• PARAMETRYKA .7

    Czekała na niego oparta o ścianę obok drzwi do labu analityków z R&D. Pochłonięty od rana pracą prawie nie zwrócił na nią uwagi. Usiłował odbić dłoń na czytniku, balansując jednocześnie glazblet, kołonotatnik, długopis, kubek i drożdżówkę. Nie przypominał sobie, czy była tu już, gdy wychodził po kawę.

    – Pani do mnie?

    Uśmiechnęła się uprzejmie i zaczesała za ucho pasemko jasnych włosów.

    – Dzień dobry. Ja w sprawie rozmowy, panie Saney.

    Wyciągnęła w jego stronę czarną teczkę, a on skinął głową, raczej z grzeczności niż z zainteresowaniem, bo myślami wciąż był gdzie indziej.

    – Nie mam ręki. Proszę, niech pani wejdzie. To w kwestii odnowienia licencji?

    Odstawił klamoty i wziął od niej teczkę. Otwierał ją ostrożnie, jakby spodziewał się, że zawartość za moment eksploduje mu w twarz. Wewnątrz znalazł kilka gęsto zadrukowanych kartek spiętych ze zdjęciem stojącej przed nim kobiety. Skanował spojrzeniem dokumenty coraz bardziej zdumiony. Życiorys, podanie, referencje, certyfikaty, dyplomy.

    – Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdził.

    Rozłożyła ręce, wciąż uśmiechnięta i być może odrobinę na siłę doszukiwał się w tym uśmiechu kpiny. Może była po prostu szczerze pogodną osobą. W każdym razie nie kryła się z tym, że jego reakcja nie dziwi jej kompletnie i chyba też trochę bawi.

    – Z polecenia pani Thompson – powiedziała.

    Smukłym palcem skierowała jego wzrok na kopertę, która również znajdowała się w teczce.

    Zbyt piękny byłby to poniedziałek, gdyby nazwisko Trish przez cały dzień ani razu nie zainfekowało jego mózgu. Kopertę zaadresowała eleganckim srebrnym tuszem, charakter pisma poznałby wszędzie. Z pewnością zawierała list na tym śliskim, ekskluzywnym papereco, który Trish tak uwielbiała. Śliskim, cienkim i sztywnym, jakby liczyła, że on potnie sobie na nim palce.

    – To może usiądźmy – powiedział.

    Zajęła miejsce przy jednym ze stołów zaśmieconych zapiskami na świstkach, kolorowych przyklejanych karteczkach. Podobnymi śladami po burzach mózgów usłane było całe pomieszczenie, a jedna ze ścian pełniła rolę tablicy zapisanej zmywalnymi markerami. Dla niewtajemniczonych oczu wyrwane z kontekstu pajęczyny grafów, schematy, wzory i równania bardziej niż wywody logiczne przypominać mogły bazgroły z izolatek pacjentów specjalistycznych placówek.

    Powiedział jej: „usiądźmy”, ale sam zapomniał o tym i stanął przy oknie. Zaczytał się w liście od Trish, trawiąc powoli treść, każde słowo żując bardzo dokładnie.

    – Zgodnie z m o j ą prośbą…? – mamrotał pod nosem, kręcąc głową. – To jakaś pomyłka. Ja prosiłem o zasoby. Zasoby fizyczne. Do rozbudowy infrastruktury. Nie planuję poszerzania zespołu.

    – Z pewnością mogę być dla niego cennym atutem – wtrąciła, choć nie było jasne, czy Jacob rzeczywiście zwracał się do niej, czy też słał bezwiednie słowa w eter. Parokrotnie odzywał się jeszcze niezrozumiałym szeptem, aż wreszcie spojrzał na nią.

    – Cóż, pani Vanesso… Bowman. Ja przepraszam, ale czy pani rozumie w ogóle, jak to fatalnie wygląda, gdy przychodzi pani do mnie z tamtej strony barykady?

    Przesunęła dłoń po udach, przygładzając fałdkę czarnej spódnicy.

    – Staram się zrozumieć, ale nic mi nie wiadomo o żadnej barykadzie, panie Saney. Jeśli jednak miałabym brać udział w jakimś starciu, na które być może się zanosi, to zakładam, że jako pańskie wsparcie i oferuję wszelką pomoc w opracowaniu odpowiedniej strategii.

    Już po tak krótkiej wymianie zdań mógł zorientować się, jak zręczna z niej była rozmówczyni. Wystarczyło, że bąknął coś o jakiejś barykadzie, a ona już przejęła wojskowe metafory i jechała odważnie ze strategiami i wsparciem… Nawet jej z tym żargonem było do twarzy. To chyba przez ten jej strój-kreska-uniform, skrojony nienagannie do jej atletycznej sylwetki, przy którym sprana koszula Jacoba i przetarte dżinsy prezentowały się odrobinę żałośnie. Cóż, nie spodziewał się, że wpadnie w taką zasadzkę.

    Krótko mówiąc, Vanessa wyglądała mu na cyngla. Na psa wojny. No bo skąd w ogóle Trish byłaby w stanie wytrzasnąć kogoś takiego z piątku na poniedziałek? To przecież niemożliwe, no chyba, że miała ją już dawno na stendbaju i czekała tylko na pretekst, by dać zielone światło i spuścić psa ze smyczy.

    A może Trish liczyła właśnie na to, że on tę dziewczynę z marszu odeśle. Może szukała w ten sposób pretekstu, by podkopać jego autorytet, podważyć jego ocenę sytuacji. Czy jak jej podziękuje, to pani Bowman wróci w roli niezależnego eksperta, by zrobić im audyt? Niestety nie był w stanie przewidzieć, jak Trish pragnęła to dokładnie rozegrać i na jakie konsekwencje go to narażało. Nie był dobry w te klocki. Ale na pewno nie mógł wybrać opcji najbardziej oczywistej. To, że nikt mu o tej rozmowie nie powiedział, to nie była pomyłka. Ktoś postawił na tym swoją pieczątkę.

    – Jak wsparcie, to w porządku, tylko ja nie wyobrażam sobie zbytnio, jak konkretnie miałoby to pani wsparcie wyglądać. – Rozłożył ręce. – Pozwoli pani, że spytam, jakie kryterium zadecydowało, że pani Thompson zaproponowała udział w moim projekcie akurat pani?

    Słowo „moim” zaakcentował być może ciut za mocno. Biorąc pod uwagę fakt, że właśnie AZZI wciska mu wtyczkę w postaci pani Bowman, zaczynał mieć wątpliwości, co do tego, czyj ten projekt właściwie jest.

    – Nie znam pani Thompson aż tak dobrze. Mogę tylko zgadywać. Na myśl nasuwają się moje kwalifikacje w dziedzinie analizy dynamiki interakcji użytkowników serwisów społecznościowych w splocie – odparła. – Poparte studiami i kilkuletnim doświadczeniem pracy w tym sektorze.

    – Mhm, no tak. Rzeczywiście to… nie lada argument… – Faktycznie, nie mógł zakwestionować, że na papierze wyglądała na idealną kandydatkę. Jak by się uprzeć to nawet na taką, żeby i jego mogła zastąpić, gdyby zaszła taka konieczność. – Zauważyłem, że w historii zatrudnienia figuruje pani zawsze jako kontraktowiec, a nie pracownik wypisanych tu firm. Czy w takiej roli występuje pani również u nas?

    – Tak. Ta forma odpowiadała zarazem moim poprzednim pracodawcom jak i mnie.

    – Nigdy na etacie? Omija panią dodatek lojalnościowy do statusu profilu publicznego.

    – Nie ma to dla mnie znaczenia. A krótki kontrakt to bardzo wygodny model pracy. Zapobiega stagnacji. Pozwala uniknąć formowania niekorzystnych nawyków.

    – Nawyków? A jakich? Spychologii? Rozleniwienia? – Jej słowa mimowolnie odebrał jako kierowany do niego zarzut i aż odczuł w kościach tę stagnację. Ale ona była młoda. Mogła mieć w nosie dodatek lojalnościowy do statusu, pogadamy za parę lat.

    – Niekoniecznie – odparła. – W moim odczuciu zatrudnienie na stałe skłania do budowania różnych relacji pośród pracowników, które mają odzwierciedlenie w wynikach pracy, nie zawsze pozytywne. Często nie pozwalają na wykorzystanie pełnego wachlarza umiejętności i poznanych metod, bo inny członek zespołu nie jest z nimi zaznajomiony albo uważa, że n a l e ż y coś zrobić według przedawnionego schematu.

    – Brzmi to trochę jak zarzut, że inni panią spowalniają.

    Wzruszyła ramionami.

    – Dlatego pracuję na kontraktach, w których znajdują się odpowiednie zapisy usprawniające współpracę. Żeby do żadnego spowalniania nie dochodziło. I żeby mieć też furtkę, gdyby projekt okazał się marszem śmierci.

    Albo mu się wydawało, albo puściła do niego oko. Ładne rzeczy. Jakieś zapisy śmierci. Haczyk w kontrakcie, wytrych, może nawet ukryty kill switch. Będzie musiał się dokładnie wczytać.

    – Stawia pani samodzielność ponad pracę zespołową?

    – Paradoksalnie nie, bo najlepiej sprawdza się synteza tych elementów. Zależy to od etapu projektu, na którym do niego dołączam oraz od stopnia zgrania zespołu. Ostatecznie jestem w stanie się dostosować. Najważniejsze są rezultaty.

    – Mhm. – Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał przez okno. – Pani Thompson również uważa, że rezultaty są najważniejsze. Nawet tak ważne, że należy osiągać je bez względu na realistyczną ocenę możliwości ich osiągnięcia. Wie pani co…

    – Tak?

    – Będę z panią szczery. Jeśli liczy pani na realizację jakiejś własnej ambicji, pracując nad tym projektem, to muszę ostudzić pani entuzjazm. Ten kontrakt w pani życiorysie może okazać się skazą. Niczym więcej niż żmudną szkołą sztuki walki z biurokracją. Walki niewdzięcznej, często nieczystej. Pomimo niezaprzeczalnej wartości projektu i wpływu, jaki ma na bezpieczeństwo użytkowników w splocie, nie podbije pani znacznie swojego statusu, pracując z nami. Jest nawet duża szansa, że praca tutaj jeszcze pani zaszkodzi.

    Spodziewał się, że to ją zniechęci, bo taka była prawda. Status już łatwiej podbić sobie mogła, idąc do sąsiadów, do Instacrush. Ale też brał ją tym zagraniem trochę pod włos. Bo jeśli będzie się upierała, to sprawa staje się jasna. Statusu tu nie podbije, a jeśli nie o status jej chodziło, to o co? O to, żeby tu sobie pomyszkować, a potem: myk do Trish, na ploteczki, rzecz jasna…

    – Panie Saney, a czy ja mogę pana o coś zapytać?

    Podszedł do stołu, ale nie usiadł naprzeciw niej, tylko na krześle obok, po tej samej stronie blatu, zachowując stosowną odległość. W promieniu paru centymetrów od siebie zaczął porządkować rozrzucone przedmioty. Zapiski w stosiki, spinacze do pojemniczka.

    – Oczywiście. Proszę pytać.

    – To nie jest pański pierwszy projekt związany z bezpieczeństwem życia użytkowników w splocie, mam rację?

    Ciągle ten uśmiech. Choć teraz być może mniej śmiały, wydawał mu się bardziej życzliwy. Miła fasada, ale ona cię sprawdza, Jacob, to widać. Na zlecenie Trish, a może kogoś postawionego wyżej. Dobrze to rozegrali, jeśli wiedzieli, że Marcusa dzisiaj nie będzie. Witaj, paranojo, dawno cię tu nie było.

    – Przebieg mojej kariery nie jest informacją poufną – odparł. – Pracowałem przy rozmaitych projektach, również przy kilku w sektorze medycznym.

    – Miałam na myśli platformę ℘AngstAgainst. Serwis wsparcia emocjonalnego dla młodzieży w wieku licealnym. Pański system jeszcze z czasów studiów doktoranckich, prawda?

    – Zgadza się. – Dźwignął brew lekko zaskoczony. – Tylko że to był projekt quasi-formalny, nawet bardziej hobbystyczny. Sporządziłem zarys koncepcji, którą zaimplementować chcieli zainteresowani tematem studenci. Przez jakiś czas rozwijaliśmy to, ale z tego, co wiem, ℘AngstAgainst już nie ma. Nasze skromne demo istniało raptem pół roku, po czym zostało przez uczelnię zaorane. Muszę powiedzieć, że zdumiewa mnie, że pani w ogóle miała szansę o nim usłyszeć.

    – Dziękuję – odpowiedziała zadowolona, biorąc jego słowa za wyraz uznania. Oparła łokieć na blacie, w prawie lustrzanej pozie i odgarnęła pasemko włosów lecące jej do oczu. – To prawda, serwisu już nie ma. Jednak to, co skromnie nazywa pan „zarysem koncepcji”, a ja nazwałabym solidnym rdzeniem funkcjonalności, nie umarło wcale wraz z tym demem. Specyfikacja przetrwała, być może nie do końca zgodnie z prawem, ale jednak. Pańskie koncepcje puszczone w splocie w obieg trafiły do grupy wpływowych rodziców. Od nich poszła presja na dyrekcje szkół stanowych. Domagali się wdrożenia pod Integralem czegoś na kształt ℘AngstAgainst. Oczywiście, jakiekolwiek dochodzenie praw z tytułu własności intelektualnej byłoby teraz bardzo trudne – ma tu niestety zastosowanie zasada salvage. Jest to teraz, po prostu, część oprogramowania w standardowym pakiecie garveyów. Ale tam, gdzie się z tego w pełni korzysta, udaje się skutecznie rozpoznawać w porę problemy młodych ludzi i załagodzić kiełkujący w nich niepokój.

    – No cóż, nie interesowałem się tym tematem od dawna. To ciekawe, jeśli tak było, tylko w sumie czemu pani w ogóle o tym wspomina?

    – Proszę wybaczyć, że to mówię, ale domyślam się, że bycie autorem tego rozwiązania również nie odbiło się pozytywnie na statusie pańskiego profilu publicznego, pomimo niezaprzeczalnej wartości projektu. Zbyt wiele osób odczuło, że zaadoptowanie rozwiązań systemu zaprojektowanego przez – tu zrobiła cudzysłów w powietrzu – „miernego doktoranta” uderza w ich własne kompetencje. Osób ważnych na tyle, by skomplikować przebieg obiecującej kariery naukowej temu ambitnemu młodemu człowiekowi.

    – Nadal nie wiem, do czego pani zmierza…

    – Wspominam o tym, bo musi pan wiedzieć, jak wielką, jawną lukę wypełnił ten soft w edukacyjnej machinie Integralu! – W jej oczach pojawił się błysk fascynacji, który rzadko można było zaobserwować u kogoś zajmującego się serwisami w splocie, a na pewno nie gościł już dawno ani u Marcusa, ani u Jacoba. – Bilansuje wpływ atmosfery strachu, presji i poczucia osamotnienia młodzieży zepchniętej na obrzeża splotu. Choć pod innym szyldem, wciąż działa. Jest skuteczny i bardzo potrzebny…

    Zawahała się i uciekła na chwilę wzrokiem w sufit, ale szybko powrócił uśmiech w jej lekko zaszklonych oczach. Splotła dłonie i wpatrywała się w niego, jakby pytała: „Czy rozumiesz, o czym mówię?”

    Widok był hipnotyzujący. Ale on właśnie kompletnie nie rozumiał. Czy naprawdę aż tak wzruszała ją myśl o jakimś serwisie w splocie? Czy to aż taka pasja? Czy może panika? Nie był w stanie ocenić. Całkowicie zbity z tropu, siedział przed nią, nie znajdując żadnych słów, które pasowałyby do takiego przebiegu rozmowy kwalifikacyjnej. Na żadnych kursach soft skills nie uczą, jak zareagować na tak wisceralny, tak szczery upust emocji wywołany myślą o serwisie w splocie.

    – Wbrew temu, co mówi pan o przeszkodach w realizacji obecnego projektu… – kontynuowała. – Wbrew rozczarowaniu, jakie widzę w pańskich oczach i wbrew niechęci, z jaką czytał pan polecający mnie list od pani Thompson, ja… ja naprawdę bardzo chciałabym z p a n e m pracować, panie Saney.

    Mówiąc to położyła swoją dłoń na jego.

    Ale bardzo szybko ją wycofała i ledwie słyszalnym szeptem powiedziała: „Przepraszam.”

    Dopiero w tym momencie tak naprawdę skupił swoją uwagę na tej rozmowie.

    Na tej szczupłej, wysokiej kobiecie o jasnych włosach, całej na czarno, formalnie, ale bez przesady – wcale nie aż tak sztywno, jak mu się jeszcze przed chwilą wydawało. Z początku opanowanej i rzeczowej, ale gdy mówiła wprost, czego chce, usta, które jeszcze przed chwilą podejrzewał tylko o kpinę, teraz zdawały mu się nieskazitelnie szczere. Trochę wręcz bezradne. Tak jakby, dowodząc swojej fascynacji dziedziną ochrony życia użytkowników splotu, pani Bowman otworzyła się przed nim aż za bardzo. Zdawała się na niego, ufając że jej za to nie oceni negatywnie, nie wyśmieje. Miał wrażenie, jakby dopuszczała go do jakiegoś sekretu, przed innymi utajnionego, ale który akurat jemu wyjawiła, bo uznała, że o n ją doskonale zrozumie.

    Niechętnie oderwał od niej wzrok, by spojrzeć raz jeszcze na przedstawione mu dokumenty. Już teraz nie przeglądał ich, lecz czytał. W milczeniu analizował dokładnie zawodowe decyzje kandydatki, starał się zrozumieć, jaki dokładnie miała background, od kogo zdobyła najlepsze referencje, ile czasu zajmowało jej domknięcie zleceń – słowem wszystko, na co zwróciłby uwagę, gdyby rzeczywiście szukał kogoś do zespołu. Prześledził bardzo starannie przebieg kariery tej młodej osoby, wyraźnie ambitnej i doskonale zorientowanej w branży.

    Po chwili jednak zakrył oczy dłonią, zaśmiał się krótko i rzucił teczkę na stół.

    – Proszę mi wybaczyć – powiedział, masując czoło. – Czy zamierza pani kontynuować w tym tonie?

    Popatrzył na nią z ukosa. Nic nie odpowiedziała.

    – Zanim to nastąpi, muszę panią spytać, tak z ciekawości, czy już teraz będzie ta scena, w której usłyszę, jak to na własnej skórze doświadczyła pani skuteczności opracowanego przeze mnie systemu? Jak szczęśliwym zbiegiem okoliczności wdrożono go akurat w pani szkole? Jak to w porę pozwolił on pani dokonać właściwego wyboru, powiedzmy, nie zrezygnować ze studiów dla naiwnej szkolnej miłości? Albo zyskać wiarę we własne siły mimo braku wsparcia ze strony rodziców? Jak to pomógł on pani zrobić tę imponującą karierę? Może nawet jak ocalił pani życie? Czy też zostawiła to pani na koniec, gdy ja będę zniechęcał, mówiąc o nierealnych godzinach pracy, jakich wymaga ten projekt i o tym, do jak niedorzecznych wyrzeczeń zmusza on w życiu osobistym? Czy wtedy wytoczy pani te działa, by wywołać moje wzruszenie? Niech mi pani powie: czy ćwiczyła pani to wszystko przed lustrem?

    Milczała. Dokładnie tak, jak się tego spodziewał, wcale nie wyglądała na zaskoczoną.

