HISTORIA OPARTA NA FAKTACH Z EL. SCI-FI #1 : „URZĄD”

marzec, 2022

– Ukraińców, kurwa, umiecie tysiącami obsłużyć, a ja mam tu sterczeć, chuje, kurwa, pojebało was chyba!

Gość w bluzie z kapturem, dwudziestoparolatek, wannabe-gangsta wyparowuje z budynku, bujając się jak szympans. Adresuje swoje żale po części do ochroniarza sterującego kolejką przed urzędem, trochę do siebie, a trochę do mnie i do pozostałych Polaków czekających w kolejce, żeby złożyć wniosek o wydanie paszportu, zanim kraj spierdoli się do reszty.

Sterczymy tu od rana. Niektórzy od szóstej. Ci akurat wiedzieli, że urząd się przytyka, więc rozbili obóz wcześniej. Ponoć jest tak już od kilku dni. Jednak, gdy przychodziłem tu koło dziewiątej, kolejka wydawała się absolutnie do ogarnięcia. Nawet mogła być taka całkiem, całkiem. Dobrą czy złą kolejkę poznaje się po tym, czy dzieci w niej płaczą. Tutaj nic takiego nie miało miejsca.

Były wózki, były maluchy ganiające się tu i tam, między samochodami, zjeżdżające na poręczach. Brakowało tylko sznura z praniem rozpostartego między blokami i małych dziewczynek grających w klasy na chodniku. Nie było spiny. Ludzie sobie żartowali – jak to zwykle bywa – nasze urzędy: nikt nic nie wie, za nic nie odpowiada, że jak w Asteriksie, że to, co tutaj, to jeszcze pikuś, w PRL-u na pralkę dwa dni się czekało, trzeba się było zmieniać w środku nocy.

Reklamy

Stoję, bo wiedziałem, że będę stał. Nie chciało mi się wstawać o szóstej. Snoozowałem wielokrotnie budzik. Bindżowałem krótkie, całkiem spoko sny, proste światy powołane do istnienia na krótko, na szczęście bez wojen, choć ta przyszła w realu. Standardowy junk-sleep. A jak już przetrwałem te snoozy, to na szybko jeszcze YouTube, byleby sprawdzić, czy przypadkiem Polska w międzyczasie nie padła łupem Putina. Potwierdziłem, że nie padła, zacząłem się szykować na spokojnie. Urząd od 8:00 do 15:30. W tym czasie to by można i ze 100 wniosków o paszport przyjąć.

Teraz mi nawet trochę głupio, że sterczę tu na mrozie TYLKO od dziewiątej, skoro inni cierpią dłużej. Nie obnoszę się z tym, oczywiście, nic takiego po mnie nie widać, mam na twarzy twardą maskę, którą przywdziewam do ludzi, choć w środku żyje we mnie troskliwy miś, który każdemu łapkę poda. Tak już mam. Maksimum empatii, zero cukru.

Patrzę sobie okiem reportera na pozostałych czekających w kolejce paszportersów. Większość wydaje się w porządku, choć szybko pojmuję, że są tu i tacy, którzy będą próbować wejść na krzywy ryj. Że oni niby tylko do informacji albo że niby po odbiór dowodu. Strażnik ich przepuszcza, bo w sumie to nie płacą mu za użeranie się z nami. A oni olewają kolejkę i lecą po numerek do paszportów. Wkrótce ujawnia się kilku takich krzywyryjów, na co uaktywnia się pani z rudą kitką stojąca tu od szóstej – i chwała jej za to!

– Czemu ich pan puszcza? To każdy może sobie wejść? – wjeżdża strażnikowi na sumienie.

Ale etyka zawodowa ochroniarza nie doznaje uszczerbku.

– Kolejka jest po paszporty. W innych sprawach można. – Rżnie głupa.

Ja się tylko uśmiecham na to i myślę sobie: póki dzieci nie płaczą – dobra kolejka.

