Przeżyła.
Jakimś cudem swoją pierwszą, całkiem bezbolesną, wizytę u dyra miała za sobą i nareszcie było po szkole. Mogła odetchnąć na tyle, na ile pozwalał płucom upał. Diz miała rację, co do bezchmurnego nieba, ale prażące asfalt słońce nie było w stanie okryć cieniem dobrej passy Judikay. Była zwyciężczynią: sprawdzian zaliczony, Amber ustawiona, zwolnienie z ostatnich kilku godzin od samego dyrektora. A na horyzoncie to, co najważniejsze – nowiutka strategia wybrnięcia z tego bagna. Przeklęte RESCO przestawało grozić jej jedynie ślepą uliczką za życiowym zakrętem. Wchodząc w styczność z korpoświatem, wchodziła na wyższy level. Ona, królewna z blokowiska, trzymała w garści bilet do sławy – kontrakt, a z nim szansę na autentyczną karierę splotowej celebrytki.
Czemu nie? Jakoś musisz się stąd wyrwać.
Czuła się znakomicie, ale na razie nie zamierzała jeszcze nikomu się chwalić. Przyszedł jej za to do głowy pomysł, żeby napisać z propozycją do Matta, czy nie zechciałby skoczyć z nią gdzieś, ale nie na akcję, tylko na… colę? Może dałby się namówić i z nią poświętował, jeśli odespał już swoją nocną eskapadę. Czuła się dużo lepiej niż rano, a że zostało jej jeszcze trochę mitradonu, połknęła profilaktycznie kapsułkę. Cyklop wyparowywał sobie gdzieś w tle. Wszystko było w idealnym balansie, więc, gdy zobaczyła Sabę siedzącą na schodach pawilonu w typowej dla niej pozie zabiedzonej beduinki, pomachała i podeszła do niej szeroko uśmiechnięta.
– A ty co? Uciekłaś z wuefów? – zapytała ją.
– Garvey mówił, że ty jesteś zwolniona. – Wzruszyła ramionami. – Pomyślałam: to może i ja mogę sobie skipnąć? Miałam jeszcze jedno zwolnienie.
– Nie poznaję koleżanki. Tak bez ważnego powodu zużyć zetkę? A co, jak będzie ci potrzebna?
– Oj tam, trudno. – Machnęła ręką. – A ciebie co? Wysyłają do domu? Dyrek wezwał mamę?
Judikay przysiadła na schodku obok niej i przeciągnęła się.
– Mamę? A po co?
– Byłaś na dywaniku, nie? Wykręciłaś się jakoś?
– Ja? Miałabym się z czegoś wykręcać? – spytała z udawanym bulwersem. – Saba, ja tylko poszłam zmoczyć gąbkę.
Saba zrobiła minę, jakby ktoś kazał jej na kartce obliczyć pierwiastek z pi. Nie była zbyt bystra. W RESCO miała tyły gorsze niż Judikay. Każdy dowcip trzeba jej było tłumaczyć dwa razy.
– Mmmm… okej – mruknęła tylko. – A wiesz, co się stało Amber? Przyszła na pierwszy wuef, ale jakby przestała kontaktować. Garvey nie wiedział, co zrobić i posłał ją do piguły.
Judikay zirytowała się jej zatroskanym tonem.
– Ja pierdolę, Saba, po której ty właściwie jesteś stronie?
Pytanie nie miało urazić koleżanki. Tak po prostu wyszło. W istocie brało się z rozczarowania. Jakoś tak ułożyły się konstelacje gwiazd, że jedyna w miarę życzliwa wobec Judikay koleżanka z klasy była zbyt tępa, żeby mogły ze sobą porozmawiać szczerze.
– Jak to, po czyjej stronie? – Saba odzyskała głos. Próbowała zamaskować ostatnim uśmiechem narastające w niej napięcie.
– Weź, nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi!
Dziewczyna skurczyła się jeszcze bardziej, przygasła. Judikay, gdy chciała, potrafiła być bezlitosna. Saba nawet w niej to podziwiała i trochę jej zazdrościła. Ale ta szorstkość skierowana teraz na nią tarła dotkliwiej niż zwykle. Poczuła zwinięty ciasno kłębek, puchnący jej nieprzyjemnie w brzuchu.
– Czy muszę być po którejś stronie? – zapytała.
– A urodziłaś się w Szwajcarii? – parsknęła Judikay.
– Nie. Tutaj się urodziłam… – Sedno drwiny ponownie śmignęło ponad jej głową. Uśmiech, nawet ten udawany, nie gościł już na jej twarzy. Zastąpiła go szybko rosnącą podkówka i drżenie ust. – Po prostu myślę, że my dziewczyny powinnyśmy się trzymać razem. Świat nie jest przyjazny dla takich jak my.
Wyznawszy to, zerknęła na Judikay, szukając w jej oczach choć krztyny zrozumienia, ale jej koleżanka miała alergiczną reakcję na tego typu momenty i odsunęła się odruchowo.
– Co ty? Nie przesadzasz?
Poszła pierwsza łza. Saba próbowała hamować kolejne, ale marnie jej szło. Chudy nadgarstek wędrował od oka do oka.
– Niedługo ostatnia szansa, żeby zmienić, co będzie… – szepnęła.
– Nie rycz, łajzo, bo dostaniesz z liścia! Co ci jest?
Słowa były jak pocisk uderzający w tamę. Saba całkiem się rozkleiła. Objęła kolana, jakby to miało pomóc jej zapanować nad targającym nią płaczem.
– Ja się boję – wykrztusiła z siebie – tych egzaminów…
O, ludzie. No i kolejna afera. Wszystkim się nagle zebrało, żeby zawracać jej dupę. Świetnie sobie wybrałaś powierniczkę, Saba – starsza specjalistka Judikay, pocieszanie na zawołanie. Halo, cyklop, może ty coś podpowiesz? Teraz to milczysz, co? No, pewnie. Haraszo.