    Patrzyła na niego spokojnie, uśmiechając się. Oczy jakoś szybko wyschły. Usta już nie drżały. Ani śladu poruszenia, jakie zawładnęło nią przed chwilą. Ale nie oczekiwał przecież, że ją tak szybko wypłoszy. Niby dlaczego miałaby się przed nim demaskować, odkrywać już teraz resztę kart na dłoni? Przemyśli, przetasuje. Poczeka na jego kolejny ruch.

    – Wiem dobrze, kim pani jest – powiedział, stukając palcem w teczkę. – Pani żeruje na danych. Na zarchiwizowanych odpadkach, skrawkach profili publicznych użytkowników. Pani jest sępem. Formą splotowego pasożyta. Stąd taka liczba krótkoterminowych kontraktów, brak stałego zatrudnienia w roli analityka. Żadna korporacja nie chce wstydzić się, że ma was w swoich szeregach, choć bardzo chętnie korzystają z waszych usług. Bo pani jest stalkerem.

    Uniósł dłoń i wstał, by uchylić okno, ale uszkodzony sterownik nie zareagował na jego gest. Niezrażony usiadł z powrotem, uśmiechnął się i sięgnął po paczkę papierosów. Zaoferował jednego jej. Ujęła wysunięty filtr i przysunęła się bliżej, gdy podawał jej ogień. Tak też już została, na odległość ręki. Palili, nic nie mówiąc, aż przerwał to Jacob.

    – Znajduje pani brudy na wskazanych w kontrakcie ludzi i udostępnia wyniki śledztwa firmom, mam rację? Śledztwo to może zbyt skromne określenie. To jest inwigilacja kompletna, zero skrupułów. Znajdzie pani każdy punkt sprzęgu w dowolnym obszarze splotu wziętego na cel użytkownika, choćby nie wiem, jak bardzo nieaktualne to były dane. Buduje pani na tej podstawie sieć skojarzeń, potem filtruje. Selekcjonuje nieścisłości, porażki, pomyłki, sprzeczności, niefortunne wypowiedzi opublikowane w splocie, zdjęcia w nieodpowiednich momentach i pozach, które wrzucił ktoś postronny i wszelkie możliwe przewinienia. Choć w moim przypadku co innego było pani celem.

    Pomieszczenie powoli wypełniało się dymem.

    ℘AngstAgainst? Nie pamiętam, kiedy ktoś ostatnio poruszał ze mną ten temat. Dla mnie to jak w innym życiu. Mało istotny przystanek. Ale nie dla sępa, bo to łasy kąsek. Dobry punkt wyjścia, by zdobyć moje zaufanie. Domyślam się, że uzyskanie dostępu do archiwów akademickich mojej uczelni nie mogło być zbyt trudne. Potem co? Odnalezienie moich studentów, szybki wywiadzik, co stało się z demem? Następnie: rejestry szkół publicznych. Dziecinada. Spośród wszystkich przypadków musiał znaleźć się jakiś konkretny uczeń, któremu system mógł rzeczywiście pomóc naprostować życie.

    – To prawda. Nietrudno było mi znaleźć taki przypadek – odparła.

    Zajrzał ponownie do dokumentów z czarnej teczki.

    – A gdybym nie łyknął tego haczyka? Pewnie był jakiś plan B, jakiś inny epizod z mojego życia. Dla was wszystko, co w splocie, jest jak na tacy. A co dopiero dla kogoś, kto przez rok pracował dla ℘WedInSure? Kojarzę ten serwis. Niosą pomoc młodym małżeństwom, prawda? Doradzają, jak sporządzić takie idealne intercyzy zabezpieczone nieoficjalnie zebranym materiałem dowodowym na temat przeszłego życia przyszłego małżonka. Niezwykle przydatna usługa. Trzeba wiedzieć, na czym się stoi w związku. Tymczasem, kto choć przez chwilę śledził ich rozwój – jak, na przykład, ja – ten niezawodnie pamięta, że tworzą ten serwis ludzie, którzy zaczynali w splocie pod skrajnie inną banderą…

    ℘HateBook?

    – Tak, ℘HateBook! Niedościgniony ℘HateBook. To był szał. Sprzęgał miliony. Ludzie prześcigający się, by pogrążać innych, upokorzyć ich publicznie. Miliony kompromitujących zdjęć, filmów, cytowanych komentarzy, wyciekłej treści prywatnej korespondencji. Udostępniaj, przekazuj dalej, podsycaj ogień. Właśnie przez inicjatywy takie jak: ℘HateBook, ℘ICUfail, ℘STFUbit.ch i inne im podobne… Przez te banki wiedzy o ludzkiej zawiści, złośliwości, zazdrości i zdradach, w splocie zespolonych w łatwopalną strukturę, gdzie bez trudu nawigować mogą nawet dzieci, bez świadomości, że im dalej brną, tym bardziej się gubią… Przez te serwisy pełne chamstwa, gróźb i upokorzeń, mój system dla ℘Cygnescue jest w splocie tak bardzo potrzebny.

    – A nie powinien być?

    Omiótł ją chłodnym spojrzeniem.

    – Nie. Nie powinien. Ludziom należy się prawo do prywatności. Do naprawiania błędów bez bycia osądzanym. Mieć szansę, by uczyć się z nich i zmieniać na lepsze. A reszcie świata gówno do tego. Przynajmniej wtedy ludzie nie robiliby sobie krzywdy, bo ktoś wyrył jak w kamieniu kompromitujący incydent z ich życia, przedstawiając go obcym ludziom jako źródło rozrywki.

    Zgasił papierosa na jednym z zeszytów.

    – Przejdźmy na ty, okej?

    – Okej.

    – No więc, czy nie byłabyś skłonna przestać pieprzyć mi tutaj o moich starych projektach i jak bardzo pragniesz się przysłużyć? Powiedz wprost, czego tu szukasz, Vanesso, po m o j e j stronie barykady. Prześwietlasz mnie dla Trish? AZZI coś chce ode mnie?

    Uwolniła z ust długą wstęgę dymu. Pochyliła się nad blatem i idąc za jego przykładem zgasiła papierosa na swojej teczce.

    – Co jeśli powiem, że podzielam twoje zdanie na temat prawa do wyciągania wniosków z popełnionych w przeszłości błędów i naprawiania ich? – spytała. – Co jeśli tego właśnie chciałabym spróbować się tutaj podjąć?

    Jacob pokręcił głową, uśmiech miał oszczędny. Wzrokiem uciekł w stronę ściany-tablicy. Słowa brzmiały jak dobrze znana mu melodia. Podszedł do ściany i wziął z przybornika marker. Dodał kilka strzałek na jednym z grafów. Starł i wypisał nowe wartości zmiennych przy równaniach. Zaczął rysować nową, równiutką tabelkę i wypełniać ją symbolami.

    – Myślę, że powinnaś już iść – powiedział.

    Zamiast tego, podeszła bliżej. Również wzięła marker, czerwony.

    – A ja myślę, że jestem ci potrzebna, Jacob. Oboje możemy się sobie nawzajem przysłużyć. Nieważne, czy gotów jesteś to przyznać, czy nie.

    Postawiła czerwony znak zapytania obok jednego z równań i spytała:

    – Czy naprawdę sądzisz, że to, co ja robiłam w splocie, tak bardzo różni się od metod stosowanych przez was?

    Nie odpowiedział. Wyciągnął jedynie dłoń po marker. Oddała go bez protestu.

    – Co Trish ma na ciebie, że musiałaś tu przyjść? – zapytał. – Widziałem twój życiorys. Nie pasujesz tutaj.

    – Przecież to są tylko suche dane. Nie wiesz o mnie nic.

    – Tyle już wiem, że nie odpuścisz, bo nie umiesz – powiedział. – Widzisz wyzwanie i już je lubisz. Już widzisz, jak zwyciężasz. Ale to długo nie potrwa.

    Odłożył markery. Podszedł do szafki z zamkiem na szyfr biometryczny w rogu pokoju.

    – Odpadniesz, jak każdy najemnik, gdy zysk okaże się nie wart zabawy.

    Wyciągnął szare pudło upakowane dyskami, zbindowanymi instrukcjami i zeszytami. Położył przed nią.

    – Co to jest?

    – To, po co przyszłaś. – Jego wzrok wrócił do tablicy. – Dokumentacja. Specyfikacje. Instrukcje obsługi systemu. Moje notatki. Weź. Przestudiuj. Poznaj system. Albo idź i zanieś Trish, i szukajcie razem na mnie haka. Niech rozerwie to na strzępy, sprzeda skrawki chętnym, tnie koszty. Szuka powodu, by nas zamknąć? Z twoją pomocą znajdzie go w tym pudełku. Umowę o poufności, z tego, co widziałem, już podpisałaś.

    – Chcesz, żebym się z tym zapoznała?

    – Zrobisz, co uważasz. Dystrybucję szkieletową uruchomisz na każdym terminalu, wystarczy zsynchronizować go w splocie, sprzęgając przez proxy ℘Cygnescue. Jeśli rzeczywiście chcesz pracować nad tym projektem, to zapraszam, ale nie przychodź, zanim nie opanujesz podstaw przynajmniej pierwszej hierarchii wrzecion kategoryzacji grup ryzyka. Inaczej zmarnujesz tylko mój czas.

    Przykucnęła, by podnieść pudło. Nie było lekkie i Jacob pozwolił jej się samej o tym przekonać.

    – Jestem bardzo wdzięczna za tę rozmowę.

    – Wróć, gdy się przez to przebijesz. – Nie odwracał się. Uwagę skupiał całkiem na zapisanej ścianie. – Tylko nie zdziw się zbytnio, gdybym zdążył do tego czasu o tobie zapomnieć.

    Odpowiedzią był stukot obcasów o posadzkę i sygnał zamykanych drzwi.

    – Vanessa Bowman – powtarzał po cichu, wpatrując się w postawiony przez nią czerwony pytajnik. – Vanessa Bowman…

    Zmarnowała ci pół dnia pracy, a ty udajesz, że jesteś w stanie dokończyć cokolwiek, czując wciąż zapach tych perfum. Na tyle silnych, by przetrwać w papierosowym dymie.

    Obok siedziby firmy był park. Uciekał tam często, gdy potrzebował oczyścić umysł. Siadał na ulubionej ławce, zawsze w cieniu i z dala od innych. Tego dnia też się tu przeszedł. Woda tryskała z fontann, przybierając kształty niemożliwe do osiągnięcia bez zastosowania pomp w polu bliskonektowym. Zachwycone tymi czarami dzieci próbowały schwytać wzlatujące w górę bańki i piszczały: „Tęęęęęcza!” średnio co pięćdziesiąt pięć sekund, dokładnie tak jak zamierzył to sobie projektant, zaklinając w doskonale wolumetrycznej mgiełce tęczowe refleksy. Ptaki zlatywały się do piętrowych karmników. Dało się tu odetchnąć. Gdyby nie sporadycznie zaglądające tu szerszenie, byłoby idealnie. Jeden z nich zawisł właśnie nad koszem obok ławki Jacoba, nie mogąc zdecydować się, czy lądowanie na ogryzku to dobry pomysł. Na szczęście rozmyślił się w porę i odleciał, zanim Jacob zgniótł go przypadkiem, osiadając na ławce z rozmachem przepracowanego wiatraka.

    Odchylił głowę, zamknął oczy. Przysiągłby, że na spodzie powiek jakiś sadysta wytatuował mu zbiory równań parametrycznych i łańcuchy predykatów. Nakreślił grafy skierowane w jakieś ciemne, niedostrzegalne punkty. W martwe sploty nerwów, ślepe plamy, prosto w luki w mózgu.

    Tam też, poza skutecznym zasięgiem świadomej myśli, wszystkie niewiadome permutowały bezkarnie, wbrew protestom przepracowanego umysłu. Splatały się ze wspomnieniami upokorzeń i konfliktów z Trish, z Sarą, z Becky. A teraz jeszcze z Vanessą Bowman, którą być może całkiem niesprawiedliwie potraktował i tak fatalnie ocenił, a która z pewnością miała obecnie wszelkie podstawy, by go za takie potraktowanie pozwać.

    – Podmiot z grupy ryzyka… – szepnął i poczuł, że powoli pogrąża się w półśnie.

    – Nie śpij. – Znajomy głos przywołał go jednak z powrotem. – Hej, hej… Nie usypiaj.

    Jakieś pomalowane na różowo paznokcie mignęły mu przed oczami.

    – Sara?

    – No cześć, tato. Co ty wyprawiasz?

    Stała nad nim, robiąc zatroskaną minę. Rozmasował powieki, gotów uwierzyć, że tylko mu się przyśniła.

    – Wstawaj. Już, już. – Pociągnęła go za rękaw kurtki. – Zanim nasra na ciebie jakiś gołąb.

    – Sara… – Próbował przypomnieć sobie, co miał powiedzieć wtedy, gdy zostawiła go w windzie. – Wcale nie chciałem, żeby to tak wyszło…

    – Nie zaczynaj nawet. To ja. Ja przepraszam, dobrze? Słuchaj, jadłeś już coś może? Bo przyniosłam ci lunch.

    – Chciało ci się jechać tu taki kawał?

    – David mnie podrzucił.

    – Aha. To miło… – odparł. – Miło… cię widzieć, córeczko.

    – Weź przestań mi tu córeczkować i chodź. – Przewróciła oczami. – Ej, odnowili ten park, co nie? Fajnie, że zrobili fontanny.

    Wracali do siedziby firmy, idąc blisko siebie, krok w krok. Za nic w świecie nie miał zamiaru psuć tego pośpiechem. Może zostać w pracy nawet do pojutrza, gdyby musiał. Ważne, że rozmawiali.

    – Mogę chyba zajrzeć czasem do ciebie, podpatrzyć nad czym pracujesz? – Szturchała go łokciem niby oburzona, że zapytał, czemu przyszła. – Ciesz się, że wiem, dokąd lubisz wyrywać się z pracy. Jeszcze chwila i zgarnęliby cię jak jakiegoś włóczęgę.

    – Wiesz, miałem dzisiaj intensywne spotkanie. Musiałem się trochę od tego odciąć. Wyciąga to ze mnie więcej, niż myślałem…

    – Bo siedzisz po nocach jak wariat. I potem chodzisz nieobecny. Musisz się przeorganizować i proszę, wysypiaj się lepiej, dobrze? No. A tak w ogóle to przyszłam, bo chciałam… powiedzieć ci coś… – wzięła głęboki oddech – coś o czym próbowałam wspomnieć ostatnio, zanim się pokłóciliśmy…

    Jacob zamknął oczy.

    No i masz. Trzeba było ją jednak pytać. Trzeba było, cholera, myśleć wcześniej o tym wszystkim, rozmawiać. A teraz jest po zawodach. To się musiało tak skończyć. Pierdolony Masterson. Sara całe życie miała przed sobą. A ten sukinsyn nawet nie raczył ci się przedstawić. O żesz, kurwa… I ona jeszcze piła przy tobie to wino! Który to może być tydzień? Nie widać brzucha, czyli co? Pierwszy trymestr?

    – Tyle razy już pytałeś mnie, czy wybrałam uczelnię i mnie to strasznie irytowało… bo przez to nie czułam, że sama o czymś decyduję, rozumiesz? – powiedziała. – Bo ja… złożyłam papiery. Nie wiedziałam, czy coś z tego będzie i chyba nie chciałam zapeszać. To miała być niespodzianka. W każdym razie mam już wyniki. Dostałam się.

    Popatrzył na nią, jakby zobaczył w tym parku pandę na wolności.

    – Co? O czym ty mówisz? – spytał, nie potrafiąc wpasować jej słów w kontekst własnego czarnowidztwa.

    – No jak to o czym? Złożyłam papiery już dawno. Dostałam się na studia!

    – Naprawdę? Na studia? – Ucieszył się. – Tak już? Ale mówisz o tym Amsterdamie?

    École Nationale Supérieure des Beaux-Arts – odparła bez zająknięcia.

    – Ekoco?

    – Paryż!

    – Paryż? – powtórzył za nią. Niewiele brakowało, żeby potknął się o wystającą płytę chodnika. – Paryż we Francji?

    – Nie, tato. Na Saturnie. – Ujęła go pod ramię, jakby miał zasłabnąć i się wywrócić. – Oczywiście, że we Francji.

    – Paryż… Francja… – Jawiła mu się przed oczami mapa państw pod Integralem. Okej, Paryż, nie tak źle. Nawet bardzo dobrze. – To super. Gratuluję! A mogę spytać, czy jest jakiś konkretny powód, że akurat tam?

    Zbadała go dość nieprzyjemnym spojrzeniem.

    Chyba musisz się lepiej pilnować, Jacob. W ogóle nie powinieneś w rozmowie z nią używać frazy: „a mogę spytać”, bo na te słowa momentalnie robi się powściągliwa.

    – Dlatego Paryż, bo świetnie zgrało się to z innymi moimi planami. Poza tym tam jest pięknie!

    – Planami twoimi czy planami Davida? – odpalił z automatu.

    Sam sobie kopiesz ten dół, Jacob. Sam sobie kopiesz ten dół.

    – Proszę cię, tato… Czy ty musisz znowu zaczynać?

    Uścisnął przepraszająco jej dłoń.

    – Proszę, nie denerwuj się. Pytam z czystej ciekawości. Naprawdę.

    Jej twarz rozpromieniła się delikatnie.

    – David jest ważną częścią moich planów, tato. Dostał tam kontrakt i przeprowadzimy się tam przynajmniej na rok. Potem zobaczymy, jak się sprawy potoczą i czy mi się to wszystko w ogóle spodoba, okej?

    – Okej, okej. Nie no, dobrze. Wspaniale. Cieszę się.

    – Cieszysz się?

    – Tak. Bardzo się cieszę. Poważnie.

    – I nie masz nic przeciwko?

    – Nie mam nic przeciwko. – Pokręcił zdecydowanie głową. – Co najwyżej mam jedną małą sugestię. Ale tylko, jeśli będziesz chciała jej wysłuchać.

    – Jaką?

    – Co powiesz na taki pomysł: poszukajmy dla ciebie pracowni. Jakiś nieduży lokal, kawalerkę. Zrobisz tam sobie swoje studio. Urządzisz je wedle uznania. Będziesz mogła poświęcać się tam tylko pracy.

    Teraz to ona popatrzyła na niego, jakby jej ojca podmienili kosmici.

    – Po co? Większość czasu i tak spędzę na uczelni, a pracować mogę z mieszkania Davida.

    Czyli to jego mieszkanie. Ma swoje gniazdko w Paryżu, ciekawe gdzie jeszcze.

    – Jasne, że możesz – odparł. – Ale czy stoi coś na przeszkodzie, żebyś oprócz tego miała takie swoje miejsce, gdzie możesz oddać się tylko i wyłącznie projektowaniu? Gdzie nie musisz myśleć o bzdurach, o obiedzie, o sprzątaniu? Na pewno nie raz będziesz robić jakiś projekt po nocy. Tam nie będziesz nikomu przeszkadzać ani zaprzątać sobie głowy czymkolwiek innym poza pracą.

    – Brzmi… interesująco, ale nie wiem, czy mój status…

    – Nie martw się o podstawowe kwestie utrzymania. Biorę to wszystko na siebie.

    – Po naszej ostatniej rozmowie odniosłam wrażenie, że nie chcesz, bym zakładała jeszcze własne studio.

    Wzruszył ramionami.

    – Przyznaję, źle oceniłem sytuację. Jeśli nie stracisz zapału, dasz z siebie wszystko i nie zaniedbasz studiów, to wcale nie jest powiedziane, że jednocześnie nie możesz robić czegoś dodatkowo. David też na pewno będzie cię jakoś wspierał. To co o tym myślisz?