Źle mi z tym, że my tu sterczymy, dowcipkując o kolejkach z PRL-u, podczas gdy uchodźcy mają miliard razy gorzej. Nie mogę uwierzyć, że tamten palant, tamten bluzgający szympans, dosłownie przed chwilą porównywał sytuację tutaj z tak potwornym kryzysem na granicy. Aż wstyd być rodakiem takiej gnidy. Żałuję, że gościu odbił się od klamki. Wyjeżdżaj, bucu, nie chcemy tu takich, zabieraj paszport i nie szerz nienawiści. Z czasem jednak wjeżdża mi też odrobinę empatii dla niego. Cóż, facet długo czekał i się po prostu zdenerwował. Zrozum. Nie oceniaj.

Reklamy

Ja nie mam wyboru. Wiedziałem, że będę stał. Wziąłem specjalnie urlop. Przyjechałem, choć nie lubię, do stolicy, bo akurat tutaj muszę załatwić ten paszport, nie pytajcie dlaczego, to długa historia i nieśmieszna.

Poza tym nie jest mi tu wcale tak źle. W kolejce mam już nawet takie małe swoje plemię. Chwilowy sojusz z innymi rodzicami również chcącymi dziecku paszport załatwić. Też się nie wdają w sprzeczki, czekają spokojnie jak ja. Przed nami stoi jeszcze parę kobitek. Zahartowane. Widać ewidentnie, że kolejki ich nie przerażają, swoje już się w życiu nastały, no ale ile można? Marzną. Kolana im wysiadają. Pogaduchy im się kończą. W ciągu tych kilku godzin, które tu spędzimy, odpadną jedna po drugiej.

– Skąd ma pani kawę? – zapytuję taką jedną panią przed sobą.

– A tam po prawej jest bistro, niech pan sobie skoczy. Zajmiemy panu miejsce. – Uśmiecha się.

Ponoć po drugiej stronie urzędu jest też druga kolejka do paszportów. W naszym plemieniu snute są o niej mikrolegendy. Ponoć nawet idzie ona szybciej. Ponoć. Ale ja mojej kolejeczki nie zamienię. Obcy ludzie trzymają mi miejsce – to się zdarza tylko tam, gdzie w kolejce nie płaczą dzieci.

Idąc po tę kawę, myślę: uchodźcy na granicy nie mają tak dobrze. Tamten dryblas w bluzie z kapturem z braku wyobraźni porównywał nas tu sterczących do uchodźców – co za kretyn. Empatia dla niego spada mi do zera. Myśl o tym, jak się zachowywał, nie daje mi spokoju. Ale ja? My? Też się nie popisaliśmy. Nikt nie zwrócił mu uwagi, nikt nic nie powiedział. Nawet pośmialiśmy się z niego trochę, że cienias nie wytrzymał (guilty). Wszystko to przerabiamy na żart. Kolejka jest dobra, ale wiemy, że powód jej istnienia przerasta nas.

W bistrze jest też dodatkowa opcja – można się odlać – ale nie kuszę losu. Bo a nuż mój tymczasowy sojusz nie przetrwa tak długiej nieobecności? Wracając z kubkiem kawy, myślę sobie, ale słabo by było, gdyby moja rezerwacja w kolejce przepadła, bo tamci zrezygnowali, a reszta plemienia się mnie wyrzekła prostymi słowami: pan tu nie stał. Kubek kawy był jednak tego warty. Potem już przez te prawie sześć godzin nic innego ciepłego ani zimnego nie dostanę. Popijam tę kawę, myśląc, ale mam fajną kolejkę. Myślę sobie, na granicy taka kawa musi być cenniejsza niż złoto.

– Skąd ma pan tę kawę? – pyta dziewczyna za mną. – Zajmie mi pan miejsce? Też pójdę.

Oczywiście, że zajmę.

Potem wspominam tę dziewczynę. Nie dotarła do drzwi urzędu. Kawa jej nie uratowała. Poddała się, gdy ogłosili zasadę „trzynastu”. Wyjaśnię wam, o co chodzi, później. Na razie stoimy, stoimy, marzniemy, ziewamy. Kobitki powoli wymiękają. Nie potrafią się wzajemnie przekonać, że nie ma co się zniechęcać. Jedna drugą urabia. Przyjdą jutro, będą stały od piątej. Tak sobie pół-żartują. Ale kogo chcą oszukać? Oczywiście, że przyjdą i stać będą. Na dziś wyczerpała im się cierpliwość. Morale podniszczyła im pani z urzędu, która wyszła do nas przed chwilą, aby dać oficjalne oświadczenie na temat stanu kolejki.