– Saba, błagam, zlituj się…
Judikay miała silny instynkt, żeby wycofać się, póki jej koleżanka łzawi tak mocno, że nie widzi wyraźnie na oczy. Rozejrzała się, czy nikt nie jest świadkiem tej niedorzecznej dramy. Ten cały Qistas cmokałby tu pewnie z radości i tylko robił zoomem.
W końcu jednak westchnęła i niezgrabnie objęła koleżankę ramieniem.
– No już. Po co tak płakać? – odezwała się, podświadomie modulując swój głos na podobny do syntezatora Diz. – Nie bój się. Będzie dobrze. Długo tak siedzisz? Czekałaś na mnie?
– Mhm. Martwiłam się o ciebie. Amber wyglądała fatalnie, a ty nie wracałaś. Myślałam, że z tobą jest jeszcze gorzej.
Może to nienajlepsza reakcja, ale słysząc to, roześmiała się.
– No co ty? Bez sensu. Niepotrzebnie. Amber to pozerka, kumasz? Ona zawsze trzyma sobie pod ręką jakiegoś młotka, żeby walił ludzi za nią i uwierzyła przez to, że sama jest twarda. A tu co? Niespodzianka.
– Przepraszam, że ja wtedy tam z Diegiem… Że ja tylko tak stałam i się patrzyłam. Nie wiedziałam, co zrobić.
– To cię gryzie? – Judikay przewróciła oczami. – Przestań się zadręczać. Serio. Ja już o tym zupełnie zapomniałam. W ogóle to, po cholerę my tu sterczymy? Obie mamy zetki i co z tym robimy? Grzejemy dupeczki na schodach RESCO jak te dwa żałosne sierściuchy.
Skinieniem głowy wskazała murek. Dwa pręgowane koty wylizywały sobie łapska i pupy, leżakując na rozgrzanych cegiełkach, od czasu do czasu zerkając w stronę hałasów dobiegających z placu budowy niedaleko. Dzikusy przychodziły tu żebrać i plądrować śmietnik na tyłach pawilonu.
– Tamten jeden… to kocica – powiedziała Saba. – Jej synalki gdzieś tu grasują. Cała banda.
Przekierowanie uwagi koleżanki poskutkowało. Saba przestała szlochać, wyluzowała. Judikay odetchnęła z ulgą i nagle wpadł jej do głowy genialny pomysł.
– Hej, ty do domu jeździsz tubą, co nie? Ja też. Mamy trochę czasu. Zrobimy sobie przesiadkę w tubuladromie? Są teraz obniżki progów. Byłaś tam kiedyś na butikach?
– Noo… jeszcze nie.
Uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła ją, a jak to nie dało oczekiwanej reakcji, wstała, chwyciła Sabę za przegub i ciągnęła do góry, aż tamta nie stanęła w końcu na nogi. Ujęła jej twarz i przeczesała włosy, patrząc prosto w zeszklone czarne oczy.
– Idziemy – zarządziła. – Zobaczymy, ile warty jest dzisiaj punkt statusu.
℘
– Dzień dobry, Frido. Miło nam gościć cię w Avenir, renomowanym salonie symulatronicznego relaksu. Jestem Eighty. Służę uprzejmie. – Automaton ukłonił się, zapraszając klientkę, aby podeszła do lśniącej złotem lady.
– Bez imion proszę – odparła ściszonym głosem. Wkroczyła do salonu gotowa w każdym momencie stąd uciec. Zaciskała nerwowo palce na pasku czarnej torebki, choć nie było tu nikogo, kto mógłby chcieć jej ją wyrwać. – Krótko i zwięźle, proszę, wyjaśnij mi, na czym to wszystko polega.
Eighty nachyliła się do niej, rozluźniła maszynowe mięśnie. Serwomechanizmy próbowały kopiować postawę ciała klientki, wymuszając na automatonie prawie lustrzaną pozę. Stricte grzecznościowy ton głosu ulotnił się, zastąpiony temperamentem tak dopasowanym do rozmówczyni, że od teraz rozmawiać mogły w pełnej konfidencji, jakby obie dobrze się znały, bardziej psiapsiółeczki niż klientka i sprzedawczyni. Zakaz użycia imienia tylko nieznacznie utrudniał systemowi operacyjnemu sugerowanie najpewniejszych ścieżek dialogowych.
– Droga pani – szepnęła Eighty – mamy tu takie dobierane pod profil pakiety. Dla pani są akurat cztery warianty rekreacyjne, jak również cztery wersje takie… z dreszczykiem – mrugnęła dyskretnie akrylowo wykończonym irysem okularu, jak wymagał tego od niej skrypt marketingowy – naszych scenariuszy z pełnodynamicznym dostrajaniem do życzeń klienta. Zerknie sobie pani w katalog.
Poczuła się trochę pewniej, choć wciąż rozglądała się na boki, jakby miała przed sobą kontrabandę. Przesunęła palcem po wbudowanym w ladę ekranie, skrolując przez opcje. Eighty jej nie przeszkadzała, kiwała tylko głową, robiąc porozumiewawczy dziubek, gdy klientka zerkała na nią kontrolnie, oswajając się stopniowo z katalogiem. W końcu jej palec zatrzymał się na opisie symulacji inspirowanej poczytnymi korporomansami: power-fantasy, gdzie intryga eksplorowała impulsje i kompulsje antybohaterki nacierającej na szklany sufit, krępowanej jedynie pierwotnym pożądaniem. Frida bezwiednie przygryzła uszminkowaną liliowo wargę.