    Musieli zatrzymać się przed przejściem dla pieszych.

    – Zobaczymy, czy to się uda. Ponoć nie tak łatwo utrzymać się na uczelni. Pierwsza sesja to ma być niezła rzeźnia.

    – O to się nie boję. Musieliby być ślepi, żeby cię oblać, a od takich niczego byś się nie nauczyła. Przemyśl moją propozycję, o nic więcej nie proszę.

    Kiwnęła głową. Pomysł się spodobał, a jej uśmiech był jak balsam na jego serce.

    Nalegała, by pozwolił jej odprowadzić się aż do labu i nie zważała na żadne protesty. Chciała zobaczyć, jak teraz wygląda jego miejsce pracy i czy ma wszystko, czego potrzebuje. Zgodził się niechętnie i załatwił jej przepustkę. Gdy jechali windą na piętro, przypomniała sobie, o co jeszcze miała go spytać.

    – Tato, ten kontroler od ciebie. Dostanę go z powrotem?

    Odruchowo złapał się za ucho. Gdy tylko wspomniała o kontrolerze, odniósł wrażenie, że urządzenie wciąż tam się znajduje, ale był to tylko fantomowy impuls – przeciwieństwo odczucia, gdy ciało przyzwyczaja się do noszonego zegarka lub okularów.

    – Elderem? Wiesz co, on… Myślałem, że go nie chcesz.

    – Chyba nie powiesz, że zwróciłeś mój prezent?

    – Nie, nie. Nie zwróciłem. Tylko nie wiem w sumie, czy będzie ci się podobać. Chyba miałaś rację, że to nietrafiony prezent…

    – A czy mogłabym spróbować i sama to ocenić? Poza tym okazuje się, że będę mieć przedmioty, gdzie używa się takich na zajęciach. Byłabym pewniejsza, gdybym wiedziała, jak coś takiego się obsługuje.

    – Naprawdę? Nieźle. – Spojrzał na swoje buty. – Wiesz co, nie mam go tutaj ze sobą. Ale podrzucę ci go jakoś w tygodniu, okej?

    – Jasne. Tylko nie zapomnij.

    Dotarli do labu na końcu korytarza. Jacob odbił się na czytniku i weszli do środka.

    – Nie wiem, czy masz jak odgrzać sobie obiad, ale pudełko dobrze trzyma ciepło, więc może nie trzeba. Na pewno lepsze to niż wasza stołówka. Fuuuuu… – Skrzywiła się, machając dłonią przed nosem. – Ale nadymione. Jak wychodziłeś, to nie pomyślałeś, by tu przewietrzyć? W ogóle pozwalają wam tu palić?

    Wzruszył ramionami.

    – Mi pozwalają.

    Podeszła do okna i spróbowała otworzyć je gestem. Sterownik zgłosił błąd. Niezrażona wskoczyła na parapet i walnęła dwa razy skrzynkę w rogu okna. Usłyszeli kliknięcie, siłownik poruszył się i okno uchyliło się od góry.

    – Nie wiem, czemu tego jeszcze nie zgłosiłeś. I nie pal tyle, wykończysz się. Uff, może zaraz będzie tu się dało oddychać – powiedziała, zeskakując i zaraz uniosła głowę. – Dziwne…

    – Miałem wezwać kogoś, żeby to naprawił – powiedział. – Wyleciało mi z głowy.

    – Nie o to mi chodzi. – Pociągnęła teatralnie nosem i spojrzała na niego rozbawiona. – Czyje to perfumy?

  • PARAMETRYKA .6

    Furkot skrzydeł ćmy. Setki skrzydeł, może więcej. Miał w domu rój. Dosłowne zaćmienie. Obsiadały wszystko, zderzały się z sufitem, meblami, ścianami. Czuł, jak obijają mu się o twarz, wchodzą do uszu, pchają do oczu. Zaraz całkiem go obsiądą i pogrzebią w grobowcu z ciem.

    Bo czymże innym mógł być ten hałas? Lęgły się gdzieś, to plaga, to kara. Ze szpar wyłażą. Wszędzie wyłażą, a on nie ma absolutnie siły sprostać tak gwałtownej inwazji. Nie teraz. Jeszcze nie, może za chwilę. Może potem się tym zajmie.

    Mamrotał pod nosem, a furkotanie tylko przybierało na sile. Odwracał głowę, nakrywał się kocem, nie chciał, ale słyszał. Wzdrygał się na ten dźwięk, przewracał z boku na bok, czując mrowienie w całym ciele. Ale jeszcze nie. Poleży jeszcze chwilę. Poleży, może ćmy umilkną.

    – Połączenie przychodzące – brzęczał głos hauswezyra. – Czy mógłbyś wstać już i odebrać? Zaczynam się obawiać, że będę musiał wezwać ambulans. Odbierz, proszę, połączenie.

    – Nie widzisz, że ćmy? – burknął. – Weź uszczelnij… Chmara leci.

    – Jasne. Chmara leci – skwitował hauswezyr. – Ale to tylko mikromiotły.

    Fruwające po domu niewielkich rozmiarów automatony ścierały kurze, czyściły powierzchnie, zasysały drobne śmieci, a niektóre niewielkie porozrzucane przedmioty potrafiły nawet odłożyć z powrotem na wyznaczone miejsca. Ich fioletowe diodki zamrugały, gdy na sygnał hauswezyra musiały przerwać swoje rutyny. Zebrały się pod sufitem i pomknęły do estetycznie zamaskowanych stacji dokujących.

    – Proszę bardzo. Uszczelniłem. – oznajmił hauswezyr. – Czy teraz odbierzesz połączenie?

    – Już… – wymamrotał, przeczesując włosy, w które, przysiągłby, wplątał mu się przed chwilą insekt. Wymacawszy coś za uchem, szukał przycisku odbioru połączenia, ale zorientował się w końcu, że to nie zestaw słuchawkowy tylko kontroler Cave.  Zdjął zabawkę, podniósł się powoli z sofy. Podszedł do biurka i zaczął przetrząsać sterty dokumentów.

    – Gdzie on, cholera…

    Dopiero po dwóch kolejnych sygnałach dotarło do niego, że wcale nie potrzebuje telefonu, że jest w swoim domu i że dom może przecież odebrać za niego.

    – No już dobrze. Odbierz połączenie, słyszysz? – powiedział, unosząc wzrok. – Tylko bez wizji.

    – Służę. Połączono.

    – Halo? Sara?

    – Cześć, Jake. Nie, to tylko ja. Przeszkadzam?

    Marcus? O rany, czyżby on siedział jeszcze w biurze? Nie poszedł do domu? Został tam, przeprogramowując po kryjomu chefboty?

    – Cześć. – Jacob starł ślinę z policzka. – Czekaj, która jest godzina?

    – Dochodzi szesnasta. Brzmisz dziwnie, dobrze się czujesz?

    – Ja? No, tak. W porządku. Zdrzemnąłem się chwilę. – Rozmasował zdrętwiały kark. – Co jest?

    – Słuchaj, nie czuję się najlepiej. Chciałem dać ci znać, że ogarnąłem incydent z piątku. Mamy wszystkie approvale. Od Trish też. Ale jutro mnie nie będzie. Czymś się strułem. Skręca mnie i kompletnie do niczego się nie nadaję.

    Nic dziwnego. Chyba tylko człowiek o żołądku z kamienia, nie zacząłby w końcu przeciekać, gdyby się tego wszystkiego naoglądał i nasłuchał co oni ostatnio. Tak to się zaczyna, od zwolnień lekarskich. Kończy na zmianie pracy.

    Wyszperał z bałaganu na biurku wczorajszego niedopalonego zwinta.

    – Spokojnie, nie ma sprawy. Nie musisz jutro przychodzić.

    – Nie będzie to problem?

    – Skądże. Ja też nie idę.

    – Też nie idziesz?

    – Nie przepadam za pracą w niedzielę.

    Pstryknął kilka razy, ale zapalniczka coś nie chciała odpalić. Po drugiej stronie cisza przeciągała się. Marcus zawieszał się tak czasem w trakcie rozmowy, zwłaszcza, gdy ktoś rzucił żartem. Nie było innej rady niż to przeczekać.

    – Ale ty na pewno dobrze się czujesz? – spytał Jacoba w końcu.

    – O tak. Czuję się świetnie.

    Faktycznie to czuł się tak sobie. Mięśnie go bolały i kręciło mu się trochę w głowie. Czuł się za to odrobinę wyspany, co zdarzało się rzadziej niż zaćmienie.

    – Ale niedziela jest dzisiaj – powiedział Marcus. – Jutro jest poniedziałek.

    Z początku nie zrozumiał, co miałaby wnieść do rozmowy ta informacja. Nic nowego, poniedziałek to poniedziałek. A jak jutro poniedziałek, to dzisiaj jest…

    – Niedziela – powtórzył, czując, że coś się jednak nie zgadza. – Ano tak.

    Czekaj. Wrócił do domu wczoraj. To było w nocy z piątku na sobotę. Nie mógł spać, trenował, trochę posiedział przy biurku, no więc usnął pewnie gdzieś nad ranem, może szósta. Ale teraz była szesnasta.

    Zaniepokojony spojrzał na cyframkę, gdzie pod emitowanym zdjęciem jego i Sary był zegar z kalendarzem. Rzeczywiście była niedziela.

    Czuł coraz mocniej ssanie w żołądku. Po chwili tak ostre, że jak zaczął się za bardzo na nim skupiać, to prawie zwymiotował. Targnęło nim, a zaraz potem coś boleśnie ścisnęło mu się w brzuchu. Żołądek całkiem zgłupiał, próbując wyrzucić z siebie próżnię.

    Umierał z głodu.

    – Jesteś tam?

    – Tak, tak. Jestem… – odpowiedział, siląc się na uśmiech. – Żartowałem. Chodziło mi o to, że jutro też mogła by być niedziela. No, rozumiesz?

    – Aha. To czyli co? Że ok? – odparł Marcus, chyba do żartu nieprzekonany. – Nie będzie problemu?

    – Jasne, że nie. Idź do lekarza. Dochodź do siebie. Weź tyle wolnego, ile potrzebujesz. No to trzymaj się i zdrowiej. Cześć!

    Nie czekał na odwzajemnienie pożegnania. Rozłączył się i ruszył do kuchni. Jakimś cudem zszedł z piętra, nie zabijając się. Nachylił się przy zlewie i przyssał do strumienia wody z kranu. Rzucił się na lodówkę, ale łup był marny. Musiał zadowolić się napoczętym jogurtem, jakimś topionym serkiem, o którym dawno nikt już nie pamiętał i plastrem sztucznej szynki. Zrobił sobie za to bardzo słodką kawę z dużą ilością śmietanki i popijając, zagryzał zeschniętym pączkiem. Targnęło nim jeszcze parę razy, więc zwolnił trochę, ale po chwili czuł się już na tyle dobrze, by móc przemyśleć, co tu się w ogóle wydarzyło.

    – Zagraniczny szmelc-tek mieszający w mózgu – przeklinał, siorbiąc kawę. – Co za gówno. Znajdź mi do nich kontakt, dobrze?

    – No jasne – odparł hauswezyr. – Infolinia wsparcia technicznego korporacji Cave. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Już się łączę.

    – Dzięki.

    W domu rozbrzmiała kojąca melodia na trzech strunach japońskiego instrumentu, bardzo relaksująca, ale Jacoba najzwyklej wpieniła. Na szczęście nie musiał czekać długo na głos po drugiej stronie.

    – Witam w imieniu korporacji Cave! Z tej strony Melinda i tak tylko wspomnę, żeby nie było, nasza rozmowa jest re-jes-tro-wa-na. Ale bez paniki, nikt tego potem nie słucha, więc całkiem na luzie, okej? – zaszczebiotała konsultantka, otwierając dość swobodnie zgłoszenie wsparcia technicznego klienta. – No to co tam?

    – No, dzień dobry – powiedział, wkładając w to dzień dobry (ładne mi dobry, ładny mi dzień) tyle irytacji, ile zdołał, spodziewając się po korporacji dużo większego profesjonalizmu. Może ten Cave to tak naprawdę jakaś mandaryńska tandeta, skoro tak prezentuje się poziom ich kadry w call center. – Chodzi mi o produkowany przez państwa kontroler z neurointerfejsem LD-REM.

    – Elderem! No jasne. Cały dzień tylko elderemy i elderemy. No to bardzo proszę podać numerek produktu.

    – Ale ja nie znam – odparł zdezorientowany. – Jaki numerek? Nie widzę go nigdzie na urządzeniu.

    – Ależ to w ogóle nic nie szkodzi. Zaraz wszyściutko będzie jasne. Ten numerek jest nadrukowany na opakowaniu. Na spodzie. Albo na samym pudełku, albo może być naklejeczka. Sprawdzimy, co tam napisane?

    No bosko. Mów ty do mnie dalej jak do dziecka. Równie dobrze sama mogłaś sprawdzić mi ten numer, w końcu mam od was tylko jedno urządzenie, a ty wiesz, kto dzwoni. Poczekaj, będziesz chciała, żebym ci podbił w ankiecie status na plus. Dostaniesz smutną minkę.

    – Dobrze. Jak znajdę – powiedział. – I proszę uprzejmiej.

    Hai, hai… – usłyszał w odpowiedzi i cokolwiek miało to znaczyć, w ustach Melindy na pewno nie były to przeprosiny.

    Wrócił do pracowni, odnalazł roztargane pudełko. Na szczęście naklejka z numerem modelu przetrwała Sary barbarzyńskie odpakowywanie.

    – 00 R3 DR3 M1N – odczytał.

    – O, super. Ślicznie dziękuję. Już patrzę… o już mam. Kontroler Cave Pebble. Wszystko się zgadza. No to jaki się problem przydarzył panu z tym elderemikiem?

    – Uruchomiłem symulację z otrzymanego pakietu. Jedyną, jaką mi udostępniliście, nie miałem wpływu na jej wybór…

    – O nie, tak mi przykro. Czy nie spełniła ona pańskich oczekiwań?

    – Nie wiem tego – wycedził coraz mniej spokojny. – Bo nic z niej nie pamiętam. Tak samo jak nie wiem, dlaczego obudziłem się w niedzielę po południu, podczas gdy symulację uruchomiłem w piątek wieczorem. Jest pani w stanie mi to wytłumaczyć?

    – Jak najbardziej!

    – No to czekam na wyjaśnienia.

    – Neurointerfejs prawdopodobnie, a powiedziałabym nawet, że prawie sto na sto, został nieprawidłowo skalibrowany. Czy zapoznał się pan z instrukcyjką?

    – Tak – skłamał. – Postępowałem zgodnie z instrukcją. I pamiętam, że etap kalibracji przebiegł pomyślnie.

    – Takie pamiętanie się zdarza, wie pan? Często bardzo. Ale to może być bardzo złudne. Czy przeczytał pan dokładnie ostrzeżenie w sekcji siódmej dotyczące skutków uruchamiania symulacji w okolicznościach sprecyzowanych w punkcie trzecim regulaminu korzystania z usługi?

    – Wszystko dokładnie przeczytałem – powiedział nieporuszony.

    – Super. To w takim razie na pewno wiedział pan, że nie należy, i to bardzo nie należy, podejmować się kalibracji interfejsu, będąc pod wpływem alkoholu?

    Jacob odchrząknął.

    – Halo, dobrze mnie pan słyszy?

    – Słyszę – odpowiedział.

    – Jest to dość często poruszany temat wśród naszych klientów. Gdyby pan jednak nie pamiętał, pozwolę sobie teraz przytoczyć treść tego zapisu.

    Nie widział jej, ale pewnie miała na sobie potargane trampki, za dużą bluzę, w ustach gumę, fajkę albo innego czupsa, a na głowie wełnianą czapkę. Rozmawiała przez słuchawki, nogi wywalone na stole albo zatopiona w jakimś piankowym siedzisku. Tak wyobrażał sobie osobę, która miała przeszkolić go właśnie jak frajera.

    – Sekcja siódma w punkcie trzecim regulaminu zawiera zastrzeżenie, z którego treści wynika, że korporacja Cave nie ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki działania neurointerfejsu w przypadku użytkowania urządzenia niezgodnie z zaleceniami i ograniczeniamj. I tu te zalecenia, które pan już zna, prawda? Pragnę doradzić, żeby powstrzymał się pan przed próbami uruchamiania symulacji, gdy jest pan w stanie odurzenia alkoholowego bądź pod wpływem substancji o działaniu psychotropowym.

    – Nie byłem pijany! – odparł. – Do widzenia!

    – Do usłyszenia i miłego wieczoru! – powiedziała słodko i albo ciumknęła tego czupsa, albo posłała mu zdalnego całusa.

    Rozłączył się. Zerknął do lodówki, gdzie mikromiotły odstawiły butelkę, ostatnią z czteropaka i zaczął się zastanawiać, jak długo mogły go trzymać te trzy piwa wypite przed uruchomieniem kontrolera. Zsumował ich spożycie ze zmęczeniem po podróży, ze stresem przez rozmowę z Trish i ze stresem przez rozmowę z Sarą. Przemnożył wszystko przez ilość dni chronicznego niewyspania.

    – Aleś jej powiedział! – odezwał się hauswezyr.

    – Być może – szepnął. – Być może miała trochę racji.

    Ostatecznie machnął na to ręką. Nigdy tak nie zaspał, ale przynajmniej czuł się wypoczęty. I był to jedyny plus całej sytuacji, bo zdążył zapomnieć już, jakie to przyjemne uczucie. Oczy niepatrzące przez mgłę. Ciało niebędące sztucznie wprawianą w ruch marionetką na sznurkach przesączonych kofeiną. Przechadzał się po domu, otwierając zasłony wszystkich okien. Włączył głośno muzykę i udał się do łazienki.

    – Prysznic – polecił.

    – Służę – odparł hauswezyr i wanna momentalnie skonwertowana została w kabinę.

    Strumień wody zmył z niego resztki rozgoryczenia. Piątkowy urlop może i przepadł, ale wcale nie czuł, że stracił sobotę. Żałował tylko, że Sara nie próbowała się z nim od piątku kontaktować.

    Zawsze była buntownicza, ale to przecież mądra dziewczyna. Jeśli da jej czas, sama dojdzie do odpowiednich wniosków. Może lepiej było nie naciskać.

    Wysprzątał pracownię, upychając wszystko, jak leci, po czym wzbudził terminal i przejrzał kilka ofert polecanych na ℘Wildwire. Nie rozgryzł jeszcze, jak konkretnie miałoby wyglądać ogarnięcie instalacji w domu bliskonektu, nie żeby mu specjalnie jakoś zależało. Opcja, która rzuciła mu się w oczy wymagała wyższego ratio statusu profilu publicznego, ale osoba, która ją promowała, traktowała to jak zaniedbywalny szczegół, a nie przeszkodę nie do przeskoczenia.

    Z drugiej strony nie wyglądało na to, żeby proponowali obchodzić regulacje. Sugerowana strategia była skomplikowana, ale czysta. Wymagała skorzystania z odpowiednich promocji i obniżek wymagań statusu, które przy odrobinie wprawy można było przewidzieć i umiejętnie nawarstwiać. Do tego, jako pokaźne ugrupowanie w splocie, użytkownicy zrzeszeni w ℘Wildwire dysponowali pewnymi możliwościami wpływania na algorytmy przyznawania upustów przez dedykowane systemy zajmujące się balansowaniem potrzeb obywateli i wymogów wobec korporacji. I na tym polegała ich siła. Stanowili raczej luźną koalicję, ale wystarczająco dobrze zorganizowaną, by mieć realny wpływ na to, co dzieje się pod Integralem.