Reklamy

– Szanowni państwo. Powoli kończą się numerki, a w środku jest już z pięćdziesiąt osób. Proszę przyjść w innym dniu. Urząd jest od ósmej. Myślimy o tym, żeby otworzyć też w sobotę.

I tak dalej, i tak dalej. Generalnie tego typu wariacje na temat: „Proszę się rozejść!”

Pani z urzędu ma przekonujący rekwizyt – numerek w dłoni: C074.

Na niektórych artefakt ten robi większe wrażenie niż mojżeszowe tablice.

Ja patrzę na sprawę praktycznie i zastanawiam się przez moment, co mam zrobić, żeby ten numerek znalazł się w mojej, a nie w jej dłoni. Mógłbym, na przykład, zasugerować, że potrzebuję zweryfikować jego autentyczność. Mając ten numerek, może zostałbym zbawcą naszej fajnej kolejki. Wszedłbym do budynku i uwolniłbym pozostałe numerki dla mojego plemienia, pobrałbym ich całe garście i rozdał. Bo jak się ma numerek, to można przyjść później, nie trzeba marznąć.

Widziałem, że przed chwilą dwóch facetów weszło do urzędu ze srebrną walizką wyglądającą mi na oficjalny transport numerków. Wierzę gorąco, że musi ich być więcej. Pani coś tam wspomina, że wydadzą dzisiaj tylko 100 numerków i że góra jeszcze dwadzieścia osób może wejdzie…

A-ha! Coś mi trybi. Matematyka jest po mojej stronie.

74 + 20 = 94

Czyli niekoniecznie 100, prawda? Tak, wiem, czepiam się, oczekując precyzyjności, ale…

Co może oznaczać ta dyskrepancja? Proste.

100 – 94 = 6

Istnieje 6 numerków irracjonalnych.

Jest to konfiguracja niejawna, nieintuicyjna, ale mam skądś nieodparte wrażenie, przekonanie wręcz, że te 6 numerków istnieje – tylko oni nie chcą o nich mówić. Boją się? Może im nie wolno. Albo może po prostu o nich nie wiedzą?

Postanawiam, że nie okradnę pani z urzędu z numerka C074. Ochroniarz i tak ma już na mnie oko, bo podejrzanie intensywnie gapię się na ten świstek w jej dłoni. Zamiast tego, postanawiam, zdobędę jeden z tych sześciu numerków, których istnienia nie są jeszcze świadomi nawet amerykańscy naukowcy.

– Ja idę – mówi kobitka. – To bez sensu tu marznąć. Szkoda, że dopiero teraz nam to wszystko mówicie. My tu sterczymy od siódmej rano.

– Proszę pani, proszę pana, proszę państwa. Mogę albo z wami stać tutaj i tłumaczyć państwu te rzeczy, albo iść robić wnioski paszportowe – pani z urzędu zręcznie unika odpowiedzi.

– A to kto nam odpowie? – lamentuje kurczące się plemię.

– Ja myślę, że trzeba pozwolić pani iść popracować – zabieram nieśmiało głos. – Chyba wszyscy byliśmy przynajmniej raz w urzędzie, wiemy jak to jest – zwracam się do plemienia.

Nie ufają mi. Kim ja niby jestem? W czarnej kurtce wyglądam trochę jak ochroniarz. Może zdrajca. Oni chcą sprawiedliwości, a ja staję po stronie pani z urzędu. Widzę w ich twarzach, że nie zajmą mi już kolejki i nie pójdę po drugą kawę. Ale prawie jesteśmy pod drzwiami i tak bym nie ryzykował, więc trudno.