– Będzie bolało? – spytała z lekkim uśmiechem.
Eighty przetwarzała zapytanie, analizując parametry fizjonomiczne.
– Tylko jeśli tego pani sobie życzy – odparła.
Rozumiały się doskonale.
– To niech będzie – wybrała Frida. – Z tą opcją rozszerzonej integracji sensorycznej.
– Doskonale. Przy obniżkach i pani statusie nie będzie z tym najmniejszego problemu. Zapraszam do szatni, gdzie czeka na panią skafander transdukcyjny. W razie problemów Fifty, nasz szatniarz, pomoże go pani założyć. Następnie proszę udać się do kabiny numer 5. Zarezerwowana jest na trzydzieści minut z możliwością przedłużenia.
– Skafander?
Eighty uśmiechnęła się. Możliwe, że po kilku latach pracy w tym salonie jej uśmiech odcieniem wpadał odrobinę w politowanie. Wzmianka o skafandrze zawsze była próbą dla determinacji nowicjuszy.
– Skafander jest niezbędny, żeby doświadczenie pozwoliło pani dojść do pełnej satysfakcji. Oczywiście, jeśli droga pani preferuje, możemy zaproponować opcję z katalogu w trochę starszej technologii. Zorientowanej stosunkowo bardziej mechanicznie…
Kobieta spąsowiała i aż zaczęła się wachlować ulotką, ale Eighty wiedziała, że problemu tak naprawdę nie było. Jej klienci mieli przewidywalną naturę. Taka Frida, wkraczając do salonu, rozmawiając z Eighty o katalogu i decydując się na ten akurat scenariusz, przełamała już tyle barier, że akceptacja tak drobnej, ostatniej niedogodności, to nie był żaden szkopuł.
– A czysty jest chociaż? – spytała.
– Oczywiście. Wykonany jest wyłącznie z samodezynfekujących materiałów, bez obaw. No więc, jak będzie? Decyduje się pani?
W swój ton Eighty umiejętnie wplotła precyzyjnie skalkulowane ponaglenie. Zadziałało na klientkę jak elektryczny pastuch. Mruknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi, ale przyłożyła posłusznie dłoń do lady, autoryzując transakcję i ruszyła w kierunku szatni. Eighty ukłoniła się zadowolona z udanego interesu i skierowała swoją uwagę na dwie nastolatki, które same ochoczo podeszły do lady.
Pierwsza z dziewczyn miała naturalne włosy po świeżym prostowaniu i podcięciu grzywki, ozdobione antracytową opaską, wysadzaną szlifowanymi fluorytami. Druga – krótko przyciętego, przefarbowanego na płomień irokeza. W grafitowej, nabijanej ćwiekami bandytesce wyglądała dość zadziornie, ale Eighty programowana była do nieszablonowego wnioskowania i odporności na stereotypy. Jednak fakt, iż obie dziewczyny nosiły dość agresywny makijaż, pobudził w jej o-esie ostrożność i klasyfikator służący do precyzyjnej weryfikacji wieku.
Było to konieczne również dlatego, że dziewczyny zachowywały się, jakby były pod wpływem alkoholu. Szybko jednak stało się jasne, że za ich zachowanie odpowiadały nie promile we krwi, lecz energoszejki, które ślurpały z wielkich plastecowych kubków przez fantazyjnie pozwijane, podświetlane słomki. Ociekały pewnością siebie, promieniejąc, jak dwie laleczki, każda na swój unikatowy sposób. Widać, miały za sobą całkiem świeży makeover!
– Czym mogę paniom służyć?
– Dzień dobry – zagadała ta w bandytesce. – Chcemy sobie przejrzeć katalog
Eighty jednak zgasiła ladę.
– Przepraszam, nie wydaje mi się, żebym mogła dopasować do was cokolwiek z usług naszego salonu. Ale, idąc pasażem kawałek dalej, znajdziecie klasyczne kino trójwymiarowe. Może zechciałybyście je odwiedzić? Obok jest również salon gier zręcznościowych.
– Nic dla nas nie będzie? – irokezka nie ustępowała.
– Obawiam się, że nie.
– Nawet jeśli mamy to? – odezwała się ta druga i położyła na ladzie karnet.
Rendez-voucher pochodził od współpracującego z Avenir salonu mani-pedi. Obie dziewczyny miały świeżo mikrozdobione paznokcie. U pierwszej Eighty zaobserwowała jedynie warstwę regeneracyjną z delikatnym połyskiem i kilkoma ledwie zauważalnymi cętkami – elegancko, lecz dyskretnie. Ta druga poszła mocno w nekrogotyk: krwawe szpony, czarne wdowy, czaszki, krzyże, żebra, tego typu wzorki. Musiały wyszachrować ten karnet w trakcie wizyty u manicurzystki.
– To jest rendez-voucher dla par – oznajmiła Eighty.
– Zgadza się – odparła Judikay i zanim ta miała szansę zaprotestować, przytuliła zaskoczoną Sabę, dając jej też w policzek soczystego buziaka. – A ty powinnaś nam zaoferować usługę według ratio naszej relacji partnerskiej. Więc nie mów nam, co dla nas niedostępne, tylko tak właśnie zrób.
Eighty przeprowadziła opisane przez Judikay oszacowanie statusu, choć jego wynik i tak nie miałby tutaj znaczenia. Nawet gdyby Integral promował obecnie pary tej samej płci w myśl zbilansowanej, długofalowej strategii demograficznej, nie zmieniałoby to wiele. Sprawa rozbijała się o wyznacznik dojrzałości, który w przypadku obu tych dziewczyn był dramatycznie niski. Eighty powinna była natychmiast poprosić ochronę o usunięcie „klientek” z salonu. Słabiej skalibrowany automaton uciekłby się zapewne od razu do tak stanowczego rozwiązania.