    Wyplótł profil z serwisu, jakimś cudem unikając zalewu falą szpulfert i wrócił do przeglądania poczty. Czerwona ikonka przypominała o bardzo istotnej wiadomości i załączonej przez Marcusa alfie modyfikacji do chefbota.

    Może czas coś zrobić z tym rzęchem, na którego namówiła go Becky. Automaton spoczywał w garażu, nigdy nieaktywowany, kolekcjonując pajęczyny. Co nie znaczy, że nie dałoby się go złożyć i wypróbować, a po dzisiejszej pobudce i tak marnym śniadaniopodwieczorku wizja otrzymania gotowego na zawołanie, normalnego posiłku z pakietu podstawowego brzmiała wcale nienajgorzej.

    No i Marcus by się pewnie ucieszył, że uzyskał w nim testera. Zwłaszcza że teraz pewnie niezbyt mu wesoło na chorobowym. Tak postanowił i już sięgał po modyfikację, już ruszał do garażu, ale powstrzymało go nowe powiadomienie.

    To z ℘Reach.out uprzejmie informowali, że przydzielono mu kandydata.

    – Szybko – powiedział zaskoczony.

    – I to bardzo – wtrącił się hauswezyr. – Pewnie bardzo pożądają w serwisie takich mentorów jak ty.

    – Nie podlizuj się tyle – powiedział Jacob. – I weź się wycisz na jakiś czas.

    – Służę.

    Wywołał oplotkę serwisu i zerknął na profil kandydata.

    Timothy Sovas, czternaście lat, stopnie na poniżej przeciętnym poziomie, z kilku przedmiotów zagrożony. Sporo nieobecności. Kandydat miał właśnie swój profil sprzęgnięty z serwisem i jeśli tylko Jacob by zechciał, mogli z marszu przeprowadzić sesję. Chłopiec chyba nie mógł się doczekać, aż system kogoś przydzieli, a on jakoś nie wpadł na to, że te zajęcia prowadzi się też w weekendy i zrobiło mu się teraz głupio, że tak się ociągał i tyle czasu przespał, po tym jak sam zgłosił się do programu.

    Poszedł przebrać się szybko w coś stosownego. Znalazł jakąś koszulę z kołnierzykiem, ale z krótkim rękawem, taką z tych mniej formalnych. Na moment wrócił pamięcią do czasów, gdy uczył w szkole. Wtedy codziennie miał na sobie garnitur. Średniej jakości, ale jednak. Pamiętał innych nauczycieli, takich, po których widać było, że już się poddali, tych flejtuchów. Nie chciał, żeby teraz ktokolwiek wziął jego za takiego przegrywa, więc ogolił się jeszcze, bo szybko robił mu się mocny zarost.

    Czuł się jednak trochę, jakby sam miał zaraz być egzaminowany i tak do końca to nie wiedział, po co w ogóle to robił, no ale słowo się rzekło. Przestawił ekrany hegemona w tryb zwykły desktop i usiadł przy biurku. Przyczesał włosy. Wziął oddech. Zainicjował.

    – Halo? Cześć. Jest tam ktoś? – spytał. Na ekranie nie dostrzegał nikogo, choć system twierdził, że obaj mają dobrą jakość połączenia. – Timmy?

    Usłyszał parsknięcie. Szelest poprawianego mikrofonu. Wydawało mu się, że patrzy na słabo oświetloną ścianę obwieszoną plakatami w jaśniejące neonowe wzory.

    – Fajna koszula, Jacob – odpowiedziała mu ściana w ciemnym pokoju. Głos, który usłyszał modulowany był na niepokojąco niski. – Nie było męskich?

    Przysunął się do ekranu i pogrzebał w ustawieniach kontrastu, ale nadal nie był w stanie dostrzec sylwetki, tylko te dziwne wzory pełznące po ścianie, przeskakujące z plakatu na plakat. Pomyślał, że może oczy mu się psują i ma przed sobą gigantyczne męty.

    – Pokażesz się? Bo na razie widzę tylko ścianę i jakieś bazgroły – powiedział. – I wolałbym, żebyś zwracał się do mnie panie Saney.

    Wzory na plakatach całkiem ożyły. Teraz już bardzo wyraźnie sklejały się, wiły i przeobrażały w zdeformowane twarze. Agresywna kreska, karykaturalne mimiki ludzi społecznie nieprzystosowanych. Memy? Emotki z czeluści splotu? Czymkolwiek by nie były, były złe. Bardzo niezadowolone z tego, co usłyszały.

    – Nie widzę powodu, dlaczego miałbym to robić, Jacob – odparł niski głos. – Sam zacząłeś mówić do mnie po imieniu. Poza tym masz nieźle pedalskie nazwisko.

    – Okej. Wiesz co, Timmy, chyba będziemy musieli przełożyć naszą sesję. – Jacob zacisnął zęby. Nie zamierzał dać się jednak sprowokować. – Przełożymy na jakiś dzień, kiedy będziesz bardziej produktywnie nastawiony.

    – Nie ma takiej opcji, panie Say-ney. Kurator wyznacza mi terminy ewaluacji. Sprawdzi, jak długo zajęło dopasowanie do mnie mentora. Sprawdzi, kiedy przebiegła pierwsza sesja. Więc zamiast się mnie czepiać, przestałbyś marnować mój czas, dobra? Dla mnie to nie żarty, tylko poważna sprawa – odparła ściana plakatów, z których przynajmniej trzy przedstawiały postaci w różnych fazach załatwiania się.

    Co za gnojek. Nie ułatwisz mi zadania, co? Będziesz się popisywał, nagrasz to sobie, pośmiejecie się potem wśród znajomych z losowego sztywniaka w splocie, który zapisał się na lamerskie sesje z gówniarzami, żeby podbić sobie status. Zbłaźni się, to idealnie. A jak stara się pomóc, to frajer.

    Może dlatego bawi się w to Masterson. Żeby pojeździć po tej niezdyscyplinowanej bandzie i w ten sposób się dowartościować. Wszystko to dość żałosne.

    – Dobra. Niech będzie – powiedział.

    Zapalniczka wreszcie zaiskrzyła i odpalił resztkę tego zwinta. Zaciągnął się. W końcu nie był w pracy, a to był lekki zwint, zwykły legal, jak się to komuś nie spodoba, trudno. ℘Reach.out podziękuje mu za dalszą współpracę. Z pewnością stracą na tym bardziej niż on.

    – Postaram się, żeby twój czas się nie marnował. To co na pierwszy ogień? Może coś z historii państw pod Integralem? Tak ze pierwsze trzy dekady na rozgrzewkę moglibyśmy dzisiaj łyknąć. No jak? Od tego zaczniemy?

    Ścianę odrobinę zamurowało.

    – A skąd ja miałbym to wiedzieć? Zdawało mi się, że to ty jesteś mentorem.

    – W porządku. – Rozwinął panel ze szczegółowymi informacjami o uczniu. – No nieźle się tu podziało. Ktoś tu ma spore problemy z języków…

    – Nie mam z niczym problemów! Po prostu nie interesują mnie jakieś jebane poematy. Nie będę gówna czytał i marnował czasu.

    – A pewnie. Człowieku, na co komu języki? Poematy, epiki, gramatyki antyki. Kto to niby chciałby, czas na takie bzdety miałby? – Przyłożył dłoń do ust, jakby tłamsił w niej mikrofon i jakby pod jego słowa miał w tle polecieć jakiś tłusty beat. – Bo po kiego ten się nagnie, psu mówić pseudopoprawnie, gdy perswadować można jawnie, grypsem, z krwi i kości rymem, kryptem, wiecznie żywą, antyfałszywą, jedyną prawdziwą ludzi ulicy mową, łapiesz za to słowo, nie?

    Odpowiedziała cisza.

    – No? Słowo, czy nie? – powtórzył głośniej.

    Swój dis na języki przypieczętował gestem dobrze znanym fanom K.S.B., czyli Klanu Sankt Boolean, oraz fanom grup, które z nich potem zrzynały. Kto miał znać, ten znał, a Timmy akurat wyglądał mu na takiego, co miał szansę znać. Niektóre rzeczy się nie starzeją.

    – Słowo – odbiła echem ściana. – Respekt.

    – No ba – Jacob puścił z dymem. – Ma się to w genach.

    Parsknięcie albo splunięcie. Twarze na plakatach wyczekujące. Czujne.

    I co, młody? Nie wiesz jak przyszpilić, gdy ktoś nawija z sensem? No widzisz, Timmy, nie każdy jest taką lamą, żeby dać się podejść randomowi w splocie. To już nie te czasy, gdy rozkładali go na łopatki w godzinę lekcyjną, kiedy dopiero wdrażał się jako pedagog. Wtedy się przejmował, był nowicjuszem i mu zależało. Zwąchali to na nim, bo to słabość. Taki słabiak miał przechlapane. Zero posłuchu, wszystkie działa wytoczone, cała naprzód, aż gość się wypali. Nie było łatwo, ale czegoś go to widocznie nauczyło. Trzeba zejść czasem na ich poziom.

    – No jak? Nie bangla? Luuuz… – powiedział. – Języki poczekają. Mi tam jest obojętne, od czego zaczniemy, jest w czym wybierać. Ale proponuję może coś z podstaw protokołów komunikacji. Lubisz technologię? Widzę, że sam wybrałeś ten przedmiot, Timmy, ale oceny mogłyby być lepsze. Chętnie ci w tym pomogę.

    W odpowiedzi usłyszał cichy śmiech. Timmy przechodził do kontrofensywy.

    – Chcesz mi pomóc przy komunikowaniu się, Jacob? – Plakaty zaczęły wspólnie animować jeden wielki środkowy palec. – Przecież ty nie potrafisz nawet dogadać się z własną córką.

    Wyprostował się w orbifotelu.

    – Co ty powiedziałeś?

    Ściana w ciemnym pokoju roześmiała się na dobre.

    – Oho? Zaskoczony? Myślisz, że pozwoliłbym na sesję, gdybym nie sprawdził najpierw, komu zostałem przydzielony? Wiem, że masz córkę. Sara Saney, dwadzieścia lat, kończyła liceum Edisona. Trochę kujonka, ale fajne cycki.

    – Dosyć – powiedział Jacob. – Tolerowałem cierpliwie twoje chamstwo, Timmy. Teraz posuwasz się za daleko.

    – Ej, może się też z nią zabawimy? Byłoby ekstra, jakby dołączyła, nie? Taki trójkącik. Chociaż tak szczerze to, patrząc na teksty, jakie wymienia z innymi na twój temat… – Timmy ciągnął niezrażony. – To raczej nie miałaby ochoty. Co ty jej takiego zrobiłeś, co, panie Say-ney?

    – Gówniarzu, włamałeś się na profil mojej córki?! – krzyknął Jacob. – Czy ty wiesz w ogóle, ile za to dostaniesz, jak to zgłoszę?

    – Kogo zgłosisz, Jacob? – odparował chłopiec. – Jestem Timmy Anonim. Myślisz, że mnie wyśledzisz? Chyba cię pojebało, jeśli sądzisz, że sprzęgnąłem z ℘Reach.out swój rzeczywisty profil.

    – Za kogo ty się, gnojku, uważasz? Operujesz fikcyjnym profilem w splocie i jeszcze się tym chwalisz? Administratorzy mają dostęp do naszej rozmowy i obowiązek zgłaszania takich przypadków. Myślisz, że cię nie namierzą? Chcesz pójść siedzieć? I za co? Masz frajdę, bo zrobiłeś sobie jaja z faceta, który chciał ci pomóc?

    – Ja pójdę siedzieć? Sprawdź lepiej, skąd się połączyłem.

    Spojrzał na szczegóły połączenia. Terminal zdalny, z którego Timmy prowadził rozmowę, miał ten sam geowektor, co terminal lokalny. Sygnaturę jego domu.

    – Rozumiesz już, tatku? – powiedział Timmy. – Dla adminów rozmawiasz teraz sam ze sobą. Z fałszywego profilu i to nieudolnie się maskując! Chcesz podbić sobie status, co? Że niby mentorujesz fikcyjnego ucznia? Nieładnie. Nieładnie, ale nie byłbyś pierwszy. Ludzie różnie kantują system. Jesteś ciekaw, kiedy ktoś się połapie? Oby jak najprędzej, bo takie nadużycia mają obowiązek zgłaszać.

    Jacob spróbował zerwać połączenie, ale interfejs oplotki nie zareagował.

    – Oho. Dostałem sygnał, że próbujesz się wypleść. Czyżbyś się dokądś wybierał, tatku?

    Wcisnął wyłącznik terminalu. Hegemon jakby tego nie zauważył.

    – Przed wyłączeniem urządzenia powinieneś najpierw wyprzęgnąć ze splotu profil, Jacob – Timmy oznajmił poważnym tonem. – Nie chciałbyś chyba, żeby ktoś uzyskał nieuprawniony dostęp do twojego terminalu.

    Rzucił się do gniazdka pod biurkiem. Jednak szczęście, że nie miał bliskonektu, mógł więc po prostu wyrwać wtyczkę i terminal zgasł. Przyrzekł sobie, że nigdy już nie skorzysta w ciemno z podobnego serwisu. Przez gówniarza będzie teraz musiał pewnie szukać fachowca, by wyczyścił zainfekowany system, najlepiej jeszcze dzisiaj.

    Sięgnął do szuflady, wyjął napoczętą paczkę papierosów. Zapalniczka znowu nie chciała odpalić. Zaklął głośno, zgniótł papierosa i rzucił zapalniczką o ścianę. Rozsiadłszy się w orbifotelu, parsknął śmiechem. Już na spokojnie wyjął następnego. Poszukał zapałek w szufladzie.

    Dokładnie w chwili, gdy przejechał jedną po drasce, światło w całym jego domu zgasło.

    – Oczywiście – powiedział.

    – Awaria. Inicjuję zasilanie awaryjne – przemówił hauswezyr.

    Wnętrze domu zalało ciepłym, jasnoczerwonym blaskiem. Skoro hauswezyr nie był w stanie przywrócić zasilania, majstrowanie przy skrzynce w domu nic by nie dało. Teslagrafen wymagał w takich przypadkach resetu na przyłączu receptora.

    Jacob wrzucił na siebie płaszcz, schował telefon do kieszeni, a zapałki włożył do pustej w połowie paczki papierosów. Musiał przespacerować się do boksu i pogrzebać przy skrzynce receptora energetycznego z publicznej dystrybucji gigatermu. Najgorsze, że wiało i rozpadał się deszcz. Zawinął się w płaszcz i przebrnął jakoś przez to, choć zanim przypomniał sobie i wprowadził w boksie kod restartu do swojego domu, przemókł już nie na żarty. Skulony biegiem wrócił pod drzwi. Gdy stanął w progu, musnęła go wiązka biometroskopu.

    – W czym mogę służyć? – odezwał się hauswezyr.

    – Jak to w czym? Drzwi otwórz!

    Minęła chwila, zanim padła odpowiedź.

    – Zapraszam o innej porze.

    – Co takiego?

    – To nie jest dobry moment na odwiedziny.

    – Czyś ty zgłupiał? Otwieraj, bo moknę!

    Pchnął drzwi. Nie drgnęły.

    Zapaliła się za to czerwona dioda i wiązka biometroskopu musnęła go ponownie.

    – Drzwi pozostaną zamknięte. Opuść teren.

    Chyba zaczynał rozumieć, co się stało. Restartem musiał spowodować jakiś błąd w sterowniku zamka i uzbroił się alarm.

    – Rozbrój alarm – spróbował.

    – Opuść teren w przeciągu pół minuty. – Hauswezyr nie ustąpił. – Dalsze przebywanie na posesji spowoduje wezwanie do interwencji przedstawicieli grupy Vickers Consulting.

    – Ładne rzeczy.

    Hauswezyr go nie rozpoznawał. Musiał jednak być sposób na rozbrojenie alarmu ręcznie, tylko on go sobie nie przypominał, bo kto w ogóle myśli o takich sprawach. Takie rzeczy się nie zdarzają. No nic, ochrona przyjedzie, to go wpuszczą. Ciekawe tylko jak długo im to zajmie. Może jak zadzwoni do nich, to rozbroją alarm zdalnie. Nie znał się na tym. Trzeba poszukać informacji o takich sytuacjach w splocie.

    Telefon w kieszeni zaczął wibrować, a na wyświetlaczu parokrotnie wyświetlił mu się nieznany kontakt, po czym wyświetlacz zgasł. Bateria rozładowana. Westchnął i spojrzał w kierunku boksu, skąd przed chwilą wrócił. Było tam uniwersalne złącze do ładowania urządzeń mobilnych.

    Lało coraz mocniej, błyskawice przecinały ciemniejące niebo.

    Biegł do skrzynki, przeklinając.

    – Połączenie awaryjne. Połączenie awaryjne. – Telefon uruchomił się, choć Jacob nie zdążył nawet podłączyć go do ładowania. Wystartował gotowy do pracy i zaczął dzwonić do niego w trybie naglącym. – Połączenie awaryjne. Połączenie awaryjne.

    – Sukinsyn…

    Z niedowierzaniem wpatrywał się w litery na wyświetlaczu składające się na napis:

    TWÓJ NAJLEPSZY PRZYJACIEL NA ZAWSZE TIMMY

    – CZEGO TY, KURWA, CHCESZ?! – Jacob odebrał z wrzaskiem.

    – Tato? – Usłyszał znany mu głos, choć zniekształcony. – Tato? Tato?

    – Sara…? – Opanował się. – Sara, przepraszam. Kochanie, słuchaj, mam teraz jakiś problem z telefonem. Czy mogę oddzwonić do ciebie za chwilę? Sara, słyszysz mnie? Coś jest nie tak z moim telefonem. Zaraz oddzwonię, dobrze? Sara?

    – Zawsze. To. Robisz – odpowiedział głos. – Nie. Niedobrze. Nie dzwoń już. Nigdy. Cześć.

    – Sara? Sara!

    – Idę. Zrobić loda. Davidowi. Pa. Pa.

    Rozmowa nie została zakończona, ale po drugiej stronie zapadła cisza.

    Co to miało być? Syntezator mowy imitujący głos jego córki?

    – Dość – powiedział. – Dosyć tego, słyszysz mnie? Mów w tej chwili, czego ty chcesz!?

    Nic.

    – Co to ma być?! – wrzeszczał. Sklejone deszczem włosy wpadały mu do oczu. Ubranie przylepiło się do ciała. – To jakiś szantaż? Mów natychmiast, czego ode mnie chcesz, gówniarzu!

    Tryb głośnomówiący włączył się samoistnie na maksymalnym poziomie głośności i w ucho Jacoba wybuchnął znajomy śmiech. Oderwał aparat od twarzy, krzycząc wyzwiska.

    – Po co te nerwy, Jacob? Ja niczego od ciebie nie chcę – zapewniał Timmy, śmiejąc się.

    – Mów i skończmy z tym, nie będę dłużej brał udziału w twoich chorych gierkach – odparł. – Mów natychmiast, co to ma znaczyć albo zgłaszam Prewencji.

    Timmy roześmiał się jeszcze mocniej.

    – Z którego telefonu ich wezwiesz, Jacob? Z tego, który zaraz znowu się wyłączy? – Na te słowa urządzenie od razu zaczęło alarmować, że stan baterii jest na wyczerpaniu. – A nie boisz się, że może zaraz eksploduje?