Korzystając z okazji, pani z urzędu wraca do urzędu. Po chwili strażników przy drzwiach jest już dwóch. Ten drugi potwierdza istnienie mitycznej drugiej kolejki. Plemię reaguje na ten absurd niezadowoleniem. Jak to? Dwie kolejki? To bez sensu. Jakim prawem? A ja widzę w oczach tego pierwszego ochroniarza, tego naszego, że oni preferują tamtą kolejkę. Ich wpuszczają do budynku przynajmniej dwa razy częściej. Byli mniej kłopotliwi, nie zadawali tylu pytań. Ochroniarz ma to wymalowane na twarzy. Tak się domyślam, bo nosi maseczkę. W Polsce wciąż mamy covid.

– Nie wierzcie w to, co mówią o numerkach – szepczę do pary przede mną. – To jest ściema. System potrafi wygenerować numerek aż do C999. Nie istnieje techniczny limit numerków.

– Ale słyszał pan, że ma być ich 100…

– Teraz mówią, że 100, wcześniej mówili że 150. Nie rozumiecie? Liczba numerków jest pozorną stałą tego układu. Nie dajcie się tak łatwo spławić.

Patrzą po sobie. Wiedzą, że dla dziecka muszą mieć paszport. Ostatecznie nie zostało nas tak wiele osób. Może się uda. Marzniemy dalej. Odpadają kolejni. Stoi za mną facet z długą brodą. Czy miał ją już rano? Nie wiem.

Reklamy

Przestępuję z nogi na nogę. Nie wziąłem czapki, bo rano było słońce. Mam nawet okulary przeciwsłoneczne. Zamiast słońca teraz są chmury i wiatr. Na szczęście bez śniegu. Modlę się do słońca, próbując sfotosyntetyzować z resztek promieni choć troszeczkę energii. Niestety nie jestem liściem.

– Jeszcze trzynaście osób z jednej strony i trzynaście z drugiej – ogłasza ochroniarz, wprowadzając wspomnianą wcześniej zasadę „trzynastu”.

To dobija większość osób. Doliczają od drzwi do trzynastu i odchodzą.

Znikają wózki, znikają ganiające się dzieci.

Ludzie! Nie porzucajcie nadziei, wy, którzy tu sterczycie! Zostańcie, wracajcie, wciąż jeszcze istnieje szansa.

Może myślę tak tylko, bo jestem trzynasty. Nie wiem. Mam to, co rzecznicy urzędu opowiadają mi o regułach tej kolejki trochę w dupie. Wiem, po prostu, że matematyka numerków jest po mojej stronie. Zasada „trzynastu” tylko to potwierdza:

2 x 13 – 20 = 6

Ale ochroniarz mi tu bruździ, bo zaczyna wpuszczać kolejnych komandosów na krzywy ryj.

– Jak po paszport, to tutaj jest kolejka – niby informuje, gdy ktoś podchodzi.

– Ale ja do informacji.

– A, to dobrze, proszę.

– A ja to właściwie po odbiór dowodu…

– Dobrze. Po dowód można.

– Ja jestem na wózku.

– Przytrzymam panu drzwi.

Cóż, tego ostatniego to pewnie i sam bym wpuścił, choć do tej pory zastanawiam się, czy to był rzeczywiście wózek, czy raczej taki hamerykański scooter dla tych, co im się łazić nie chce. Ależ paskudne myśli człowieka dopadają. Wstyd! Jestem o jedno zapłakanie dziecka od stwierdzenia, że kolejka przestała być fajna.

– Możemy wejść do środka? Jest nam zimno – pyta plemię paszportersów, mocno już uszczuplone.

– Po paszport trzeba czekać – odpowiada strażnik.

Łamię się.

– A czy nie możemy czekać wewnątrz? – pytam.

– Do środka wpuszczamy, jak od paszportów wyjdzie kilka osób. Takie są wytyczne.

– Ale zostało nas tylko czworo. Staniemy pod ścianą…

– Nie można.