Jednak Eighty, pracując nie od dziś w salonie na terenie pasażu tubuladromu, miała do czynienia z próbami wyłudzania nieautoryzowanych usług częściej niż przeciętny automaton. Doskonale rozumiała, że w tym przypadku sytuacja wymaga subtelnego podejścia, zważywszy na skłonność do depresji lub agresji młodzieżowych umysłów. Zwłaszcza tych należących do dzieci objętych programem RESCO, co flagował jej o-es już od momentu skanu tożsamości dziewczyn w bramce wejściowej.
– Bardzo ładna z was para. Ale nie chodzi o wasz status. – Eighty wyszła zza lady, aby móc stanąć obok nich, nachylić się, tak że ich twarze znalazły się w tej samej płaszczyźnie i mówić szeptem. – Jesteście jeszcze za młode. Rozumiemy się?
Wskazała im drzwi, które rozsunęły się z sykiem. Wysłała również sygnał do pracującego w przeplocie z nią Fifty’ego, który wyjrzał z szatni i miał być pod ręką, gdyby sytuacja wymagała jednak wyższej stanowczości.
– A teraz wypad mi stąd – zmrużyła oczy, komponując je z wymuszonym uśmiechem w niepokojącą maskę – zanim zawiadomię wasze mamy.
Zrobiła na nich zaskakująco mocne wrażenie, aż słomki powypadały im z ust. Zastygły, niepewne, co teraz właściwie powinny zrobić.
– Co za chamstwo! – krzyknęła Judikay, przełamując osłupienie. – Jaki ty masz o-es, co?
Eighty się nie przejęła, tylko odwróciła do nich plecami i z gwizdanym po cichu dżinglem Avenir podeszła do doniczki w rogu salonu, aby spryskać wodą spragnioną uwagi difenbachię. Zignorowane tak bezczelnie Saba i Judikay popatrzyły na siebie, ale mogły tylko wzruszyć ramionami.
– Już tu nie wrócimy! – pogroziła na pożegnanie Saba, a Judikay wywaliła na wierzch jęzor.
Rendez-voucher przepadł, a prank nie do końca im wyszedł, ale i tak wybiegły z Avenir rozchichotane. Idąc pod rękę, ruszyły raźnym marszem przed siebie, torując sobie drogę w tłumie hałaśliwą, młodocianą beztroską.
– O, jeny, spójrz jaka cudna Chibi Xdeity! – zachwyciła się Saba i nagle prawie przykucnęła na wypolerowanej podłodze. – Cześć, maluteńka! Oooo, jaka ona jest słooodka! I nawet ma swojego pumpaka!
– Czibi-co?
Judikay zastanawiała się, czy Sabie nie zrobiło się gorzej na umyśle od wciągniętego tak szybko energoszejka, ale gdy nachyliła się do niej, wszystko stało się jasne. Wdepnęły na wyzwalacz holo i z podłogi zaczęły wyłazić na nie różne minionki, słodziaki i czibiotki. Do Saby przylepiła się kreskówkowa wersja Xdeity – piosenkarki, forsowanej obecnie ich równolatkom idolki – w której Sabę coś urzekało. Ludek podskakiwał i tańczył z jakimś bezkształtnym mikrusem, przedstawicielem gatunku pumpaków, o których Judikay nigdy nie słyszała, a które wyglądały, jakby projektant zeszył pierwszy lepszy workowaty tułów z parą rurkowatych nóg, namalował śmieszną gębę i poprzestał na tym z lenistwa.
To był szok, jak bardzo nie znała swojej koleżanki, oraz wstyd, że dziewczyna doznawała przy niej właśnie tak publicznego ataku cukrzycy. Trzeba jednak przyznać, że Sabę stargetowano idealnie i hologram czibiotki powoli, ale skutecznie przechodził do ciągnięcia dziewczyny w stronę kolorowej witryny fanszopu, zręcznej miniaturki otakupleksu rodem z Harajuku.
– Chcesz, żebym za tobą poszła? – spytała Saba, widząc, jak czibiotka ponaglająco do niej macha. Wstała i zaczęła prawie biec za figurką. – Chodź, Judikay!
– Zwolnij, bo się wyrąbiesz! – krzyknęła za koleżanką, ale ta już pognała przed siebie.
– Jakie to fajne! – pisnęła Saba, gdy znalazła się przed witryną fanszopu, a hologram czibiotki rozrósł się do regularnych rozmiarów. Była oczarowana tym tworem, który reagował na nią, zupełnie jak żywa istota, aż nie mogła pohamować śmiechu. Po chwili odczuła przyjemne pulsowanie i miała wrażenie, jakby ktoś nagle założył jej słuchawki na uszy, odcinając od zgiełku pasażu. Skierowany wprost na nią wąski strumień audio z kierunkowych precwzmacniaczy dolby-kokoro-resonate rozbrzmiał w jej głowie, pozwalając jej, i tylko jej, usłyszeć promocyjny utwór z najnowszego albumu SISTASIS.
– Aleee czaaaad! – wyrwało się jej.
– Ready! Go! – w głowie usłyszała też głos konferansjera.
Nagle za plecami dziewczyny pojawiły się sylwetki tancerzy, a czibiotka Xdeity zniknęła w chmurze dymu, aby mogła zastąpić ją kolejna Xdeity, ale już nie kreskówka, tylko konkret, zeskanowana z żywej modelki, stała teraz przed nią prawie jak prawdziwa.
