie w większej złości, niż zamierzała.

Judikay wstała i uniosła dłonie, odgradzając się od niej. „Zluzuj, wariatko”, mówiło jej ciało.

Czując, że straciła na moment przewagę, Amber westchnęła i ustawiła się przed szerokim lustrem nad umywalkami. Zaczęła poprawiać sobie makijaż. Judikay też podeszła i stanęła przy umywalce obok. Przejechała palcami po włosach, tak niby od niechcenia poprawiając fryzurę.

– Ja wiem o nim trochę więcej – powiedziała Amber i wyjęła z torebki kompaktowy zestaw do oczu i rzęs. – Potrzebujesz?

Judikay popatrzyła na pudełeczko z trójkątnym logo, które wydawało się jej znajome, ale nie była pewna, co konkretnie mogło zawierać.

Otwieraj smyalo – przemówił cyklop – tysiąc razy wydzjala, jak matka tym robi, a dasz, to ja poprowadzę.

Wzięła więc i otworzyła. Przyłożyła palec do kolorowej palety, szukając cienia pasującego do barwy jej oczu. Następnie wybrała średnie wydłużenie rzęs i styl kreski, wzięła aplikator i zbliżyła sobie do oka. Przymknęła powiekę i przytrzymała w odpowiedniej odległości od niej końcówkę, pozwalając urządzeniu dostosować się do profilu jej oczu. Poczuła trochę nieprzyjemny i drażniący dotyk na powiece, gdy urządzenie aplikowało automakijaż, ale nie zadrżała jej ręka. Mrugnęła kilka razy, podziwiając efekt. Zanim zrobiła sobie drugie oko, zerknęła ukradkiem na Amber i po jej minie widziała, że wyszło całkiem nieźle.

Złożyła i oddała komplet, dziękując delikatnym skłonem głowy, po czym wyjęła z kieszeni paczkę junaków, którą miała od Matta. Amber rozpoznała markę i domyśliła się, do kogo jeszcze niedawno musiały należeć, ale nie pokazała tego po sobie. Zerknęła za to na czujnik. Czerwony dym szybko wyparowywał, może na takie coś nie działał, ale papierosy na pewno były wykrywane. Czy to była jakaś żałosna próba zastawienia na nią pułapki?

Judikay jednak odpaliła swojego całkiem bez spiny, potwierdzając, że czujnik był nieaktywny i zachęcała ją, żeby się poczęstowała.

– No to co właściwie o nim wiesz, Amber? – zapytała. – Pewnie się z nim kiedyś spotykałaś, tak? Grajmy w otwarte karty, a nie w jakieś podchody.

Amber nie odpowiedziała od razu. Wyraźnie walczyła ze sobą. Z jednej strony chciała rzucić jej w twarz słowa demaskujące, jak naiwną, głupią dziunią Judikay była, dając się Mattowi okręcić wokół palca. Bo do tego to zmierzało. Niestety zdawała sobie sprawę z tego, że mówienie o tym niosło dla niej samej ryzyko odsłonięcia się za bardzo. A tego by nie chciała.

Długo patrzyła Judikay w oczy. Gdyby tamta spuściła swoje, gdyby odwróciła wzrok, Amber najpewniej olałaby sprawę, ostatecznie nic jej nie zdradzając. Ale Judikay jakby urosła niespodziewanie. Przeobraziła się w niedocenioną rywalkę i widać to było w jej spojrzeniu.

– Nie o to chodzi – powiedziała. – Po pierwsze, musisz zrozumieć, że Matt jest inny.

– Inny w jaki sposób?

Amber uśmiechnęła się nawet przyjemnie, pod wpływem jakiegoś wspomnienia, ale ulotnie i już po paru sekundach powrócił uśmiech sztuczny, trochę ironiczny.

– Na pewno nie jest taki, jak goście, z którymi do tej pory się spotykałam. Matt ma w sobie coś takiego, co powoduje, że robisz rzeczy, których instynktownie nie chcesz, ale i tak je robisz. A potem tego żałujesz. Może już teraz jest tak, że czujesz się przy nim wyjątkowo. Jak wybranka. On potrafi tak czarować. I będziesz długo tak się czuć. Ale przypomnisz sobie w pewnym momencie moje słowa. Bo on, jak tylko dostanie to, czego od ciebie chce, odstawi cię. Tak samo, jak kiedyś zrobił to ze mną.

– Ciekawe, co on takiego od ciebie mógł chcieć – odparła Judikay z pewną wyższością. – A może w końcu poznał się na tobie? Zrozumiał, że do takiej Amber bardziej pasują, no wiesz, pewne mniej skomplikowane typy. Jak Diego, na przykład.