– Przepraszam, ja do informacji – odzywa się kobitka, jedna z ostatnich, członkini naszego paszportowego plemienia. Wiem, że nas właśnie zdradziła. Widzę jej puchową kremową kurtkę. Kojarzę, że czekała krócej niż para stojąca przede mną, była gdzieś tam z tyłu. Strażnik z nią już ze trzy razy gadał. On wie, po co ta kobitka stoi i ona wie, że on wie, że ona wie.

– A, jak do informacji, to proszę.

Weszła.

– Nosz, kurwa, proszę pana. Ściemniają panu, a pan wpuszcza, a my tu marzniemy. – Słowa wyparowują mi zza zziębniętych zzębów.

– Pani powiedziała, że do informacji.

– To niech pan idzie z nią i sprawdzi, gdzie poszła – mówię.

Ochroniarz się oburza. Trzask mi drzwiami przed twarzą.

Reklamy

Potem ta kobieta podejdzie do mnie jeszcze (już z potwierdzeniem złożenia wniosku paszportowego).

– I jak? Wpuścili państwa w końcu? – zagada do mnie i do pary przede mną.

– Udław się, babo, tym paszportem!

– A, no to do widzenia. – Pożegna się szczęśliwa. Nie usłyszy moich myśli, bo nie jestem socjopatą.

Ale na razie tkwię tu. Parze stojącej przede mną zdradzam moją teorię o numerkach. Wprowadzam ich w tę algebraikę. Patrzą na mnie odrobinę speszeni i kiwają głowami z politowaniem. Przyszło im z wariatem na końcówce stać.

Mija pół godziny i łamię się ponownie. Wychodzę z kolejki, żeby zapalić. Choć kolejki to w sumie już nie ma. Po paru godzinach pod drzwiami stoimy już tylko we trójkę z oryginalnej… trzydziestki osób? Coś koło tego. Nie udaje mi się trzech machów nawet ściągnąć, drzwi otwierają się ponownie.

– Zapraszam – mówi strażnik.

Czy to możliwe?

Tak!

Ciepło. O, jak ciepło.

Przed nami czerwony dywan… A nie, to czerwona barierka. Mamy tu przy niej stać. Nie wolno przejść dalej. Widzę jednak z daleka drzwi do stanowisk paszportowych. Pytam więc, czy mogę pobrać numerek.

– Numerków już nie ma. A przed panem pięćdziesiąt osób. Może pan wejść i zobaczyć, jak pan nie wierzy.

Jakaś babka, którą wpuścili z tej drugiej kolejki, bo jej końcówka też już się tu znalazła, idzie to sprawdzić.

Nie wraca.

No to teraz jest już, kurwa, pięćdziesiąt jeden osób przede mną.

Już nawet nie pytam, gdzie się ona podziała. Przynajmniej telefon da się tu przy ścianie podładować.

Czekamy. Po chwili wychodzi nowa pani z urzędu do nas.

– Nie ma numerków. Mamy pięćdziesiąt osób do obsłużenia jeszcze. Dziesięć minut na wniosek. Idźcie do domu. Nic nie osiągniecie. Proszę się rozejść. Opór jest daremny. Heil, Hydra!

Możliwe, że ubarwiłem trochę jej słowa.

– Ale ja jadę na Ukrainę walczyć i muszę mieć paszport! – mówi twarda dziewczyna za mną.

– A ja mam trudną sytuację rodzinną – mówi miękka kobitka przede mną.

Nowa pani idzie po kogoś. Przychodzi pan z urzędu i kobitę wpuszczają poza kolejką. Dziewczyny nie. W duchu wiem, że to dlatego, że dziewczyna jest nieheteronormatywna, a paszportownia jest w kraju nad Wisłą (bezimienna bohaterko, jeśli nie byłaś, to przepraszam, zmyliła mnie twoja stylówa). Jednak zamiast skupiać się na tej jawnej dyskryminacji, pytam tylko:

– Ale ta pani nie miała numerka. I co, wpuścicie ją bez?

– Pani jest po odbiór paszportu.