Saba pisnęła z zachwytu, a hologramowa idolka zaczęła z nią tańczyć. Każdy ruch zaprogramowany miała, żeby nęcić i wciągnąć Sabę w choreografię przy jak najmniejszym progu wejścia. Saba, oczywiście, dała się temu porwać i choć miejscami kompletnie improwizowała, towarzyszący jej holotancerze zręcznie małpowali jej ruchy. Przynajmniej tak było na początku, bo już po chwili ciężko było powiedzieć, kto powtarza po kim. Saba bujała się w rytm muzyki, a ludzie przechodzący obok starali się ją wyminąć, choć niektórzy zatrzymywali się i bili jej brawo.
– Super! Masz to coś! Tak trzymaj! – Nawet Xdeity była pod wrażeniem. – Gotowa na drugą ścieżkę?
– O, nie, nie, nie! Dosyć! – Judikay wtargnęła ostro jak gwizdek sędziego i przerwała ten miraż, łapiąc Sabę za rękę. Zgrzana od tańca i zdezorientowana dziewczyna objęła mocno koleżankę, jakby ze strachu, że zaraz wyleci za burtę.
– Ufff… Ale jazda! Ty widziałaś, jakie ona miała buty?
Judikay skrzywiła się z dezaprobatą i odholowała ją w bezpieczne miejsce, żeby ochłonęła na spokojnie przy barierce. Stały tak chwilę, opierając się o poręcz i czekając, aż coś nowego puszczą na holobimie.
– To jest prawdziwa muza – powiedziała Judikay.
Sabie kręciło się jeszcze trochę w głowie i z trudem skupiła wzrok na zajawce neugunkowego festiwalu. Dla niej nie brzmiało to wcale jak muzyka, tylko jakby ktoś łupał laserami meteory, zgrzytając od czasu do czasu udarówką po szklanej tafli i gardłując przy tym, jakby dławił się lawą. Nauczyła się jednak dawno, że tak barwne opinie należy zawsze zachowywać dla siebie. Kiwnęła głową z udawanym podziwem.
Po chwili zajawkę zastąpiła transmisja z napraw naziemnego odcinka tubularu publicznego.
– Piękne, co nie? – rozmarzyła się Judikay, patrząc na zarobione automatony.
Saba wzruszyła ramionami.
– Raczej straszne.
– Ty to się chyba wszystkiego boisz.
– Wcale, że nie. A co one w ogóle robią?
– Nie wiem. Może się tuba rozszczelniła?
– Aha.
Saba, zamyślona, wysiorbała resztkę ze swojego kubka i przysunęła się bliżej, nieopatrznie ocierając się o ramię Judikay.
– Heejjj! Uważaj, do cholery!
– Ups, przepraszam! Zapomniałam.
Posłała Sabie nieprzyjemne spojrzenie i ze skwaśniałą miną zrzuciła swoją bandyteskę z leatheco, żeby sprawdzić, czy opatrunek na ramieniu trzymał się odpowiednio mocno pod kurtką.
– Pokażesz jeszcze raz? – spytała Saba.
Potrząsnęła głową, ale intensywne, pełne zazdro spojrzenie koleżanki w końcu ją roztopiło.
– No dobra, popatrz sobie – powiedziała, ostrożnie odklejając plaster. Z dumą zaprezentowała swój instatuaż: skomplikowaną mandalę z mistycznym okiem pośrodku, wpisaną w elektroniczny ogród układów scalonych i kondensatorów. Majstersztyk precyzji. – Ty też sobie jakiś zrób.
– Nie ma mowy! Mama by mnie zabiła. – Na samą myśl Sabą aż potrząsnęło. Może ze strachu, może z podniecenia. Wiadomo, że to, co zakazane, jeszcze silniej kusi. – Nawet za tempa byłabym trupem…
– Eee, tam. Znowu przesadzasz.
– Nie znasz mojej mamy.
Judikay wskazała podbródkiem na plecak Saby.
– O wilku mowa?
Rzeczywiście, z plecaka zaczął wybrzmiewać jakiś klasyczny utwór, kompletnie niepasujący do gustu Saby, ustawiony tak celowo, żeby nie było wątpliwości, kto dzwoni.
– No, nie… Co teraz?
– Odbierz? – Judikay wzruszyła ramionami, nieprzejęta, ale dostrzegła u Saby regres w stronę płaczki na pogrzebie, którą odegrała na schodach RESCO. – Spokojnie, na luzie, że niby wszystko git. Jak chcesz, to daj na głośnik.
Saba walczyła ze sobą, niepewna, czy wolno jej było tak zrobić. Wygrał jednak głos twierdzący, że mogłoby to być oznaką braku szacunku wobec mamy. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, szykując się, jak przed skokiem ze skarpy.
– Cześć, mamo…
– Gdzie ty jesteś, Sabine? – usłyszała nieprzyjemny, piskliwy głos, którym matki mrożą krew w żyłach córek od pokoleń. Wielkie dzięki, ewolucjo. – Dlaczego nie ma cię jeszcze w domu?
– Ja…
Po minie koleżanki Judikay wydedukowała, że słabo było. Chciała jakoś pomóc, więc z gracją profesjonalnej suflerki wskazała na holobim, na tablicę z rozkładem ślizgów kapsuł i na zegarek, ale znała Sabę i podejrzewała, że taki rebus może okazać się dla niej zbyt trudny.
– To… przez remonty, mamo. Wszystkie ślizgi mają opóźnienie.
Bingo.
– Kto z tobą jest?