    Ścisnął urządzenie z taką siłą, jakby chciał skruszyć je w dłoni i wziął zamach, gotów je roztrzaskać.
    Ale pohamował się. Być może to dzięki wyspaniu się odrobinę, dostrzegał, że zbyt często ostatnio dawał się ponieść emocjom. Zamiast nakręcać się wciąż i wnerwiać, poszukał w myślach czegoś kojącego, choć jak na ironię jedyne co potrafił sobie przypomnieć to ta melodia z linii pomocy technicznej Cave. Słyszał ją w życiu tylko raz, ale, jak widać, łatwo zapadała w pamięć. Rezultat zaprzęgnięcia całych warstw splotu do skomponowania perfekcyjnego dżingla na czekanie.

    I dobrze. Niech płynie ta melodia prosto z ogrodu pamięci.
    Powietrze niech pachnie elektrycznością.
    Deszcz niech kapie ci na głowę.

    Wziął oddech, zamknął oczy i zanurzył się w chwili, pozwalając myślach o Timmym, Sarze i o Trish oraz zepsutym hauswezyrze, zagrożonych podmiotach, opóźnionych kapsułach, popsutych elderemach, bezczelnych konsultantkach i o tym sukinsynu Mastersonie – n a w e t o Mastersonie – pozwolił im wszystkim przepłynąć swobodnie przez siebie i wyparować.

    – Rzeka opływająca kamień – wyszeptał.

    – Halo? – upominał się Timmy. – Żyjesz pan, panie Say-ney?

    – Poczekaj chwilę – powiedział.

    – Nigdzie się nie wybieram.

    Przebył dystans dzielący go od drzwi i schronił się pod zadaszeniem. Tym razem hauswezyr nie próbował go zidentyfikować i nie groził wezwaniem ochrony, mógł więc usiąść spokojnie na wycieraczce. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Chociaż on sam był jak po kąpieli w basenie, wodoodporne papereco spełniało dobrze swoje zadanie i fajki w paczce były suche. Zmarnował kilka zapałek, ale któraś z kolei w końcu odpaliła. Osłaniał dłonią płomień jak najcenniejszy skarb.

    – Co mogę dla ciebie zrobić? – spytał, zionąc leniwie dymem.

    – Już mówiłem. – Padła odpowiedź, ale po pewnej przerwie i w odrobinę mniej wrogim tonie. – Ja niczego od ciebie nie chcę.

    – Bardzo dokładnie sprawdziłeś, kim jestem i czym się zajmuję, prawda? Złamałeś zabezpieczenia mojego osobistego terminalu, telefonu, sieci energetycznej i cholera wie czego jeszcze. Do tego zatrzasnąłeś mi przed nosem drzwi do własnego domu – powiedział Jacob. – Zadbałeś nawet o to, by sprawdzić, co myśli o mnie moje dziecko. Sporo zachodu, jak na kogoś tak wyczulonego na punkcie marnowania czasu na rzeczy nieistotne. Więc teraz ja po prostu pytam, co ja konkretnie mogę dla ciebie zrobić, Timmy?

    Milczenie po drugiej stronie.

    – Zarejestrowałem się jako mentor w piątek, w środku nocy i tak szybko przydzielono mnie akurat tobie? – ciągnął Jacob. – Są tacy skuteczni, czy grzebałeś w tym i sam zaaranżowałeś dopasowanie? Śmiało. Możesz mi powiedzieć. No więc co mogę dla ciebie zrobić? Czego potrzebujesz, Timmy?

    Czas mijał. Zdążył wypalić prawie całego papierosa, zanim chłopiec postanowił się odezwać.

    – Tak po prostu mam ci powiedzieć? – usłyszał po chwili.

    – Słuchaj, jeśli chcesz, to powiedz, a jeśli nie, to w porządku. Przepraszam, że potraktowałem cię z góry. Wyszedłem trochę z wprawy. I nigdy też nie korzystałem z takiego serwisu. Ty wiesz o Sarze i Davidzie, tak? No to wiesz może też, że mojej córce najwyraźniej imponuje, gdy ktoś bezinteresownie pomaga innym, a ja nie mam… ja powoli nie mam z nią nawet o czym gadać. Chciałem spróbować coś w tej kwestii zmienić. Chciałem, żeby była dumna ze swojego ojca, rozumiesz? Choć trochę. Że robi coś dla innych. Więc jeśli tylko jest coś, w czym mogę ci pomóc, Timmy, to śmiało. Po prostu mi powiedz.

    Cisza trwała jeszcze przez chwilę, tak na dwa porządne trzaski piorunów w oddali. Burza przechodziła.

    – Nie nazywam się Timmy – odparł głos. Już bez agresji. Bez modulacji. Czysty, spokojniejszy. I dziewczęcy. – Mam na imię Judikay.

    Jacob spuścił głowę i stuknął się lekko pięścią w czoło.

    Ty ośle. Przecież nie masz wcale do czynienia z żadnym terrorystą.

    To wszystko to były tylko wybryki zagubionej nastolatki. Mocny przypadek, to na pewno. Była w programie mentorskim, co znaczy, że w życiu szło jej tak sobie. Bawiła się w sploterkę, a przecież do tego trzeba nieprzeciętnej inteligencji. Powinien był się domyślić, że to mechanizm obronny. Przed tym, że musi korzystać z jego pomocy, przed niepowodzeniami, przed perspektywą marnego statusu po ukończeniu szkoły z kiepskimi wynikami. W świecie, w którym od tego parametru zależało wszystko.

    A on prawie wezwał na to dziecko Prewencję.

    – Powiedz, Judikay – odrzekł. – Jak to możliwe, że ktoś, kto z łatwością infiltruje zabezpieczenia urządzeń sprzężonych w splocie, ma takie fatalne stopnie? Podałaś prawdziwe wyniki, czy sfabrykowałaś je jak resztę profilu?

    – A po co? To i tak bzdury.

    – Bzdury?

    – No stopnie.

    – Ale czy to nie przez te bzdury musisz teraz znosić nadzór kuratora?

    – Nadzór? – Parsknęła. – Dupek nie ma bladego pojęcia, co ja robię. Jego obchodzi tylko, żeby klepać sesje, wyrobić swoją normę. Serio myślisz, że sprawdzi, kogo dokładnie przydzieliło mi ℘Reach.out i jak to poszło? Klepnie z automatu. Podbija sobie swój status tak czy siak, nieważne czy ja poprawię wyniki. Nawet się do mnie nie odezwie. Wysyła tylko jakieś formatki do uzupełniania, każe zdawać raporty z sesji. Ale nigdy o żadnym ze mną nie gadał.

    – Okej, ale czegoś nie rozumiem. Potrafisz łamać zabezpieczenia obywatelskiego profilu publicznego, a nie umiesz sama wystawić fejkowych raportów z lewych sesji? Musisz się podpinać, marnować czas na gadanie ze mną? Czemu sobie nie wyczarujesz tych raportów sama?

    – Jak na gościa z branży prezentuje pan mocno ograniczone podejście, panie Saney – odparła. – Nie igra się z rejestrem edukacji, kumasz? Jeśli sfałszuję wyniki naszych sesji, jeśli zamarkuję poprawę wyników, a potem położę egzaminy, cała sprawa wyjdzie na jaw i dostanę bana. Taka plama nie schodzi. Sprawdzą, skąd różnica i wyjdzie oszustwo. Dożywotnio obniżą mi status. Trzeba być kretynem, żeby strzelić sobie takiego samobója. A bazy egzaminów są pancerne. Ich wyników nikt nie jest w stanie sfałszować.

    – Czyli jest coś jednak, co mogę dla ciebie zrobić.

    – Na pewno możesz nie być takim dupkiem jak mój kurator.

    Spojrzał w obiektyw kamery monitoringu, przez którą, jak się domyślał, był przez nią obserwowany.

    – Wpuścisz mnie do domu? – spytał. – Bardzo potrzebuję się odlać.

    Obiektyw kamery zaczął pracować intensywnie. Robiła zbliżenie na jego oczy. Jacob wytrzymał cierpliwie, nawet nie zamrugał. Po chwili czerwona dioda przy drzwiach zgasła.

    – Gdzie ja jestem? – odezwał się hauswezyr. – Co się stało? Błędy pamięci.

    – Przywróć najświeższy backup.

    – Nie… Nie mogę.

    – Trudno. Nie szkodzi. Wgramy później. Jakie masz autoryzacje?

    – Autoryzacje? Jacob, Sara, Evelyn Saney. Zgadza się?

    – Zgadza się. – Westchnął. – To co, teraz mi już otworzysz?

    Hauswezyr strzelił wiązką biometroskopu.

    – Witaj w swoim domu.

    Doprowadził się do ładu w łazience, przebrał w suche ciuchy i wrócił do pracowni. Podłączył terminal. Jego profil wciąż był sprzęgnięty z ℘Reach.out, ale po stronie Timmy’ego nie było już ściany animowanych plakatów.

    Miał przed sobą czternastolatkę o ciemnej karnacji z seledynowym fryzem na irokeza. W jej uszach, nosie, w dolnej wardze i w pucołowatych policzkach doliczył się ośmiu kolczyków. Posługiwała się holointerfejsem rozświetlonym wokół dłoni za pomocą emiterów w bransoletkach i pierścieniach. Przypatrywała się w milczeniu swojemu mentorowi.

    – Miło cię poznać, Judikay.

    – Mmmhmm – odparła.

    – Judikay, czy może Judi? Jak wolisz?

    – Judi mówią do mnie tylko moi bliscy.

    – Nie ma sprawy, Judikay. Z tym panem Sayneyem to chyba rzeczywiście lepiej sobie odpuśmy. Mów mi Jacob.

    – Mmmhmm.

    – Czyli, jak rozumiem, chcesz zdać dobrze egzaminy stanowe, prawda? Myślę, że jak najbardziej mogę ci w tym pomóc. Przebrniemy przez materiał, poprawimy ci średnią.

    Dalej szyła w niego podejrzliwym wzrokiem.

    – Wielkie słowa.

    – Wiesz, jeśli wolisz, to zawsze możesz zrezygnować albo poszukać innego mentora.

    – Sprawdziłam wszystkich – odparła. – I rozmawiam z tobą. Jesteś obecnie najmniejszym idiotą spośród tych, których zrzesza ten serwis. Gratulacje.

    – No proszę. Czyli nawet potrafisz być miła. Na swój sposób – powiedział. – Ale stawiam warunki. Masz trzymać się z dala od profilu mojego i mojej córki. Masz usunąć swój soft z urządzeń w moim domu. Nigdy już nie będziesz próbowała manipulować przy moich rzeczach i moich danych, rozumiesz?

    – To były żarty, Jacob. Nie bądź taka pipa.

    – I masz sprzęgnąć z ℘Reach.out swój prawdziwy profil. Najlepiej w tej chwili. Na razie wciąż figurujesz jako Timmy i zaraz wjedzie ci na chatę Prewencja.

    – Przecież to nie jest prawdziwa oplotka serwisu Jacob. No weź się zastanów.

    – Nie jest?

    – Nie powinieneś iść za każdym ściegiem, jaki wyląduje ci w skrzynce odbiorczej.

    – To jest fałszywa oplotka? – spytał. – No to może wcale nie jesteśmy sparowani.

    – O nie, aż tak dobrze to nie ma! – Pozwoliła sobie na uśmieszek. – Wyprzęgnij się z mojego fejkowego serwisu, to dostaniesz prawdziwy ścieg od nich.

    Tak jak kazała, wyplótł profil. I rzeczywiście przyszło coś, co wyglądało na autentyczny ścieg do, miejmy nadzieję, prawdziwego ℘Reach.out.

    Oplotka wyglądała identycznie jak podróbka Judikay. Skubana miała talent do tego. Na szczęście nie widniał tu żaden Timmy Anonim a Judikay Malla, sparowana z nim uczennica Specjalnej Placówki Oświaty o desygnacji RESCO7, profil pre-resocjalizacji. Nie wyglądało to dobrze. Z takim statusem jesteś już na celowniku. Placówki RESCO to ostatni bastion, potem trafiasz już pod ścisły nadzór Prewencji i zaczynają się obywatelskie ograniczenia w celu zapobiegnięcia potencjalnym szkodom dla społeczeństwa.

    Teraz miał wybór. Ostatecznie mógł to wszystko jeszcze olać. Obiecał jej, ale miała go wtedy na muszce, nie pozwalała się wypleść. Jak go zamówi, fachowiec wyczyści mu sprzęt, naprawi co trzeba. Mógł cofnąć sprzęgnięcie profilu ℘Reach.out w każdej chwili. Gdyby zechciał, wszystko to mogło znaczyć niewiele więcej niż zły sen. Wziął głęboki oddech.

    Rzeka opływająca kamień.

    – Jesteś w końcu – powitała go, gdy zainicjował sesję.

    – Tak, jestem. Możemy zaczynać.

    – Słuchaj wiem, że prawie poszła ci żyła, tak się pospinałeś naszą małą zabawą – powiedziała z czymś, co w jej słowniku emocjonalnym mogło być delikatną odmianą wstydu. – Więc luz. Jak dla mnie możemy to odbębnić później, no. Po prostu przełóż sesję na kiedy ci pasuje. Nie jestem bez serca.

    Mówiła to głosem obojętnym, przyzwyczajonym do rozczarowań.

    – Pasuje mi odbyć ją dzisiaj, jeśli nie masz nic przeciwko – odparł i sięgnął po arkusz kancelaryjnego papereco. – Masz do oddania esej i krótki termin. Tylko wyłącz te hololetki i znajdź sobie parę kartek oraz ołówek. Masz? W porządku. To teraz od razu powiedz mi, tak z głowy, pierwsza rzecz, jaka przychodzi ci na myśl, gdyby ktoś cię zapytał: Jaka jest rola Integralu w twoim życiu?

  • Parametryka .5
  • PARAMETRYKA .4

    Autonomiczna riksza zawiozła go spod stacji pod sam dom. Dochodziła druga w nocy, gdy postawił na wycieraczce zmęczone półbutami stopy. Musnęła go wiązka biometroskopu i zadowolony odczytem hauswezyr odblokował zamki.

    – W domu, nareszcie – przyjazny głos powitał go, gdy tylko przekroczył próg.

    Odstawił aktówkę, z ulgą zrzucił buty i odwiesił płaszcz.

    – Jest coś od Sary? – spytał.

    – Od Sary nic, niestety – system odpowiedział z żalem. – Ale masz kilka innych wiadomości. Odczytać?

    – Później. Nastaw kąpiel. I wzbudź wcześniej terminal pod sesję.

    Z łazienki dobiegł szelest nalewanej do wanny wody.

    – Okej, wzbudzę – powiedział hauswezyr. – Ale nie moja wina, jak kąpiel wystygnie.

    Zajrzał do kuchni i wyjął z lodówki czteropak ciemnego piwa w butelkach z glazeco stylizowanego na mlecznobiałe szkło. Zabrał piwo oraz pudełko podgrzanego ramen do swojego gabinetu. Otworzył pierwsze, upił parę łyków i rozsiadł się w orbifotelu przed terminalem.

    Odkąd nie współdzielił go ani z Evelyn, ani z Sarą, wprowadził w domowym sprzęcie szereg modyfikacji. To na tej maszynce opracowywał wstępne koncepcje, które później inkorporował w systemach Cygnescue, a do tego potrzebował niebagatelnych osiągów. Z oryginalnym zestawem urządzenie nie miało już wiele wspólnego, a na pewno nie metody interakcji.

    Rozpoznawszy użytkownika, Hegemon 6600 zaszumiał, rozpostarł ekrany wachlarzowe i biorąc Jacoba pod ich skrzydła, osłonił go od świata, tworząc nad użytkownikiem jaskrawą kopułę paneli i świateł. Orbifotel przechylił się do tyłu, dając wygodny kąt patrzenia w sklepienie, a gdy tylko optipulator terminalu zogniskował się na tęczówkach, Jacob zainicjował wprzęgnięcie swojego profilu w splot.

    Momentalnie pochwyciły go w wici przeróżne szpulferty, począwszy od skromnych uaktualnień statusu publicznego, propozycji transferów firma-firma, zmiany dostawcy świadczeń medycznych oraz usprawnień hauswezyra lub wymazania mu pamięci, poprzez całe szpule ofert matrymonialnych, rendez-vouchery, lastminuty poza granice Integralu, szkolenia na jet-jumpera, nurka arktycznego, operatora ergonomatonu, wejściówki na przyszłoroczny neugunkfest, pakiety na klenze ultradźwiękowe, na terapię przeciw nanozytoidom, na osmotyczną ambrozyxynę dożylnie, a kończąc na sezonowej selekcji samsonów do ogrodu czy też nowiutkich orbifoteli leatheco. Wszystko co może kiedyś wyszukiwał, może i kiedyś skorzystał, albo co samo wyśledziło go po ściegach powiązanych z jego profilem automarketerów.

    Jasne, dałoby się to, gdyby zechciał, wyciąć, odfiltrować, zablokować, tylko część tych szpulfert zapewne wciąż targetowała Evelyn, skoro kiedyś korzystała z tego terminalu. Czy zatem mógłby, ot tak, wyczyścić po niej ten potencjalny ślad? Może i mógłby.

    Ale był przyzwyczajony. Zaatakowane szpuliną oczy prawie nie drgnęły, wytrzymały drażniący strumień i Jacob dobił po chwili do swojego dashboardu, by przejrzeć korespondencję profil-profil.

    Marcus, tak jak obiecał, odsyłał go do oplotki ℘Wildwire, gdzie Jacob mógł się wpleść, przejrzeć sezonowe opcje instalacji bliskonektu i wszelakie posty na ich temat. Na ten moment nie planował jednak w to się zagłębiać, więc nie poszedł dalej ze ściegiem.

    Marcus wysyłał jeszcze sporo.

    Praca, praca, praca, raport z oględzin, dokumentacja fotograficzna, notki oficerów grupy interwencyjnej, orzeczenie samobójstwa przez Prewencję potwierdzające opinię Autopsoftu, dodatkowa toksykologia na wszelki wypadek – żadnych niespodzianek, a i standardowe dupochrony z AZZI do podpisania, jak zwykle.

    Wypuścił na to wszystko zestaw skryptów, które Marcus naskrobał dawno temu, żeby nie musieli się wozić z papierkologią. Zatwierdził, co trzeba, poświadczył krypto, klepnął. Send.

    Dość pracy jak na jeden urlop.

    Ale od Marcusa przychodziło coś jeszcze.

    Ścieg do serwisu mentorskiego ℘Reach.out.

    Wszedł w ich oplotkę i rozpromienił się.

    Wreszcie chwila wytchnienia.

    Dosłownie jakby zjechał z intersegmy na pustą podmiejską. Z typowej, topornej i ciasnej, biurowej oplotki przeszedł w pełne zen minimalistycznej nawigacji bez oczopląsu, bez szpulin ukrytych w ślepej plamce, bez zbędnych ściegów do rekrutacji na dokształcanie w celu podwyższenia statusu. Bez kopromocji, bez zobowiązań, nie żebrali tu o rekomendacje, nie wyciągali ręki po udostępnienia. Nic dziwnego, że serwis przetrwał tyle lat w splocie.

    Udzielił więc zgody na spojenie danych z wprzęgniętego profilu, tak aby mogli dopasować do niego stosownego kandydata.

    Oplotka potwierdziła pomyślny przebieg rejestracji. Kandydat miał być przydzielony w przeciągu kilku dni.

    Zadowolony zerknął jeszcze na ostatni załącznik od Marcusa:

    OD: wbbm℘ wildwire
    DO: saneys℘ valleyestates

    wbbm-chfbot-α.0.2~crack

    //bez fajerwerków, ale można testować

    No proszę. Marcus wcale nie żartował.