– Ach, no pewnie. Że też sama na to nie wpadłam, przecież to oczywiste. Za to do niego pasują zapewne takie bardziej skomplikowane laski jak ty, co nie? – Amber uśmiechnęła się z politowaniem. – Najlepiej mające tego samego skilla, co on? Klik, klik, klik, klik, jestem w środku! – Jej palce sparodiowały intensywne stukanie w klawiaturę. – Takie coś to musi robić wrażenie. O, rety, jaka fajna, zdolna dziewczyna, kurde. Z taką u boku to można zawojować cały świat. – Słowa Amber były nawet całkiem trafne, a z jej twarzy coraz bardziej dało się odczytać rozgoryczenie niż sarkazm. – Pewnie już nawet przedstawił ci Lenny’ego, co?

– Unikasz odpowiedzi na moje pytanie?

Amber pokręciła głową.

– Dobrze. Powiem ci coś. Poznałam Matta, jeszcze zanim sama trafiłam do RESCO. Czyli będzie tak w przybliżeniu jakiś rok temu. Pewnie domyślasz się, że on już tu siedział. Ale, jak sądzisz, skoro on jest taki dobry w te swoje klocki i przekręty, to dlaczego kibluje tu już prawie trzy lata? Niedługo skończy mu się opcja ukończenia programu. Czy masz wrażenie, że się tym jakoś przejmuje?

Judikay dobrze wiedziała, dlaczego Matt nie kombinował z rejestrami edukacji. Chyba nikt nie jest na tyle dobry, żeby obejść wymogi, można się tylko pogrążyć, próbując.

– To jego sprawa, czy się przejmuje, czy nie – odparła. – A tkwi tu pewnie z tego samego powodu co my. Siedzi na nim kurator.

Słysząc te słowa, Amber roześmiała się, w sposób zupełnie do niej niepasujący.

– I co w tym śmiesznego? – powiedziała Judikay.

– A to ty nie wiesz jeszcze, kto jest jego kuratorem?

– Kto?

– No, jak to kto? – Amber zatrzepotała rzęsami zadowolona, że przewaga była znowu po jej stronie. – Lenny.

Judikay wzięła większego macha, zbierając przez chwilę myśli.

– Pierdolisz – powiedziała i puściła długą strugę dymu prosto w czujnik, ostatecznie rozwiewając jakąkolwiek wątpliwość, czy działał.

– Tak myślałam, że już go poznałaś – powiedziała Amber. – Zaskoczona?

– Lenny ma własny klub. Po co miałby bawić się w kuratora?

– On się nie bawi. On siedzi głęboko w tym systemie. RESCO to dla niego miejsce, skąd rekrutuje. Zrekrutował Matta, a teraz próbuje ciebie. Nie kumasz? Jest powód, dlaczego dzieciaki, takie jak ty i Matt, trafiają pod parasol RESCO. Nigdzie nikogo nie uczą tego, co ty potrafisz. W zwykłych szkołach dzieci nie dłubią, nie szukają dziur w systemie, bo się boją, że tu wylądują. Ale to jest właśnie paradoks. Ten cały program stoi na głowie. To inkubator. Tu wylęgają się sploterzy, kumasz? Lenny wie o tym doskonale. To teraz pomyśl sobie, co to musi być za człowiek, który po ciemku robi brudne interesy, a za dnia najnormalniej pracuje z dzieciakami? I jak to jest, że trzyma tutaj na siłę Matta? Nie wydaje ci się to wszystko strasznie dziwne?

– Nie, ale wiesz co? Zdaje mi się, że ty mówisz mi to wszystko, bo bardzo próbujesz mnie do niego zniechęcić. – Judikay przewierciła ją zwycięskim spojrzeniem. – Jesteś zwyczajnie zazdrosna.

– Zazdrosna…?

– Ja wiem, Amber, że ciebie jarają tacy różni, niebezpieczni chłopcy i że przyszłaś tu, żeby sobie takiego znaleźć. Niestety większość to tępaki, co nie? Ile z takimi można wytrzymać? Sama to powiedziałaś. Matt jest inny. I byłoby wszystko pięknie, ale, no cholera, rzucił cię. Smu-te-czek. – Pociągnęła palcem po policzku, prowadząc udawaną, spływającą łzę. – A ty najzwyklej w świecie nie umiesz tego przeboleć.

– Gówno wiesz – parsknęła Amber. Trochę się w niej zagotowało. – Ty myślisz, że ja tu jestem specjalnie? Że mi się tu podoba? Chyba zgłupiałaś.

Ale Judikay wzruszyła tylko ramionami, co było jeszcze bardziej irytujące.