– Eee… Nooo, koleżanka… – odparła Saba zaskoczona. Spojrzała na Judikay, która parsknęła śmiechem. Mama Saby musiała być zdalnowidzącą psioniczką. – Judikay, mama chce z tobą porozmawiać…
– Dzień dobry, proszę pani. Tak, zgadza się. Mhm. Za paręnaście minut mamy ślizg z peronu. Tak, niestety… Obie mamy przez to kłopot, ale dotrzymałyśmy sobie towarzystwa. Oczywiście. Nie ma problemu. Proszę się nie martwić, damy sobie radę. Dziękuję. Panią też pozdrawiam. Mhm. Dobrze, przekażę mamie, dziękuję. Dać z powrotem Sabinkę? Dobrze, chwileczkę. Saba, trzymaj…
Szacun dla koleżanki, bo cierpliwie zniosła wcale jeszcze niekrótką końcową gadkę zatroskanej mamci, aż wreszcie pożegnała się i obie mogły odetchnąć. Potem śmiały się z tego jeszcze, czekając na peronie, aż przygotują ślizg.
– Czekaj, poprawię sobie twarz – Judikay wyciągneła automakijażowe ustrojstwo, które coraz bardziej zaczynała lubić. – Chcesz też?
– A co? – Saba zrobiła głupowatą minę i zeza. – Potrzebuję?
Judikay patrzyła na nią, mając wrażenie, że tak, jak czuła się teraz, bardzo podobnie musi czuć się każdy fotograf, kiedy łapie w kadrze coś nieuchwytnego. Coś, co już nigdy więcej się nie powtórzy. Uczucie potęgował koktajl: mitradonu, cyklopa, junaków i energoszejka, ale nawet taki miks nie dorównywał efektem ani stężeniem temu, co czuła przez zdrowy, naturalny haj, którego nie załatwi ci żaden diler. No chyba, że po godzinach diler ten, to także twoja przyjaciółka.
– Nieeeee… Jest perfekt.
℘
Energooszczędne lampy z czujnikiem obecności ustawione były u Lettici Malla na minimalny pobór. Popularna ekooptymalizacja stosującym ją rodzinom z megabloków gwarantowała odrobinę wyższy status, ale w wyniku tej decyzji ich mieszkanie było o tej porze ponure jak kamienna grota.
Judikay miała do domu więcej przystanków niż Saba i remont tubularu, w jej przypadku, rzeczywiście przeciągnął znacznie powrót. Nie musiałaby ściemniać, gdyby ktoś pytał, tylko jakie to miało znaczenie, skoro i tak nikt tu na nią nie czekał? Nawet Diz nie dawała znaku życia, hibernując gdzieś w schowku. Nie miała ochoty jej wywoływać. Cisza, choć niezbyt przyjemna, była znajoma, a przynajmniej po domu nie kręcił się żaden obcy dupek.
Zrzuciła z siebie nową kurtkę, na razie byle gdzie, potem lepiej ją schowa, żeby królowa Malla nie próbowała jej sobie pożyczyć, zwłaszcza, że szansa Lettici, aby się w niej zmieścić, bliska była zeru. Judikay, na szczęście, nie groziła aż taka bujność kształtów, jaką z dumą pielęgnowała jej mama. Ojciec musiał być chuderlakiem. Widać, gdzieś to się w niej uśredniało.
Weszła do kuchni i umyła ręce przy zlewie. Nastawiła sobie kawę. Bolały ją plecy i chętnie walnęłaby się na wyrko, ale miała niewiele czasu. Pamiętała o sesji z ℘Reach.out i wiedziała, że musi je traktować poważnie, o ile nie chciała już na starcie przekreślić ambitnego planu jej i Qistasa.
Na stole w kuchni znalazła kartkę zapisaną ręką jej mamy:
Jeśli mnie nie ma, weź sobie coś z lodówki.
Aż trudno było uwierzyć, że o niej pamiętała. Zgodnie z instrukcją Judikay zajrzała tam, pełna nadziei, niestety z rzeczy nadających się do spożycia znalazła jedynie rozmrażające się w misce pierogi.
Westchnęła z rezygnacją i wsadziła je do kuchenki. Wysłużone drzwiczki nie chciały się jednak domknąć. Spróbowała delikatnie kilka razy, ale lipa, zatrzask nie chciał łapać.
Rąbnęła mocniej i też nic.
Całkiem już wściekła przydzwoniła z całej pary.
W końcu zaskoczyło. Obiad zaczął się grzać, ale ją złapał niespodziewanie zimny, nieprzyjemny dreszcz i jakaś słabość, aż musiała usiąść przy stole.
Za jakie grzechy ty to znosisz, Judikay?
W czym jesteś gorsza od Saby, której matka zwoływała sztab kryzysowy, gdy dziecko nie wracało o wyznaczonej porze ze szkoły? W niczym. Wprost przeciwnie, jesteś lepsza, masz na to nawet dowód: wyższy status profilu publicznego. Coś to przecież musi znaczyć, prawda?
A jeśli wręcz nie c i e r p i s z pieprzonych pierogów, to czy twoja własna matka, do cholery, nie powinna tego o tobie wiedzieć? No tak czy nie?! Powinna, prawda? Jasne, że powinna!
Przywaliła w złości pięścią w stół.
Wiesz, że wystarczy, że gdzieś to zgłosisz, co nie? Pochwalisz się garveyowi w RESCO albo dyrkowi, albo nawet doniesiesz anonimowo. Wystarczy, że odpuścisz sobie nadzieję, że to się zmieni, i pozwolisz, żeby to Integral o ciebie zadbał. Jakoś dałabyś sobie radę. Wyjdziesz z RESCO, wyrwiesz się od niej i jeszcze będziesz się kiedyś z tego śmiać. Bo czy ona tobie jest w ogóle potrzebna?
Ale choćby z całych sił próbowała ją znienawidzić, nie mogła. I teraz to z jej oka leciała pierwsza łza.
– Potrzebna… – szepnęła, czując jak mózg jej mięknie i zamienia się w smarki. – A ty komuś jesteś…?