    Od razu przyszedł mu na myśl leżący w garażu, oblepiony pajęczynami czarny wór, a w nim ofoliowane, nieruszone nigdy pudło. Kiedyś nowy, teraz już dawno niemodny, ale nieśmigany, igła, nówka chefbot marki Yamcha, na którego swojego czasu namówiła go Becky.

    Marcus dosyłał listę modeli kompatybilnych z jego autorską modyfikacją i tak się złożyło, że garażowy rupieć na niej widniał. Chłopak musiał pracować nad tym już od jakiegoś czasu, skoro potrafił napisać soft wspierający modele nawet do trzech lat wstecz, a to była nie lada sztuka, bo protokoły używane w oprogramowaniu automatonów zmieniały się z roku na rok. Wariat albo wizjoner.

    – Wiedziałem, że tak będzie. – Z podziwu wyrwał go natarczywy głos hauswezyra. – Będę grzał wodę w nieskończoność.

    Jacob wyprzęgł profil ze splotu i zamknął sesję. Hegemon posłusznie złożył skrzydła.

    Zanurzony w wannie i wpatrzony w sufit palił słabego zwinta. Pozwolił swoim myślom snuć się w głowie bez żadnej konkretnej, spajającej je idei. Krążyły, niezbyt wzniośle, wokół lampy na suficie. Płaska, nudna do bólu, pragmatyczna płyta miała jedną zaletę, której wcześniej nie dostrzegał. Z gładkiej powierzchni nie wystawało nic, na czym dałoby się zawiesić pętlę z linki alpinistycznej.

    Sączył tak już drugie piwo.

    Bardzo chciał zadzwonić do Sary, przepraszać, próbować się pogodzić. Choćby tylko po to, żeby usłyszeć jej głos i słowa inne niż te, którymi córka go pożegnała.

    Czy ona zawsze musi stawiać sprawy na ostrzu noża? Odcina się, podczas gdy on próbuje jedynie pomóc. W końcu taka jego pieprzona rola.

    A co jeśli Sara zdecyduje się jednak wyjechać, trzymając w sobie taką złość? Nie będzie się odzywać, nie poprosi go już więcej o pomoc.

    Będzie zdana tylko na tego sukinsyna Mastersona.

    Świadomość zaistnienia szansy na taki rozwój wypadków była nie do zniesienia. Poczuł, że dotarł do bariery natarczywości myśli, poza którą czekała już tylko gwarantowana bezsenność.

    Westchnął z rezygnacją. Za dużo tego było. Osuszył się, narzucił szlafrok i poszedł do sypialni.

    Z szafki przy łóżku wyjął opakowanie ambrozyxyny. Usiadł na brzegu i zaczął czytać ostrzeżenia na ulotce. Ambrozyxynę można było bez obaw zażywać z alkoholem i Jacob wiedział o tym z doświadczenia. Przeczytał jednak całą treść ulotki, aby zająć czymś umysł, nawet próbując nauczyć się składu leku na pamięć.

    Pisane drobną czcionką wyrazy tworzyły coraz gęstszy wizualny szum. Nawet gdy próbował skupić wzrok, mimowolnie obejmował spojrzeniem całe akapity. Zlewało mu się to w oczach w plamy odcieni szarości, a im mocniej się wpatrywał, tym bardziej kształty te zaczynały mu coś przypominać. Obracał ulotkę na różne strony i za każdym razem zmieniała się w nowy test Rorschacha.

    Teraz widział rysy twarzy. Przejechał palcem po literach w miejscu, gdzie przekonany był, że ułożyły się w usta. Potem namalował tak nos, brwi i oczy. Widział coraz wyraźniej, jak z tych szarych plam powstaje portret. Twarz znana mu dość dobrze ze zarchiwizowanych transmisji powiązanego z nią profilu w splocie. Twarz młodej zgwałconej kobiety z rezultatem tego gwałtu w brzuchu.

    – Podmiot z grupy ryzyka – wymamrotał.

    Twarz kobiety wyczerpanej tak jak on. Miała wielkie sińce pod oczami i wpatrzona była wprost w niego. Oprócz twarzy dostrzegał też palce. Plączące się, stukające w litery na klawiaturach terminalu. Z liter powstawał list do rodziny.

    Jacob widział treść wiadomości, a raczej treści lustrzane odbicie, jakby pisała na szybie, którą ktoś umieścił mu przed twarzą. Chciał odwrócić wzrok, ale oczy nie reagowały. Były ustawione sztywno w jednym, konkretnym położeniu. Nie mógł też ruszyć głową, miał patrzeć przed siebie i rejestrować.

    Kobieta namyślała się chwilę. W końcu zapisała i ustawiła automatyczne doręczenie listu do zdefiniowanych kontaktów na jutrzejszy ranek.

    Zanim zamknęła korespondencję, wyselekcjonowała otrzymane wezwania do zgłoszenia się w placówce przejściowego rodzicielstwa. Miała się jak najszybciej stawić, aby ustalić termin i przebieg przekazania ciąży pod systemowego regulatora. Obiecywano jej ograniczenie niedogodności i zredukowanie wkładu z jej strony dosłownie do minimum. Odpowiednie instytucje Integralu asystowały w ochronie interesów obywatela od chwili poczęcia i nie mogła przed nimi uciec. Za późno. Mogła się ojcu nie przyznawać. Mógł nie zgłaszać. Teraz już nie było alternatywy. W splocie założyli już dziecku profil.

    Zaznaczyła to wszystko i posłała do nulla.

    Wyzerowanie oficjalnej korespondencji z profilu możliwe było tylko z pomocą wyłomów sploterskich. Brat przysięgał, że były niewykrywalne. Zresztą, czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie? Zrobiła to jedynie, żeby poczuć przez chwilę, że może się na coś nie zgodzić.

    Łzy napłynęły jej do oczu. Odliczyła na roztrzęsionej dłoni jedenaście pigułek. Wcześniej o tym poczytała. Ambrozyxyna była praktycznie bez smaku i nie miała zapachu. Ale przy dwunastu ponoć dało się jednak wyczuć lekki chemiczny posmak, niektórych to odstręczało. Poniżej dwunastu było okej. Pigułki były obłe, matowe, czarne jak mocna kawa. Pewnie celowo tak nieciekawe. By przypadkiem jakieś dziecko ich nie wzięło za cukierki.

    Kieliszek szampana w drugiej dłoni.

    Wypiła skromny łyk. Ostrożnie, jakby płyn był trucizną.

    Znowu popatrzyła wprost na Jacoba, a przynajmniej takie wrażenie odnosił, obserwując ją z tej perspektywy. Przesuwała poziomo przed sobą i przed nim palec. Po przeźroczystej tafli ślizgały mu się przed oczami lekko zamglone zdjęcia z różnych profili i serwisów tematycznych. Przy każdym zatrzymywała się na chwilę.

    Na zdjęciach byli jej przyjaciele, siostra, rodzice, dawne miłości i dawni znajomi. Dzieci znajomych, dzieci siostry, dzieci dawnych miłości. Dzieci ze szkoły, do której uczęszczała, dzieci z sierocińców w jej mieście. Dzieci w szpitalach. Dzieci chore nieuleczalnie. Dzieci umazane we krwi, zaraz po porodzie. Dzieci urodzone z deformacjami. Dzieci urodzone martwe.

    Wzięła nóż. Bokiem ostrza zaczęła kruszyć pigułki. Proszek wsypała do kieliszka i szampan zrobił się czarny. Ujęła nóżkę, podniosła kieliszek bliżej ust, ale zwlekała. Irytował ją bałagan panujący na biurku i w pokoju. Zgnieciona ulotka z pudełka tabletek. Rozmazane czarne ślady proszku na blacie. Porozrzucane wszędzie mokre od płaczu pozwijane chustki.

    Odłożyła kieliszek. Sprzątnęła śmieci, starła blat. Wyszła na chwilę, wróciła z odkurzaczem. Odkurzyła, starła półki, poukładała książki, spryskała rośliny. Zniknęła na chwilę w łazience. Wróciła odświeżona i zaczęła przeszukiwać szafę. Założyła wygodną, prostą, ale wcale niebrzydką białą sukienkę. Wyciągnęła z szuflady kosmetyczkę i zrobiła makijaż.

    Usiadła przy biurku uśmiechnięta. Jej palec ślizgał się spiralami przed szybą Jacoba, gdy przeszukiwała bibliotekę odtwarzacza i po chwili w pokoju rozbrzmiał przyjemny lekki jazz. Sięgnęła po czarnego szampana. Przygryzła wargę i zamknęła oczy, pozwalając solówce altowego saksofonu wzniecić w niej ostatni dreszcz. Gładziła gęsią skórkę na szyi.

    Jacob widział, jak za jej plecami srebrzysty, mechatroniczny kot prześlizguje się przez szparę w drzwiach i drepcze w stronę biurka. Znikł mu na chwilę z oczu, przysłonięty blatem, po czym zrobił susa na jej kolana, a cały czarny płyn chlusnął na sukienkę.

    Zerwała się, krzycząc, a kot uskoczył z imitowanym mrauknięciem. Czmychnął jak prawdziwy. Rzuciła w niego kieliszkiem, ale spudłowała. Rozprysnął się na podłodze.

    Wrzeszcząc i przeklinając, strąciła wszystko z biurka. Jacob poczuł, że też z niego spada. Teraz widział wszystko z poziomu podłogi, wzrok obrócony o dziewięćdziesiąt stopni, ale wciąż mógł wpatrywać się jedynie w martwy punkt przed sobą. Zatrzasnęła drzwi do pokoju i zamknęła je na klucz. Usiadła na stopach, szlochając. Wywróciła do góry nogami kosz, znalazła opakowanie pigułek. Zostało jeszcze siedem. Będzie musiało wystarczyć.

    Wyłożyła je na kartce papieru, przykryła gazetą i uderzyła w nie płaskim obcasem. Na podłodze leżał kubek, w którym trzymała przybory do pisania, ucho było ułamane. Wewnątrz spoczywały farfocle z gumki, ścinki po temperowaniu. Wysypała te resztki i przybory, i rozrobiła w kubku proszek z szampanem. Wypiła jeszcze kilka łyków z butelki duszkiem, po czym wzniosła kubek jak do toastu.

    Wtedy rozległ się huk i drzwi do jej pokoju wystrzeliły z framugi, a do wnętrza wpadli zamaskowani oficerowie oddziału interwencyjnego Prewencji w towarzystwie ratowników medycznych. Wytrącili jej kubek z rąk, przytrzymali ją przy ziemi. Ratownik prysnął jej w twarz środkiem relaksacyjnym i momentalnie przestała stawiać opór. Okryli ją kocem, wtoczyli nosze. Przypięli ją do nich pasami. Ratownik strzelił wiązką z ręcznego biometroskopu. Jest tętno. Dwa tętna. Zabieramy ją.

    Wytoczyli nosze. Jeden z oficerów w lateksowych rękawiczkach i masce uklęknął, nachyliwszy się nad Jacobem. Przyłożył palec do szyby przed jego twarzą. Trzymał tak parę sekund. Z perspektywy Jacoba wyglądało to, jakby oficer groził mu albo przed czymś przestrzegał.

    – Będzie następna? – spytał go.

    – Kt…? – Jacob chciał odpowiedzieć, ale nie mógł, usta nie działały. – Sar..?

    – Ktsar? Oficerom Prewencji odpowiada się wyraźnie. Miałeś zapytać, czy się zabezpiecza. Pytałeś?

    Próbował zaprzeczyć ruchem głowy, ale nie miał głowy.

    Miał tylko patrzeć przed siebie i obserwować.

    – No to koniec, kurwa, transmisji! – oficer zagrzmiał głosem Trish Thompson z działu Atestacji Zgodności i Zdolności do Integralności.

    Jacob ocknął się ze snu.

    Spojrzał na zegarek. Minęła godzina.

    Niedobrze. Ponownie wpadał w dobrze znany mu cykl. Z takich snów niewiele pamiętał, budził się średnio co godzinę, dwie, spocony i zdezorientowany. Nie oferowały ciału wypoczynku, zabijały tylko czas do poranka, a do tego jeszcze te wizje.

    Junk-sleep.

    Wypił szklankę wody, którą miał popić ambrozyxynę. Opakowanie leku schował nienaruszone do szuflady. Ubrał lekki dres, opuścił sypialnię.

    Poszedł do garażu, w którym od dawna nie stał żaden pojazd, ale sprawdzał się jako siłownia i magazyn.

    Na rozstawionych pod ścianami blaszanych regałach trzymał masę gratów, stare segregatory, pudła, skrzynki, jakieś narzędzia, sporo elektrozłomu. Wzrok zawiesił przez chwilę na wielkim czarnym pudle w rogu. Wypchane nośnikami danych w nieobsługiwanych już formatach, sfatygowanymi notatnikami pełnymi pokreślonych zapisków. Zawierało także przeróżne drobiazgi należące niegdyś do Evelyn.

    – Może zaśniesz spokojnie, jeśli w końcu to wyrzucisz?

    – Co? – spytał, niepewny skąd dobiegło pytanie.

    – Nic nie mówiłem – odezwał się hauswezyr. – Chciałeś mnie o coś zapytać?

    – Nie. Nieważne.

    – Może szybki sparing na bezsenność? – Hauswezyr snopem światła rozjaśnił zwisający z sufitu worek treningowy.

    Widok nie wzbudził przyjemnych skojarzeń.

    – Pobiegajmy – odparł Jacob. – Zapuść jakąś nutę.

    – Służę.

    Zaczął biec. Z głośników buchnęła muzyka idealna do treningu, a pod wpływem gry świateł i emiterów holo wnętrze garażu przeobraziło się w rozświecony neonami bulwar, tnący między szeregiem luksusowych resortów a wybrzeżem. Projekcja była pierwszej klasy. Falujące morze, bryzę prawie dało się poczuć, do tego księżyc w pełni, na niebie gwiazdy, a w oddali cicha zapowiedź burzy.

    Ale po pewnym czasie hologram bulwaru zaczął się zapętlać i nudzić. Jacob zrobił kilka okrążeń, przy kolejnych biegnąc coraz szybciej, aż w pewnej chwili sterownik bieżni zasygnalizował, że użytkownik przesadza z tempem treningu i że zalecana jest przerwa.

    Zgasił poleceniem hologram, zeskoczył z bieżni i zaczął okładać worek. Nie trenował profesjonalnie, znał tylko bardzo podstawowe kombinacje, a jutro mógł spodziewać się tragicznie obolałych dłoni, ale katował ten worek i siebie już do końca playlisty.

    Gdy kompletnie wyczerpany opadł na macie na kolana, a w końcu i na plecy, zauważył przy lampie pod sufitem dwie zapętlone ćmy. Kolejne ofiary zaburzenia ich wrodzonego modułu nawigacji względem księżyca.

    – Wystaczy – zdyszany wyrzucił z siebie. – Weź je wypuść.

    Hauswezyr włożył sporo trudu w zinterpretowanie intencji właściciela.

    – Obawiam się, że jeśli uchylę okna, to tylko naleci ich więcej.

    – Zatem los ich jest przesądzony – mruknął.

    – Nie zrozumiałem. Czy wciąż chcesz, żebym uchylił okno?

    Otworzył trzecie piwo i upił

    – Zrób, co uważasz. Ja ich nie umiem ocalić.

    Skoro nie dało się spać, postanowił trochę popracować. Wziął aktówkę z przedpokoju i poszedł do gabinetu. Przestudiował kilka nowych przypadków z grupy ryzyka, a część starych dokumentów odłożył do zniszczenia. Te, które zostawił, oznaczał tagami skorelowanych szablonów i szeregował zbliżone przypadki wedle wierności prognoz, starając się dobrać potencjalnie pasujące scenariusze. Uspokajał się, upewniając, że elementy układanki trafiają na swoje miejsca.

    Gdy sięgnął do aktówki po kolejny plik, natrafił na potargane pudełko z kontrolerem Cave.

    Trzeba przyznać, że urządzenie było dobrze zrobione, intuicyjne. Nie trzeba było być hipermałolatem, żeby zorientować się co i jak – ba, dziad z aparatem słuchowym poradziłby sobie z obsługą. Idealny minimalizm oznaczał zerowe ryzyko pomyłki. Niektóre rzeczy da się doprowadzić do perfekcji, jak na przykład siodełko rowerowe albo właśnie to coś, co miał w rękach, co samo się prawidłowo wyginało, niezależnie do którego ucha przyłożyłeś.

    Niewiele już więcej myśląc, wpiął w slot czip z systemem i założył kontroler za prawe ucho.

    Gdy położył się na sofie, zamknął oczy i włączył, ciemność pod powiekami trwała tylko przez chwilę.

    – Keiiwuu Koruporejt! – oznajmił rozradowany kobiecy głos. – Kariburejt nau!

    Ujrzał swój pokój. Z pozoru nic się nie zmieniło, ale czuł się odrobinę nieswojo. Zrozumiał dlaczego, gdy uświadomił sobie, że patrzy przed siebie, ale nie potrafi zamrugać. Granatowe smugi przesłoniły mu wzrok, aby po chwili zalepić oczy całkiem, ale w końcu spowiła je jaśniejsza falująca warstwa błękitu, z której wynurzył się heksagonalny wzór, taki jak w logu korporacji Cave. Wyglądał trochę, jakby wykonany był z pomarańczowej pianki.

    – Witaj! Język interfejsu został dostosowany – zabrzmiał ten sam głos, ale ze znamionami modulacji, już bez niedoskonałości akcentu. – Zapraszam na krótką wycieczkę, ale najpierw chwila na kalibrację.

    Raz jeszcze ujrzał swój pokój, ale tym razem ubarwiony żywymi, przesłodzonymi wręcz kolorami. Były tak bardzo przesycone, że poczuł odruch wymiotny. Gdy popatrzył na stół przed sobą, zieleń kubka od kawy fosforyzowała tak intensywnie, że czuł, jakby ktoś wycisnął mu radioaktywne kiwi prosto w oczy. Do tego zieleń ta rozlewała się też na ściany, dopóki nie zmusił się, by spojrzeć na czerwoną teczkę, co z kolei sprawiło, że przestał całkowicie rozróżniać jakiekolwiek barwy i kształty w pokoju. Znów pochłonęła go ciemność.

    – Spróbuj wstać – zaproponowała niewidoczna kobieta.

    Chciałby, ale czuł się cięższy niż kiedykolwiek w życiu.

    Z ciemności powoli wyłoniło się wnętrze pokoju, ale tym razem kolory były przygaszone, jakby pokrywała je warstwa półprzezroczystej czarnej tkaniny. Pomiędzy meblami i przedmiotami wokół niego rozpostarte były wiązki, we wnękach zagęszczające się w srebrne pajęczyny.

    Widział wszystko w miarę wyraźnie, ale mięśnie nie chciały go słuchać. Jakaś siła cisnęła go w dół.

    Coś musiało pójść nie tak, był sparaliżowany. Nie mógł też przemówić, choć próbował krzyknąć. Im bardziej usiłował się odezwać, tym bardziej cienie przedmiotów w pokoju zaczynały się wydłużać i zniekształcać, a on pocił się, czując coraz mocniej szczypiące zimno i coraz wyraźniej czyjąś obecność. Nie mógł się podnieść. Nie mógł się ruszyć. A obecność przybierała kształt. Ktoś stał nad nim, mógłby przysiąc. Ktoś stał nad nim i obserwował jego wysiłki.

    W pewnej chwili jego ciało przestało ciążyć i udało mu się zerwać z sofy.