– Wszyscy tu są po odbiór! – sekunduje mi ktoś, nie wiem kto, jacyś nowi tu przyszli, czekają dopiero piętnaście minut, ale mają już ten wkurw, na którym jedzie cała Polska, odkąd odzyskaliśmy niepodległość po rozbiorach. Jakaś babka. Weteranka kolejek. Mówi mi potem, że to już jej piąty paszport. I żebym jej zajął miejsce, jakby musiała na chwilę odejść. – Sami tak zrobiliście, że jest jedna kolejka, a to bez sensu, bo to dwie różne procedury.

No patrz. Czyli jednak dwie kolejki byłyby całkiem sensownym pomysłem, gdyby ktoś wcześniej ruszył łepetyną albo chociaż zapytał wcześniej się o to tej pani, bo najwyraźniej jest ona tutaj najbardziej kompetentną osobą.

Reklamy

Urzędnik zabiera tamtą nibytotrudnosytuacyjną kobitkę ze sobą, bo mówi, że dla niej specjalnie zostanie pięć minut dłużej i na tym sprawa się kończy. Nikt mu nie wierzy, że urzędnik byłby zdolny zostać aż do 15:35. Wiemy, że to wykręt, ale ta refleksja przychodzi za późno. Wziął nas podstępem, z zaskoczenia, takim bezprecedensowym poświęceniem, nawet kolejkową weterankę.

– A można wziąć numerek na jutro? – pyta facet obok mnie.

Ja pierdolę. Co za noob.

– To tak nie działa – odpowiada mu całe to nowe plemię zmerdżowane z resztek mojej fajnej kolejki i tych, co dopiero przyszli, ale już są ekspertami.

– A jak to działa? – pyta facet niezrażony.

Uruchamia mi się tryb szyderczy.

– Przyjdzie pan jutro, spytają pana, czy pan po paszport, pan powie, że nie, bo po dowód, wejdzie, podejdzie, weźmie numerek na paszport i złoży pan sobie wniosek.

Ochroniarz to słyszy i oburzony mówi mi, że wcale nie, bo oni sprawdzają i żebym nie szerzył dezinformacji. Jak na ironię, dosłownie w tej chwili, wychodzi stamtąd właśnie pani w puchowej kremowej kurtce, ta zdrajczyni moich paszportersów i jeszcze śmie pytać mnie, jak to jest, że my tu jeszcze stoimy. A ja za bardzo jestem odrealniony, żeby docenić ten paradoks.

– Ja tu stoję, aż mnie stąd nie wyrzucą – odpowiadam jej albo komuś, sobie, nikomu, wam, nieważne.

– A można tylko po wniosek? – pyta facet inny.

– Nie ma już wniosków, skończyły się. Rozdane są.

A, widzisz. Tu po raz pierwszy sterczenie od rana, zdaje się, dało nam wcześniakom jakiś wymierny bonus. Bo ja wniosek mam. Para przede mną też ma wniosek.

Ano, kobitki, te co obozowały od rana, rozdawały innym wnioski, zanim się wykruszyły z kolejki. Strażnik dał im całe pliki wniosków, żeby poczuły się częścią czegoś większego i żeby rozładować poranne napięcie w kolejce. Było to nawet skuteczne. Ludzie wnioski wypełniali, mając złudzenie, że posuwają coś do przodu. Pamiętam jak dziś, gdy rano wtedy kobitka w czarnym płaszczu dawała mi wniosek.

– Jeden panu starczy? – pytała.

– A, wezmę dwa – powiedziałem. – Na wszelki.

Wtedy wniosków było na pęki. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić z tyloma wnioskami. A jak się kolejka rozpadła, to pozabierały kobitki te nierozdane wnioski do domu. Teraz pewnie bazgrają sobie po nich te dzieci, co w mojej fajnej kolejce nawet nie płakały.

Reklamy

Anyway, oficjalnie wniosków już nie ma. Ja mam w teczce jeden do połowy wypełniony – części danych córki nie pamiętam – taki ze mnie ojciec, ale potem miałem to uzupełnić. Drugi mam czysty – ten na wszelki. Coś mnie tam aniołek na ramieniu przekonuje: „Obdaruj wnioskiem bliźniego, będzie ci w niebie policzone…”

Oba wnioski zostają jednak w teczce. Zbyt wielu z mojego plemienia straciłem, żeby teraz dzielić się z obcymi. Gdyby ta para przede mną nie miała, im bym dał. Reszta jest poza moją małposferą. Nie stali tu od rana. Przyszli godzinę przed końcem urzędowania i jeszcze wnioski by chcieli. Pojebało ich. Brak wniosków stanowi naturalną przeszkodę, która chroni to, co zostało z mojego plemienia.