Pieprzony mitradon rozregulował ją bardziej, niż myślała. Powinna była na poważnie przestrzegać dawki, ale podróż tubą tak się dłużyła, że łyknęła sobie jeszcze jeden z czystych nudów. Ciągnęła nosem jak odkurzacz i pocierała oczy, ale nic to nie dawało, kolejne łzy wsiąkały w karteczkę z papereco zapisaną fantazyjnym pismem jej mamy. Chyba pierwszy raz od wielu lat tak nią wstrząsnęło. Płacz lał się z niej jak jucha z nosa, a wszystko przez te jebane pierogi.
– Nas można jeść! – oświadczyła syntezowanym głosem kuchenka. – Zabierze się teraz, a nie rozmięknie!
Wzięła głęboki oddech. Otarła ścierką nos i policzki. Chińska kuchenka kaleczyła każde słowo, ale w gruncie rzeczy miała rację. Judikay musiała się wziąć i nie być miękką.
Wstała, otworzyła ostrożnie drzwiczki i przez ścierkę wyjęła miskę. Zabrała jedzenie do pokoju, usiadła sobie wygodnie przed terminalem i wprzęgnęła profil. Saney chyba się nie obrazi, jeśli zdzwonią się, a ona będzie sobie coś szamać. Jest głodna, w końcu jeszcze rośnie!
Napchawszy policzki faszerowanym, gumowym ciastem, weszła w oplotkę ℘Reach.out i otworzyła harmonogram.
– Co jest?
Nie spodobało jej się, że zastała tam pustą listę nadchodzących sesji. Z początku winiła za to terminal, ale wyczyściła cache, wyplotła się, spróbowała na świeżej sesji i dalej to samo: pustka i nic.
Saney odwołał wszystkie sesje? Niby dlaczego miałby to zrobić?
Sprawdziła, czy było jakiekolwiek powiadomienie na ten temat i rzeczywiście był ślad: serwis zakomunikował jej, że mentor skorzystał z możliwości tymczasowego zawieszenia konta bez podania przyczyny. Sprawdziła, czy są gdzieś jeszcze szczegóły tłumaczące tę decyzję, ale… nic z tego.
No to żegnaj, nowy terminalu. Żegnaj, nowy garveyku. Żegnaj, kariero w splocie. Witaj z powrotem, dupo zbita.
Pięści same się jej od tego zaciskały.
– Wszystko w porządku, Judi? – usłyszała głos Diz. – Potrzebujesz czegoś?
Automaton potrafił samoistnie wyjść z hibernacji, choć miewał z tym czasem problemy, co zrozumiałe, biorąc pod uwagę niedoskonałości korpusu, w którym był zawataryzowany. Ale już nawet na wczesnym etapie rozruchu podsystemów, sobie tylko znanym sposobem wykrył, że coś było nie tak i przyszedł sprawdzić, co z Judikay.
Nie wiedziała, co miała Diz odpowiedzieć.
Chciało jej się śmiać. Chciało jej się płakać.
A tak właściwie to chciała coś rozwalić.
– Jeszcze tego pożałuje. – Rozświetliła hololetkę, wywołując ofensywną konfigurację predefiniowanych komend i skryptów. – Diz, wyjdź na sekundę.
– Hej, hej! Co robisz, Judi?
Przejechała po automatonie wzrokiem jak walcem. Gdyby to był człowiek, bałby się teraz do niej nawet zamrugać, pod groźbą druzgocącej, werbalnej lawiny albo rękoczynu, ale Diz położyła jej manipulator na ramieniu i mignęła tylko porozumiewawczo ledami.
– Tak się nie robi! – Judikay warknęła na nią w proteście, celując w ekran terminala palcem jak w skazańca przed rozstrzelaniem. – Miał mi pomóc, prawda?! Mógł to zrobić. Nic go to nie kosztowało. Miałam z nim wybrnąć z tego gówna!
Pełne odhibernowanie dobiegało końca. Diz odświeżyła sobie kontekst i błyskawicznie wydedukowała, co konkretnie tak rozwścieczyło dziewczynę.
– Judi, obiecałaś, że zostawisz go w spokoju – powiedziała stanowczym głosem. – Obietnica to obietnica.
– Taaaaa. On też mi naobiecywał – odparła, zakasując rękawy.
– Judikay… – Diz ścisnęła ramię dziewczyny, aż zabolało, w końcu nie wiedziała o świeżym instatuażu. –Bądź l e p s z a.
Zagotowało się w niej.
Pieprzona Diz nie była dla niej żadnym autorytetem, nie miała nad nią żadnej władzy. Była tylko amatorsko polutowanym złomem, w który iluzję – podkreślmy: iluzję! – świadomości, inteligencji czy, jeśli wolisz, mądrości, Judikay tchnęła tymi oto dwiema rękami. I wystarczyły góra dwa słowa, żeby ją na zawsze wyłączyć. Absolutnie niczego nie mogła jej zabronić, niczego nie mogła jej też kazać. Judikay mogła zrobić, co tylko chciała i mogła zrobić to też Diz na złość, każąc bezradnemu automatonowi wsłuchiwać się w jej gorzki śmiech i patrzeć ze zgrozą, jak dom Saneya płonie.
– Boli! – syknęła. – Puszczaj!
Diz cofnęła manipulator.
– Dostałaś przed chwilą wiadomość – oznajmiła. – Może to mama?
Judikay trzymała ją jeszcze przez moment na celowniku, po czym wyjęła telefon i odczytała mesa.
================
Ostatnia szansa.
Jak będzie?
================
Chwilę patrzyła na ekran, po czym odpisała jednym zdaniem i schowała telefon do kieszeni.
Zgasiła hololetkę, terminal też, wstała i bez słowa przepchnęła się obok automatonu do przedpokoju.
– Judi, co się dzieje?