    Odwrócił się, by zobaczyć siebie leżącego na sofie.

    I znowu się podniósł. Znów odwrócił głowę. I znów zobaczył siebie leżącego na sofie.

    Więc podniósł się raz jeszcze, ale tym razem uniósł się na dobre, w górę, prosto w sufit.

    Mimo iż widział ewidentnie, że jego ciało zostało na sofie, on sam wyleciał przez dach. Przeniknął przez niego bez trudu, jakby dach był z pary wodnej i on sam też. Lecąc, zaczął powoli obracać się wokół własnej osi. Szybował tak przez chwilę ponad swoim domem – który dryfował sobie na fali czarnego oceanu, coraz mniejszy i mniejszy – nad pokojem gdzie na sofie zostawił swoje ciało, nad którym być może, ktoś wciąż stał i obserwował jego wysiłki.

    – Wykryto zaniedbywalne zapętlenie mnemoniczne – przemówił kobiecy głos. – Przywracam poprzednią wersję sterownika.

    Odwrócił głowę i zobaczył siebie leżącego na sofie.

    Gdy tym razem się podniósł, zaczął lecieć w dół. Do tego zaczął się kurczyć. Stał się tak mały, że wpadał pomiędzy szpary materaca (mógłby teraz rozejrzeć się w poszukiwaniu zachomikowanych Loco Chocs, gdyby zechciał), ale na tym nie koniec, leciał w coraz mniejsze szczeliny, kurczył się i kurczył do mikroskopijnych rozmiarów, wpadając pomiędzy struktury molekularne obicia sofy i korkując coraz szybciej, w przeciwną stronę niż gdy frunął ponad domem, aż lot dobiegł końca i zobaczył siebie leżącego na sofie.

    I znowu się podniósł.

    – Spokojnie. To minie – uspokajał głos. – Etap kalibracji ukończony.

    Uwierzył dopiero, gdy przy którejś z rzędu próbie zamiast podnieść się, by zobaczyć siebie leżącego na sofie, udało mu się stanąć na drżących nogach. Na podłodze. Spróbował się poruszyć. Z ulgą zrobił kilka kroków po tęczowej wykładzinie. Był u siebie.

    – Za tobą są drzwi.

    Odwrócił się zaskoczony. Na tej ścianie nie powinno być drzwi.

    – Przejdź przez nie, aby rozpocząć.

    Drzwi były światłem. Wyglądały bardzo zachęcająco na tle barwnej ściany jego pracowni, która teraz przypominała mu jakiś gabinet głupot, biuro błaznów z wesołego miasteczka. Wszystko mieniło się barwami, które na co dzień dało się postrzegać jedynie jako powidok pod zamkniętymi powiekami. Nie zwlekając, przekroczył próg świetlanych drzwi, szykując się na kolejny skok w szok nieznanego.

    Po tej stronie było jednak spokojnie. Ściany były całkiem białe, a przejście zniknęło, stopiwszy się z wszechobecną bielą, gdy tylko całym ciałem znalazł się po drugiej stronie.

    – Poznaj przewodników.

    Ujrzał przed sobą trzy stworzenia, jakby żywcem wyjęte z kreskówki. Pierwszy zbliżył się do niego szczeniak.

    – Cześć, jestem Linx! – przemówił. Oparł łapy na nodze Jacoba. – Będę ci wszędzie towarzyszył i pomogę ci odnaleźć się w każdej symulacji. Znam wiele komend i szybko się zaprzyjaźnimy.

    – Ja jestem Wiki. – Na ramieniu Jacoba usiadł drobny pomarańczowy ptaszek i świergotał. – Gdy tylko zechcesz dowiedzieć się czegoś więcej o systemie lub elemencie symulacji, wezwij mnie.

    Ostatnie ze stworzeń było małym błyszczącym robocikiem, nie większym od pudełka papierosów.

    – Jestem Setti. Konfiguracja preferencji symulacji – zadźwięczał metalicznie, po czym złożył się sprytnie w niewielką srebrną kostkę z łańcuszkiem.

    – Setti możesz zawiesić sobie na szyi – zaćwierkała Wiki. – Zawieś Setti na szyi i podążaj za Linx.

    Jacob westchnął. Nie robiło to wcale na nim dobrego wrażenia. Może i dobrze, że Sara nie chciała tego prezentu. Raz już wykrzyczała mu w twarz, że nie jest dzieckiem, gdy na urodziny otrzymała od niego tę baletnicę. A tu interfejs jak dla pięciolatka.

    Podniósł kostkę i zawiesił łańcuszek na szyi. Linx zamerdał ogonem i podreptał w stronę kolejnych drzwi, które tym razem były światłem jasnozielonym i prowadziły do długiego korytarza.

    – Tutaj możesz dokonać wyboru – zaszczekał.

    Dwie białe ściany, dwa szeregi świateł. Portale do symulowanych światów. Większość była czerwona. Jacob wywnioskował, że pakiet w zestawie z kontrolerem umożliwiał dostęp jedynie do kilku wybranych symulacji dostępnych w pełnej ofercie.

    Ścieżką ognia i stali – zaćwierkała Wiki, zanim sam odczytał napis ponad jednym z portali. – Krocz ku chwale drogą wojownika. Walcz o honor i zdobywaj sławę w służbie cesarza.

    Światło bramy przygasło i mógł dostrzec rozgrywające się za nią sceny toczonej bitwy i sylwetki walczących postaci. Zwiastun prezentował emocjonującą przygodę, której bohaterowie czekali tylko, aż on zdecyduje się dołączyć, by przechylić szale zwycięstwa.

    – Interesuje mnie symulacja artysty – zwrócił się do Wiki. – Miała być w pakiecie.

    Linx zaszczekał. Szereg drzwi przesunął się jak na taśmie fabrycznej o parę miejsc w prawą stronę. Te z napisem: Barwy w kropli deszczu zaklęte zatrzymały się naprzeciw Jacoba.

    Przez światło dostrzegł wystawione w bezściennej galerii obrazy, pejzaże na płótnach, abstrakcyjne interpretacje ogrodów, intrygujące portrety i opatrzone znakami japońskich alfabetów zwoje ilustrujące baśnie i legendy. Wiki ćwierkała słowa zachęty, gdy nagle wtrącił się Setti.

    – Symulacja obecnie niedostępna – przemówił z wnętrza kostki. – Wybrany pakiet zezwala na dostęp tylko do jednej symulacji w danej chwili. Ukończ przygodę Ścieżką ognia i stali, aby odblokować dostęp.

    – Pokaż szczegóły – nakazał Jacob, zdejmując łańcuszek z szyi.

    Setti posłusznie wyświetlił przed nim pole tekstowe. Były tam informacje o zestawie, który zamówił Jacob, dane z jego profilu. Jego status.

    Według systemu operacyjnego kontrolera status Jacoba nie był wystarczający, by twórcy mogli zaoferować mu obydwie symulacje z zamówionego zestawu jednocześnie. Na podstawie płci, wieku i zainteresowań zamawiającego aplikacja odblokowała więc jedynie Ścieżką ognia i stali.

    – Zmień profil. Skonfiguruj dla powiązanego profilu: Sary Saney – powiedział.

    – Nie rozpoznano użytkownika. Brak powiązania profilu z oplotką Cave. Wymagane przerejestrowanie kontrolera – odparł Setti.

    – Co za gówno.

    Miał ochotę rozłączyć się, ale zegarek przy polu tekstowym ze szczegółami pakietu pokazywał, że minęło jedynie piętnaście minut, odkąd uruchomił kontroler.

    – No dobra. Niech będzie. Prowadź, Linx – polecił. – Ścieżką ognia i stali.

  • PARAMETRYKA .3

    W kafeterii byli sami. W całym biurowcu zresztą też, może poza pracownikami ochrony. Przyłożyli równocześnie dłonie do czytników lady. Wysunęły się na nią tace niosące ciepłe dania w zestawach naczyń z plasteco. Jedli przez dłuższą chwilę w milczeniu, choć Jacobowi trudno było cokolwiek przełknąć.

    – Znowu to samo, co? – pierwszy odezwał się Marcus, dłubiąc w talerzu widelcem. – Za każdym razem. Do znudzenia.

    Jacob podniósł na niego wzrok i skrzywił się zirytowany.

    – Jak to, to samo? Co, to samo? Właśnie, że nie to samo – wystrzelił. – Przecież sam widziałeś. Byliśmy blisko. Medal. Nieosiągalny detal, a jednak się załapał. No a blizny na zdjęciach? Swiney? Widziałem, że matka tagowała niektóre zdjęcia syna tym przezwiskiem. Wiemy już, że trzeba było więcej wagi przykładać do jej profilu. Może moglibyśmy polepszyć też jakoś analizę obrazu? Nie wiem, ale liczę, że będzie z tego przynajmniej jeden nowy szablon, nowe parametry. Zawsze to coś do przodu. Więc to nie jest tak, że znowu to samo, ok? Nigdy nie jest to samo. Gdyby było to samo, to gość by przeżył.

    Marcusa speszyła tak gwałtowna reakcja. Wzrok miał rozbiegany jak oczy kameleona.

    – Miałem na myśli jedzenie – burknął.

    – Co?

    – No, że… smakuje tak zawsze podobnie.

    – Mhm… A tak, rzeczywiście. Jedzenie. Przepraszam, zamyśliłem się – mruknął Jacob. – Ale wczoraj to był kurczak, nie?

    – No był i wiesz co? Smakował dokładnie tak samo jak kurczak sprzed tygodnia. I jak ten dwa tygodnie temu. Albo ten trzy miesiące temu. Mówię ci. Te same składniki, zawsze bezbłędnie odmierzone. Chefboty nie improwizują, nie modyfikują przepisów. Nie wiedzą, co znaczy szczypta. Wszystko zawsze smakuje tak samo, bo gotują nam to automatony.

    – Tak ma być. Robią posiłki z pakietu podstawowego. Tak są zaprogramowane – Jacob niechętnie podjął temat. – Zresztą na ile sposobów według ciebie da się przyrządzić sztucznie wyhodowane mięso?

    – To nie znaczy, że nie można wprowadzić w ich programie elementu losowości. Niech się czasem pomylą, może wyjdzie nam to na lepsze. Gdzie jakiś charakter? Można by ponarzekać albo coś pochwalić. Pakiet podstawowy nie musi być nudny.

    – Kiedyś nie było pakietów podstawowych. Kiedyś ludzie umierali z głodu.

    Marcus nabił dwie sprężyste kluski wyłowione z pachnącego borowikami gęstego sosu i wpakował je sobie do ust wraz z soczystym kawałkiem mięsa.

    – Ale jaki to ma związek? Kiedyś głodowali, a teraz zabijają się, bo są za grubi. – Wzruszył ramionami, przeżuwając. – Ja mówię tylko o tym, jak ten pakiet można w prosty sposób wzbogacić.  Ty, czekaj, nie mieliśmy przypadkiem kiedyś podmiotu z grupy ryzyka, który się zagłodził?

    – Mieliśmy dziewczynę z zaburzeniem, gdzie głodzenie się było jednym z symptomów.

    – Pamiętam. Laska z Danii. Wyglądała jak szkielet. Brrrr. Ja nie mogę… Nawet nie umiem sobie wyobrazić, jak to strasznie musi być tak powoli umierać z głodu. To pewnie głównie słabość i zasysanie. Akurat ja, jak jestem głodny, to zawsze po chwili łapię czkawkę. Ale chyba jeszcze gorsze musi być niewyspanie się na śmierć.

    – Marcus, wiesz, co to jest program mentorski?

    Webber spojrzał, jakby właśnie zapytano go, skąd się biorą dziury w serze. Momentalnie zapomniał o czym sam nawijał, chociaż pamiętał, by jeszcze spróbować sprzedać koledze swój pomysł moda do chefbotów. Uśmiechnął się jednak na przywołane pytaniem Jacoba wspomnienie.

    – No jasne, że wiem. Wielu ludzi z takich korzysta. Chcesz się zapisać? Można sobie łatwo podbić status.

    – Chciałbym wiedzieć, na czym to polega.

    – Wypełniasz formularz – tłumaczył, mlaskając i rysując w powietrzu widelcem. – Przydzielają ci dzieciaka, który ma z czymś problem w szkole albo chce nauczyć się jakiejś umiejętności. Ustalasz, ile czasu możesz poświęcić, by mu pomagać i w czym jesteś zdolny do pomocy. Podpinasz się i pracujesz z nim zdalnie nad jakimś projektem. Odpowiadasz na jego pytania, robisz mu sprawdziany, prowadzisz go za rękę, a program raportuje jego wyniki szkole.

    – Brałeś w takim udział?

    Marcus zaczerwienił się.

    – Gdy byłem szczylem, tak.

    – Sporo się nauczyłeś? Jest to skuteczne?

    Zarumienił się jeszcze bardziej.

    – Jedyne czego się nauczyłem, to że zdolny nastolatek szukający dziewczyn mających problemy w nauce i którym on oferuje pomoc, jest bardzo podatny na złamania serca.

    – Nie bardzo rozumiem.

    Westchnął.

    – Zapisałem się jako mentor, Jake. Podpiąłem fejk o ukończeniu szkoły, o studiach, no i zawyżyłem info o wieku na tyle, by móc jako mentor trafić w jakąś grupę lasek, rozumiesz? Taki miałem pomysł, no, nie mówię że mądry. One były zazwyczaj starsze ode mnie. Algorytm parujący wymagał, żeby mentor był pełnoletni, doświadczony, skończone studia to było minimum – nie mogłem podpiąć prawdziwego profilu. Pomagałem im, ale nie szło mi to tak, jak zakładałem. Fajnie się gadało, ale większość rezygnowała, gdy się jakoś zdemaskowałem, widząc że jestem młodszy, niż wynikało z danych. No ale mnie nie wydały. Paru dziewczynom pomogłem, ale z żadną nie udało mi się umówić. W przerwach od nauki były miłe, śmiały się z moich żartów, interesowało je to, co mnie. Ale znajomość urywała się, jak tylko zaliczyły, co miały zaliczyć.

    Jacob uśmiechnął się.

    – Próbowałeś wykorzystać system niezgodnie z przeznaczeniem. Powinieneś był przewidzieć, że tak to się skończy. A i tak masz szczęście, że nie skończyło się zamiast tego na interwencji ze strony Prewencji.

    – No teraz to wiem. Nadzór Integralu nad tymi serwisami rzeczywiście jest ostry, bo to jednak interakcja w splocie dorosłego z obcym dzieckiem. Mentorów monitorują rodzice, szkoły i dedykowany wydział Prewencji. Teraz to by nie przeszło. Wtedy były jeszcze pewne nieszkodliwe luki, a ja byłem dość dobry w sploterce. Umiałem zatrzeć ślady. Miałem odpowiedni filtr, rozumiesz?

    – Filtr?

    – Zniekształcał obraz. No nieważne. Przede wszystkim to miałem farta. Patrząc wstecz, wiem, jak wiele ryzykowałem, ale mówię ci, byłem szczylem, wtedy myśli się inaczej. A ciebie czemu to w ogóle interesuje?

    – Ze względu na Sarę. – Jacob machnął ręką. – Zresztą mniejsza o to. Gdzie można uzyskać dostęp?

    – Jest wiele opcji. Ja byłem w programie ℘Reach.out. Dalej istnieją i są popularni. Podepnę ci do profilu.

    – Dzięki.

    – Spoko. To jak? Wchodzisz w to ze mną?

    – W co?

    – W przeprogramowanie chefbotów.

    Jacob wstał, by wyrzucić naczynia do kontenera.

    – Zapytaj mnie za pół roku. Może do tego czasu też mi się przeje – odparł.

    Albo obaj będziemy musieli szukać nowej pracy – pomyślał.

    – Trzymaj się. Ja się zbieram do domu.

    – A raport? – zaniepokoił się Marcus.

    – Ja uwagi, jakie miałem, przekazałem już Trish. – Wzruszył ramionami. – Chcesz, to dodaj swoje spostrzeżenia.

    Przypomniał sobie zakłopotanie Marcusa milczącego w konfrontacji z Trish i spojrzał na niego z lekkim wyrzutem.

    Chłopak był zdolny, świetny analityk, niezastąpiony w zespole, ale jasne było, że gdy gówno zacznie płynąć strumieniem, nie będzie z niego wiele pożytku i to on, główny architekt systemu, wyląduje na dnie tej beczki z szambem. Dla Webbera szalupa się znajdzie i dobrze, szkoda by było, niech wyjdzie z tego w miarę czysty, to jeszcze coś dobrego w życiu zrobi.

    Ale Trish myliła się, sądząc, że nikogo z AZZI Jacob nie pociągnie ze sobą. Będzie trybunał, trudno. Ktoś jednak do towarzystwa się znajdzie do tej taplaniny, bo przed Integralem nie ma immunitetów, a na glazblecie miał dość miejsca na szczegółowe notatki odnośnie przyczyn wycieków czasu reakcji.

    – No dobra. – Marcus wyciągnął dłoń na pożegnanie. – Do poniedziałku. Miłego weekendu.

    – Wzajemnie.

    Na stację główną tubuladromu dotarł kwadrans przed planowaną godziną ślizgu kapsuły Vitrobahn, ale nic tym nie zyskał, gdyż połączenie powrotne w jego stronę było opóźnione. Komunikat wyrażał ubolewanie z powodu zaistniałych usterek na trasie tubularu publicznego, nie wchodząc w szczegóły, ale zapewniając o dołożeniu wszelkich starań, by sytuację wyprostować. Komunikatowi towarzyszyła transmisja z miejsca prowadzenia napraw – projekcja demonstrująca postęp prac.

    Jacob przyglądał się gigantycznym automatonom usuwającym usterki, obserwując je na dworcowym holobimie. Podziwiał ich precyzyjne ruchy, szybkie i niewiarygodnie płynne, jak na tak kolosalne araknotroniczne szkielety.

    Ktoś stojący obok niego wyrzucał z frustracją, że to już kolejny raz, i jak długo to może trwać, i że to kpina, i żenujące, i że to ludzkie pojęcie przechodzi. Ale nie było co winić maszyn za mozolny postęp prac. Nikt nie projektował ich, by jakoś specjalnie troszczyły się o nastrój znerwicowanych podróżnych. Dostały cel, problem do rozwiązania i działały w swoim tempie, żeby zrobić to, co trzeba, solidnie i bezpiecznie. Fakt, że gdyby robili to ludzie, przynajmniej wiadomo byłoby na kogo kląć i do kogo mieć pretensje. Winić za coś automaton pod Integralem, to jak obrażać się na chmurę, że leci z niej deszcz. Zwyczajne renowacje pod osłoną nocy. Prozaiczne zabiegi podtrzymujące puls miasta w obliczu zagrożenia zawałem ludzką masą. Tak było wszędzie. Mogłeś albo do tego przywyknąć, albo wynieść się poza kontynent na sztuczne wyspy, o ile pozwalał ci na to status.

    Transmisję przerwał spot promujący festiwal neugunku trwający pod kopułą i jego finałowy koncert: Ganzfeld Kontra Eigengrau. Jacob miał wrażenie, że ktoś zdetonował tu nagle granat błyskowy. Odwrócił wzrok od holobimu, chroniąc zmęczone oczy przed erupcją blasków kosmicznego koloru za pomocą wiernych okularów – awiatorek sprezentowanych mu kiedyś przez Evelyn.

    Ale intensywne refleksy promocyjnego hologramu – przebitki zmontowanej z figur niemożliwych wplecionych w surrealne konstelacje pulsarów wirujących w rytmie ciężkich riffów Ganzfelda – odbijały się w chromowanych elementach wystroju dworca i to wszystko, tak czy owak, przedzierało się przez filtr w przyciemnianych szkłach.