Pięćdziesiąt jeden osób przede mną okazuje się być ściemą, grubym przeszacowaniem, no chyba że wychodzą oni od stanowisk paszportów, gdy mrugam. Wyraźnie widzę, że po godzinie stania w samym już budynku, został przed nami może jeden facet z wnioskiem, może dwóch, trzech. A do zamknięcia jest jeszcze czas.

Daję znać rodzinie, niech przyjeżdża córka, skoro musi być osobiście, nie wiadomo po co, od dzieci odcisków palców nie biorą, ale niech przyjeżdżają, damy radę, mamy szansę. Para przede mną też to widzi i się cieszy, a ci, co za nami, co dopiero przyszli, myślą, że dobrze jest, że też ich na pewno obsłużą, że się długo wcale nie nastoją. My jednak potajemnie wiemy, że oni stoją na darmo. Numerkologia nie kłamie.

Przepustowość wynosi: 10 minut na wniosek razy 3 okienka. Zostało dwadzieścia minut.

Chyba, że liczycie te 5 minut, co gość zostanie po pracy, ale jeśli w to wierzycie, to zapraszam do lektury tego tekstu od początku. Uważnie, między wierszami.

W każdym razie, podchodzi do nas w pewnej chwili szefowa albo rzeczniczka prasowa ochrony urzędu. Jedyna w zespole pani w mundurze. Co ona robi? O, nie wierzę, zwija barierkę… Niech ktoś mnie uszczypnie. Może ja wciąż snoozuję budzik z rana i to wszystko jest tylko snem.

– Proszę państwa. Puszczamy trzy osoby z wnioskiem oraz trzy osoby po odbiór.

O, radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich cór.

3 + 3 = 6

Wiedziałem! Nie zwątpiłem!

Para przede mną zerka na mnie.

Miał rację. Mówił, że numerki się cudownie rozmnożą, choć maszyna już dawno nie wydaje.

Ale jednak. Liczba ich była sześć, nie więcej, nie mniej. Sześć to będzie numerków liczba i numerków liczbą będzie sześć. Siedem nie ani też pięć, chyba, że w drodze liczenia do sześć. Dziewięć wykluczone wręcz.

Prorok.

Wchodzimy grzecznie. Tamtych za barierką zostawiamy z ich nadzieją, że skoro my weszliśmy, to może oni też. Ale zegar jest bezlitosny. Jesteśmy wybrańcami. Nasza trójka i jakieś randomy nie z naszego plemienia. Oni też będą z nami w raju.

– Czyli jednak trzeba mieć wytrwałość – mówi do mnie facet z tej pary, zanim zniknie za drzwiami biura paszportowego.

Kiwam głową. Wytrwałość, szczęście, algebraiczną biegłość w numerkach, whatever, dude, ja już jadę tutaj na czystym refleksie. Obliczam w głowie, czy jak puszczę przed sobą parę osób, to rodzina akurat dojedzie z córką, czy powinienem raczej zabarykadować się na stanowisku którymś już teraz i tam na nich czekać.

Piszę wiadomość: „Jak dojedziecie, przepchnijcie się obok kolejki. Nie zatrzymujcie się. Będę wam machał. Strażnik was przepuści”

Czytam odpowiedź: „Dwie minuty”

Patrzę: 15:18

10 minut na wniosek. Będzie na styk.

Para przede mną już po wniosku. Dali radę.

Ostatnie porozumiewawcze spojrzenie i nasze plemię w tym momencie się kończy.

Kiedyś, być może, spotkamy się jeszcze po odbiór paszportu. Oby też w fajnej kolejce.

Reklamy

One comment

Submit a comment

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s