Gdzieś z szafy wygrzebała pudełko z trzewikami na klamry. Dobre buty w teren. Wrzuciła na siebie czarną bluzę z kapturem i wbiła się w swoją nową bandyteskę.
– Wychodzisz? – spytała Diz. – Dokąd? Kiedy będziesz?
Nie odpowiadała.
– Co mam powiedzieć twojej mamie, gdy o ciebie spyta?
Na moment zatrzymała się w drzwiach, ale nie odwróciła się już do Diz. Pokazała jej za to najmniej szczery kciuk do góry świata i mruknęła:
– Że pierogi zajebiste.
℘
Nadeszła pora, gdy zewsząd zaczynały wyłazić mendy. Lepiej było nie szlajać się na widoku, więc przyczaiła się na ławce obok parkingu, z dala od latarni. Z nerwów wyjęła inhalator, sprawdziła komorę. Bardzo wydajna substancja, ten cyklop. W łusce chlupało jeszcze sporo szkarłatnego płynu. Nabierała delikatne chmurki, wygwizdując po cichu nutę Frau Sinatry, usiłując w ten sposób zabić trochę czasu i dodać sobie odwagi. Minuty mijały powoli, ale mieli tu zaraz być, maks w przeciągu godziny od ostatniej wiadomości.
W końcu pod megablok zajechała czterodrzwiowa sierra anvil na wielkich kołach, oklejona konfederackimi symbolami, flagami NATZO, emblematami anarchistycznych antyorganów, walkiriami, czaszkami, kałachami, słowem: wszelkim detalem z heraldyki typowego, dumnego patowsiura. Bezbłędnie przewidziała, że z brzucha tej obrzydliwości wyłoni się Lenny. Wysiadł od strony kierowcy, zajarał od razu szluga, błyskając przezornie na boki zielonym fleszem z oczu, gdzie musiał mieć zaimplantowany prewencyjny skaner albo jakiś radar, cholera go wie.
Z drugiej strony pikapa wysiadł Matt w swojej usmarowanej marpatce. Skoczył na chwilę na pakę i ściągnął mocniej pasy spinające motocykl, po czym zlazł na chodnik, wywołał interfejs smartgarstka i puścił jej ponaglającego mesa.
Zrobiła kilka kroków w ich stronę, czując podchodzącą do gardła gulę niepokoju. Dławiła ją tym bardziej, im bliżej ich była, chociaż Matt na jej widok uśmiechnął się całkiem przyjaźnie. Nawet zaczął do niej machać.
– Wciągnęłaś sobie trochę? Idealnie – cieszył się, widząc w jej dłoni inhalator. Nie przywitał się nawet, co trochę ją ukłuło. Ale to ona zwlekała z decyzją i to przez nią mieli teraz mało czasu. Matt przynajmniej jej za to nie opieprzył, tylko od razu przeszedł do sedna. – Łatwiej się skalibrujesz.
Otworzył tylne drzwi i wyjął coś zza siedzenia. Myślała z początku, że to kask, ale był zbyt toporny, zero aerodynamiki, na pewno nikt o zdrowych zmysłach nie wsiadłby w tym na motor. Poza tym wychodziły z tego przewody, które niknęły gdzieś w szoferce samochodu.
– W drodze musisz oswoić się z tym hełmem.
– I trzymaj – wtrącił Lenny, wręczając jej przeźroczysty pojemniczek na mocz zamykany szczelnym wieczkiem.
Zdębiała.
– A to na co?
– Wyjmij sobie cały ten szajs – polecił srogim tonem, obrysowując palcem jej twarz. – Wszystkie klejnoty do pudełka.
– Powaliło cię?
– Nie no, dobrze mówi. Zrób to – dodał całkiem poważnie Matt. – Mniejsze ryzyko, że będziesz je sobie próbowała wydrapać.
Przez moment zerkała na ich obu, jakby miała do czynienia z przybyszami z obcej planety.
Jeszcze nie było za późno, prawda? Mogła ich olać i wrócić do zmartwionej Diz, przepraszać, czekać aż mama wróci, zrobi prawdziwą kolację…
Splunęła.
Sięgnęła po hełm.
– Ciężki.
– Eeee, tam. Tylko tak na początku. – Matt, cholerny czaruś, sprzedałby ci nawet kupę na patyku. – Szyja szybko się przyzwyczaja.
Przeleciała wzrokiem wzdłuż przewodów łączących hełm z elektroniką na pace sierry. Miejscami połatano je taśmą izolacyjną i termokurczliwą, a te w kolorach innych niż oliwkowy wyglądały na dosztukowane – prawdopodobnie po przepaleniu, na co wskazywały osmolenia przy gniazdach. Zajrzała do środka hełmu i obejrzała z bliska kompartment skrywający optipulatory nakierowane na oczy cyborsołdata. Poruszyła je delikatnie palcem, sprawdzając, czy mają jakikolwiek zakres ruchu, czy też przywarły zalepione brudem.
Sprawdziła fasunek: guma i zwilgnięta, śmierdząca demobilem gąbka. Pasek do spięcia pod brodą zrobiony z przeżartej ludzkim potem, spękanej, hodowanej skóry, zwieńczony rdzewiejącą klamrą.
No i jeszcze ta budząca złe skojarzenia, straszliwa dziura w hełmie od strony potylicy, w którą spokojnie mogłaby wsadzić palec. Ciekawe, od czego.
– Świetny sprzęt, Matty – mruknęła, oddając hełm, żeby potrzymał go na moment, gdy ona będzie odpinać kolczyki. – Co, nie da się tego używać w biżuterii?
Lenny odpalił sobie jeszcze jednego szluga, na drugie płuco. Zaciągnął się porządnie i wyszczerzył swoje straszne zębiska.
– Tylko czysty chrom.