– Nie wierz we wszystko, co słyszysz od idiotów z naszej grupy – powiedziała Amber. – Nie wybrałam tego. Chcę się stąd wyrwać tak samo jak ty.

– Dobra. Pogadałyśmy sobie. Zaraz kończy się przerwa. Wychodzę, a ty lepiej zejdź mi z drogi.

– Nic, z tego, co mówiłam, do ciebie nie dotarło, co? – spytała, ale Judikay miała dość tej rozmowy. Ruszyła do drzwi, próbując ją wyminąć. Gdy przechodziła obok, Amber położyła dłoń na jej ramieniu. – Czekaj, nie skończyłam.

To był błąd.

Ręka Judikay poruszyła się praktycznie bez udziału jej woli. Chwyciła przegub Amber, palce wpiły się w skórę i w ścięgna, zaciskając jak szczęka krokodyla. Druga ręka złapała staw łokciowy i nacisnęła w dół.

– Aaaaaaa! – wrzasnęła Amber, gdy Judikay nacisnęła jeszcze mocniej, sprowadzając ją do parteru, jej twarz przyciskając do mokrej posadzki. – Zostaw mnie!

– To, że Matt zamiast tobie poświęca uwagę mnie, musi doprowadzać cię do wścieku, co? – Judikay wycedziła przez zęby. – Więc kombinujesz, jak szczuć, jak ugryźć, ty suko, odstawiasz tu jakiś jebany teatrzyk, bo liczysz, że co? Że jak się wystraszę i zwinę, to ty będziesz miała znowu szansę? Coś ci się, szmato, popierdoliło.

– Puuuuuść! – jęknęła Amber.

– Od dzisiaj gówno cię obchodzi, co robię ja i co robi Matt. Odpierdolisz się raz na zawsze. Zrozumiano?

Mówiąc to, docisnęła jej wykręconą rękę do pleców. Amber zawyła z bólu i rozpłakała się.

– Chcę to usłyszeć.

– Taaaaaak! – krzyknęła.

– Co, tak? Pytam konkretnie! Odpierdolisz się?

– Odpierdolę się…

– Na zawsze?

– Taaaak!

– Teraz pełnym zdaniem.

– Odpierdolę się na zawsze! Odpierdolę się na zawsze!

Rozległ się dzwonek obwieszczający koniec długiej przerwy.

Puściła ją.

Pod jedną z umywalek leżało pudełeczko Amber z kieszonkowym zestawem do oczu i rzęs. Musiało jej wypaść. Judikay zauważyła, że tam leży i je podniosła. Wytarła o spodnie, a następnie schowała sobie do kieszeni. Stanęła przy umywalce, żeby się sobie przejrzeć, poprawić ciuchy po szamotaninie.

Serce jej waliło, ręce trzęsły się. Nie rozumiała do końca, co w nią wstąpiło, ale cokolwiek to było, nadal ją jeszcze trzymało. Czuła, że w każdej chwili może dopaść do Amber i zacząć ją bić. Widziała sekwencję ciosów, jakby to był kombos z jakiejś gry-bijatyki, rozpisany jej przed oczami: lewo, cztery kroki, prawa noga, but, but, but, przykucnij, chwyć za bluzkę, prawa pięść, prawa pięść, pięść, pięść.

– Ciesz się, że nie złamałam ci ręki – powiedziała przerażająco spokojnym głosem, którego sama nie poznawała.

Patrzyła na odbicie w lustrze, obserwując jak Amber próbuje pozbierać się z podłogi.

Nagle drzwi do łazienki otworzyły się i wparował do niej ich garvey.

Czyli jednak czasem i bez pukania.

– Co tu się dzieje? – zapytał.

Poczuła na plecach zimny pot, ale zachowała spokój.

– Nic – odparła, nie spoglądając na niego. – Amber się poślizgnęła.

Automaton przeskanował. Podszedł do Amber.

Jej twarz była cała czerwona z bólu i z czarnymi paskami od rozmazujących makijaż łez. Pociągając nosem, rozmasowywała sobie przegub.

– Czy to prawda?

Amber pokiwała głową.

– Niezdara ze mnie – odpowiedziała, patrząc na swoje buty. – Ale nic mi nie jest…

Judikay wykorzystała ten moment. Nie czekając na reakcję garveya, wyszła na korytarz. Oddalała się szybkim krokiem, jednak automaton dogonił ją bez trudu.

– Judikay, stój – polecił.

Zatrzymała się.

– Przepraszam, zapomniałam o gąbce – próbowała się bronić, ale on, podchodząc coraz bliżej, ruchem głowy zaprzeczył, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Na wyświetlaczu migał napis: URGENT.

– Pójdziesz ze mną do dyrektora.

Reklamy

Submit a comment

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s