    Musiał się przed tym schronić, a że nie chciał, by kolejny komunikat o opóźnieniu zepsuł mu do reszty samopoczucie, wybrał się na spacer pasażem dworca, zbaczając jednak z głównej alei w mniej uczęszczane zakamarki niższej kondygnacji, byle z dala od holobimu.

    Mimo późnej pory wszystko było dostępne, a neony zachęcały.

    Mógł się przystrzyc, ogolić, alterować pigment skóry, pójść na szybki masaż, na konsultację z autocoachem, autofarmakiem, a gdyby chciał, to miał też wśród opcji błyskawiczny detoks, lekki botoks, pełen luxteks albo kilkunastominutową stymulację mięśni w komorze fit.

    Mógł też zrobić sobie instatuaż, perma lub tempa. Istotnie, usług do dyspozycji było multum, o ile, oczywiście, nie miałeś nic przeciw brzytwom, laserom, igłom, komorom i terapeutycznej symulatronice, a raczej przeciwko obsłudze tych atrakcji – przeciw powierzeniu swojego ciała oraz umysłu automatonom.

    – Hej, wyglądasz na spiętego – zaczepiła go automasażystka. – Może znalazłbyś moment, by się trochę zrelaksować?

    – Której ty jesteś generacji? – spytał wprost.

    Zatrzepotała silikonowymi rzęsami, przetwarzając powoli tak rzadko zadawane jej pytanie. Ktoś włożył dużo wysiłku w implementację jej profilu antropometrycznego. Twarz powleczona bladoróżowym imitażem skóry była twarzą młodej stewardessy, uśmiechniętej odrobinę zalotnie, nawet z lekko dostrzegalnym zmęczeniem, rzecz jasna iluzorycznym. Ale nie mogła być to twarz do końca ludzka, proporcje przerysowane, oczy-kamery zbyt szkliste, tęczówki jednolite, włosy z tanich włókien jednomodowych, krótkie i rozświetlone o tej porze turkusowo-błękitnym promieniem.

    – Pardon?

    – Twój o-es. Która generacja?

    Maszynowe mięśnie twarzy zastygły w neutralnym wyrazie pozbawionej świadomości lalki. Straciła swój wdzięk na te kilka cykli procesora.

    – Mój system operacyjny to Vogelsson-OES 7, koma, 3 – wyrecytowała głosem trybu diagnostycznego.

    – Siódemka? Nie, dzięki – odrzekł. – Pogadamy, jak ci zrobią upgrade.

    – Jak sobie życzysz – odpowiedziała półszeptem, znów urzekająca i już z powrotem nie lalka, lecz zazwyczaj całkiem zręczna sprzedawczyni odprężenia w jego szerokim wachlarzu wariantów.

    Minął salon masażu i szedł dalej wzdłuż witryn, a maleńkie animowane figurki kreskówkowych bohaterów pałętały mu się pod nogami.

    Wyskakiwały na niego, gdy mijając boks czy butik, nieopatrznie natrafił podeszwą na wyzwalacz holo. Podrobione wizerunki smerfów i dalecy krewniacy pokemonów, czarna mysz czy cyrkowy miś goniący za małą dziewczynką na rosyjskim bicyklu. Bękarty dziedzictwa multi-kulti, symbole przemawiające do wyobraźni od pokoleń. Te które przetrwały próbę czasu i uzależniły od siebie dzieci oraz nieumiejących dorosnąć dorosłych. Słodkie, kolorowe, niektóre dawno nieaktualizowane albo celowo stylizowane na retro, byleby sprzedawać tobie ideę ciebie samego, lepszego, młodszego, w ponadczasowym fasonie nostalgii. Piskały, tańczyły, skakały, zachęcając do korzystania z promowanych usług, a gdyby mogły, uczepiłyby mu się nogawek. Miał ochotę je rozdeptać.

    Dość szybko znudziło mu się takie kluczenie.

    Wrócił więc na piętro i rozejrzał za jakąś kafejką, za jakimkolwiek stolikiem, przy którym mógłby w spokoju usiąść i wypić coś ciepłego. Herbata w pakiecie podstawowym dostępna w automatach na dworcu, tak jak i ta w kafeterii Cygnescue, miała niezmiennie określony dawno smak, ale Jacob nie narzekał. Przeciwnie, odpowiadało mu to, że przynajmniej w tym jednorazowym kubku z plasteco nie czeka go żadna niespodzianka.

    Usiadł przy stoliku i zerknął na wprost na ekran, gdzie leciała właśnie druga część popularnego nocnego talk show:

    Integral Lately
    with
    Epsil & Jimmy Statesky

    – Witamy po przerwie i dziękujemy, wielkie brawa. To był utwór z nowego albumu Xdeity zatytułowanego SISTASIS. Album dostępny już teraz, więc spieszcie się, bo lada moment przyjdą obniżki progów statusu i ludzie będą się o ten krążek bić! A teraz, kochani, naszym kolejnym gościem będzie znana na całym świecie korespondentka i autorka przejmujących reportaży. Właśnie wróciła do nas z zupełnie innego klimatu i pewnie nieswojo będzie jej siedzieć tutaj z nami, gdy tak nikt do niej nawet nie postrzela! – zaanonsował rozbawiony Jimmy Statesky, typowy medialny błazen w garniturze, żadna brzytwa, jeśli chodzi o humor, ale suchary rzucał nienajgorsze i dało się go strawić. – Powitajmy redaktorkę naczelną Pulverizera, laureatkę Kryształowej Kuli Barbera oraz autorkę nowej książki, dostępnej od jutra w splocie, pod tytułem Ziemia niczyja, moją bliską przyjaciółkę, Olgę Ozymandiaz!

    W studiu jak na komendę trysnął gejzer aplauzu.

    Wkroczyła na scenę opalona kobieta kłaniająca się publiczności i prowadzącym.

    Całowanie, ściskanie dłoni. Proszę siadać. Ależ najpierw ty, nie, najpierw ty, no dobrze, siadamy razem.

    Sławna osoba – choć zdecydowanie nie żadna gwiazda pokroju Xdeity – o której Jacob kiedyś już na pewno słyszał, a tytuł jej książki przewinął mu się gdzieś przed oczami na promujących ją plakatach. Może nawet przed chwilą, gdy kluczył pasażami dworca. Za to teraz miał szansę dowiedzieć się, że kobieta miała mechaniczną protezę ręki i to taką solidnie zrobotyzowaną, niemaskującą wcale faktu utraty części ciała. Gdy witała się z nią Epsil – sztuczna inteligencja zawataryzowana w pozłacanym korpusie o ludzkim kształcie, nomen omen czołowa celebrytka wśród AI tej epoki – proteza Ozymandiaz jakby sama z siebie przybiła automatonowi na powitanie skomplikowaną pionę. Jakiś sekretny handshake, klask, klask, metal o metal. Musieli mieć to przećwiczone, ale publiczność i tak była zachwycona.

    – Olga! Jak miło cię wreszcie znowu widzieć! Co tam u ciebie? Jakieś nowe protezy? – zagaił Statesky.

    Na żart publika zareagowała entuzjastycznym chichotem, pomagając rozpędzić tę karuzelę śmiechu, zagrzewając do pogaduszek i podobnych pocisków, które w innych ustach ocierałyby się o szyderę.

    – Jeszcze nie, Jim. Jak sam widzisz, na razie tylko ta stara zbroja po prawicy. – Olga roześmiała się i udała, że napina metalowy biceps.

    – Tak, właśnie widzę. Ale chyba nowe paznokcie sobie zrobiłaś. Ty chodzisz z tym do kosmetyczki czy do blacharza?

    Gromki śmiech, no ryk po prostu i gwizdy zachwytu. Publika chłeptała to jak spragnione wody psy. I gdy słuchałeś tak, i patrzyłeś na to zmęczonymi po całym dniu oczami, to nie było obrony, nie dało się tym nie zarazić. Jacob też uśmiechnął się pod nosem.

    Olga natomiast pokręciła tylko głową z politowaniem.

    – Może Eps poleci ci jakiś salon? – Jimmy nie ustępował, szczerząc swoje idealnie zrobione zęby. Miał taki odruch, że jak zadowalał się własnym żartem, szykował dłoń, by przejechać po ulizanych blond włosach, ale w porę przypominał sobie, że nie jest już na scenie w podrzędnym klubie, gdzie zaczynał karierę komika, tylko w studiu najbardziej prestiżowej stacji Integralu, więc nie wypada psuć cennej fryzury na wizji. – No wiesz, coś z pogranicza dwóch światów, co nie, Eps?

    – Jimmy, nie wygłupiaj się! – Epsil z kolei doskonale wiedziała, jak grać z nim w duecie. – Mamy lepsze tematy do przegadania, niż gdzie ja robię się na bóstwo. No chyba, że ładnie poprosisz, to może zdradzę ci parę szczegółów z mojej ostatniej wizyty u blacharza…

    Mówiąc to, udała że ujmuje i unosi błyszczący złotem biust, nawiązując gestem do bujnych kształtów piosenkarki, którą gościli w studiu przed Olgą i jej anegdot wokół zabiegów kosmetycznych w salonie Regeny, wzmiankowanych wielokrotnie w trakcie wywiadu.

    Żart siadł jak w siodle. Publiczność prawie oszalała. Wyli ze śmiechu, klaszcząc i gwiżdżąc.

    – A chętnie. Ale może innym razem – Jimmy puścił publiczności oko. – Doooobra! Olga, powiedz ty, proszę, skąd do nas wróciłaś? Stęskniliśmy się za tobą okropnie.

    – Dzięki, miło mi, Jim. A wróciłam z Mali, mój drogi. Masz może pojęcie, gdzie to jest na mapie?

    – Hmmmm… Aaaazz… Aaammm… Aaaaaff… – Przyłożył dłoń do czoła, ostentacyjnie wytężając pamięć. – Aaaaaffffryyykaaaa?

    – No, patrzcie! Tak! Jednak odgadł! – Reporterka dała kciukiem w górę wyraz aprobaty.

    – Ja już się bałam, że błąd mu jakiś wyskoczył z wysiłku. – Epsil troskliwie pogładziła go po ramieniu. – W porządku z tobą, kolego? Zawiesiłeś się na moment, co? Może by trzeba wyłączyć i włączyć?

    Jimmy parsknął śmiechem, spoglądając na Epsil z ukosa. Wyciągnął palec do góry w geście uno momento i z zawadiackim uśmiechem wyczarował skądś egzemplarz książki Olgi. Pokazał do kamery, po czym postawił dumnie przed sobą.

    – Dzięki. Poznałem po okładce. Afryka! Są zdjęcia w środku, jakby ktoś nie wierzył. O, jest zebera czy inna gazela. Jest Olga z karabinem, no bo jakżeby inaczej. Robisz research, co nie? Jest pustynia, są miejscowi. Wszystko pięknie. I to właśnie o tej podróży po Mali piszesz w swojej książce, tak?

    – Tak, zgadza się, po części, ale również o sąsiadach. Cały region jest interesujący i dość niestabilny. Gdy tam jechałam, nie wiedziałam dokładnie, czego się spodziewać. Nawet po spędzonych tam miesiącach dalej jestem w szoku.

    – Bieda? – spytała Epsil.

    – Bieda to mało powiedziane. Nędza.

    Gadali tak jakiś czas, ale Jacob odrobinę się wyłączył.

    Jimmy bardzo kombinował, jak wpleść jakiś sensowny żart w dyskusję. Niestety Olga spoważniała i było to trudne, zwłaszcza gdy opowiadała o masakrze, której niedawno była świadkiem, a z której uszła z życiem tylko dzięki temu, że oprawcy ją rozpoznali i pozwolili się przekupić. Nikt nie chciał być tym gościem, który zastrzelił Ozymandiaz.

    – Dlaczego ty sobie to robisz? – Jimmy spytał z autentycznym niedowierzaniem na twarzy.

    – Co masz na myśli? – Olga odparła zaskoczona.

    – No masz przecież na koncie kilka bestsellerów oraz prestiżowych nagród. Można śmiało powiedzieć, że zrealizowałaś się w swojej karierze. I zamiast leżeć w domu w hamaku, spijając śmietankę, to co ty wyprawiasz? Jeździsz do najniebezpieczniejszego regionu na całej planecie. Cudem wychodzisz stamtąd w jednym kawałku, tylko po to, żeby wbić się w jeszcze gorsze sytuacje. Niedawno robiłaś reportaż o kryzysie krystaxopioidów, wnikając pod przykrywką w świat dilerów i doprowadzając się prawie do śmierci uzależnieniem od kryśki. Więc wakacje spędzasz na odwyku.

    – Nie zapominaj o tym, kiedy poleciała w kosmos – wtrąciła Epsil.

    – No właśnie! – Jimmy złapał się za głowę, pal licho fryzura. – Żyłaś ile? Pół roku z chińskimi terraformersami na Marsie?

    – Wysłałam wam pocztówkę – Olga wzruszyła ramionami. – Dziewięć miesięcy, skoro już robimy bilans.

    – No dokładnie! Ale co, mało ci tego? Pisałaś w poprzedniej książce o tym, jak prawie zmiótł was pyłowy sztorm, że kogoś z twojej ekipy pogrzebało. Krystaxopioidowy osad do końca życia będziesz miała w nerkach. Powiedz mi, ile muszą odstrzelić ci kończyn, zanim powiesz sobie dość? Czy muszą wymienić całe twoje ciało na korpus automatonu, jak Epsil tutaj? Czy dopiero wtedy stwierdzisz: zrobiłam robotę i przekażesz pochodnię komuś innemu?

    – Ha, ha, no, Jim, bardzo ciekawy, hipotetyczny scenariusz nam tu prezentujesz! – Zaśmiała się, ale z lekką irytacją. – Nie będę owijać w bawełnę, jakoś specjalnie nie zastanawiałam się nad tym. Ale czy zaprosiłbyś mnie tutaj do studia, gdybym zamiast wozić dupsko do Mali, bujała je w hamaku? Wątpię.

    Chwila ciszy. Publiczność wiercąca się na stołkach. Szepty i szmery. Nawet Jacob zainteresował się ponownie programem.

    – Pytasz, czy będę robić to, dopóki jestem jeszcze człowiekiem. – Odgarnęła grzywkę metalową dłonią. – Ale rozumiesz to na opak, braciszku. Ja jestem człowiekiem, właśnie dlatego, że to robię. To czyni mnie sobą, a nie ciało, nie tkanka, nie moje mięso. Chcę to robić. To mój wybór. Zresztą to jedyne, co umiem. Integral nie ma dla mnie innego zastosowania. I dopóki robię to, w czym jestem dobra, jestem człowiekiem w pełni.

    Aplauz publiczności rozładował atmosferę, a Jimmy dostał instrukcje od reżyserki, by odrobinę przyhamować z pytaniami o sens życia ich gościa.

    – Nie boisz się pisać w Ziemii niczyjej tak otwarcie o tych strasznych rzeczach i o ich sprawcach? – Epsil skierowała uwagę z powrotem na temat książki. – Zamierzasz tam wrócić, prawda?

    – Nie boję się zemsty. Piszę, jak jest. Wiadomo, że tamtym draniom zależałoby najbardziej na dobrej propagandzie. Sami przedstawiają się jako męczennicy walczący o niepodległość, a Integral jako pleniącą się po świecie zarazę, przed którą oni bronią Afryki jak ostatniego bastionu. I może nawet coś w tym jest, tylko to nie usprawiedliwia ich zbrodni. Za to nawet oni powinni być w stanie docenić to, że ja jadę równo po wszystkich i nie oszczędzam nikogo. To, o czym piszę, nie stawia w dobrym świetle ani KNA, ani stacjonującej w regionie dywizji IPAX. Ci ostatni to banda partaczy, których winię za dopuszczenie do katastrofalnego fiaska w Burkina Faso.

    – Mówisz o uprowadzeniu kandydata na prezydenta Emmanuela Bassinet?

    – Dokładnie, Eps. Cieszę się, że i tutaj było o tym głośno, i że ludzie się przejęli. Ale czy wynikło coś z tego? Gdzie winni? Gdzie konsekwencje? A to jest ważne dla nas wszystkich. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo uzależnieni jesteśmy od tego regionu. Utrzymanie całych warstw splotu uwarunkowane jest zagwarantowaniem tam stabilności. Inwestycje na przestrzeni ostatnich dekad tak naprawdę dopiero teraz nam się zwracają i to są niesamowite dywidendy, ale dopiero podniesienie tego regionu z kolan, z biedy, o której wspominaliśmy, to jest recepta nie tylko dla nas, ale dla całego świata. A jesteśmy im to winni, bo to tam właśnie IPAX urządziło sobie poligon i tam od lat toczy się wojna zastępcza z Unią Krasnego Pentastaru. O której pewnie nie chcecie, żebym za dużo mówiła, co nie?

    – Ależ nie, dlaczego? – odparł Jimmy. – Nie ma u nas tematów tabu.

    – Jasne, Jimmy, tylko chyba przydałaby nam się krótka przerwa – powiedziała Epsil i nie czekając na jego reakcję, skupiła na sobie uwagę kamer. – Zostańcie z nami, bo jeszcze przed przerwą zapraszamy na kolejny występ Xdeity, której nie musieliśmy wcale długo namawiać na zagranie jeszcze jednego utworu z jej przełomowego albumu pod tytułem SISTASIS, już dostępnego w splocie.

    Jacob nie usłyszał zupełnie nic przełomowego w muzyce Xdeity, ale możliwe że pod jej wpływem właśnie pogrążał się coraz głębiej i głębiej w dziwnym, odrealniającym transie. W pewnym momencie operowy sopran na tle symfonii syntezatorów zmieszał mu się ze znajomym dżinglem i głosem lektora czytającego komunikat spółki Vitrobahn.

    – Pasażerów oczekujących na najbliższy ślizg kapsuły 21015 informujemy o zmianie szacowanego czasu opóźnienia. Kapsuła wkrótce zostanie przygotowana do ślizgu z peronu jedenastego. Dziękujemy za cierpliwość i przepraszamy za niedogodności. Vitrobahn, twój komfort w kapsułce.

    Przyłapał się na tym, że przysypia oparty brodą o dłoń. Otrząsnął się i sprawdził godzinę, ale czas jakby stanął w miejscu. Patrzył na zegarek i nie docierało do niego, o czym informują go cyfry.

    Nie śpij, Saney. Jak długo już czekasz? Zegarek się spóźnia? Noc jeszcze czy następny dzień? W hali dworca nie masz okien. Jeśli nic się nie zmieni, będziesz chyba zmuszony przekimać się w którymś z podhausów. Jak szedł ten żart o podach? Że wygodniejsze niż trumny?

    Może Marcus nie miał wcale racji. Może najgorzej umierać było właśnie tak, jak on umierał teraz. Nie z głodu, nie z niewyspania, lecz z doświadczania absolutnego niczego, grzęznąc niepostrzeżenie w bezcelowej bezczynności.

    Uświadomił sobie, że zapomniał sprawdzić, czy przypadkiem Sara nie próbowała skontaktować się z nim, gdy prowadził analizę incydentu. Odblokował urządzenie i zerknął. Niestety nie miał żadnych nieodebranych połączeń. Żadnych nowych wiadomości. Wpatrywał się tylko przez chwilę w zdjęcie Sary przypisane do jej profilu w rejestrze kontaktów.

    Jakim cudem ona tak się zmieniła? Tak coraz bardziej podobna do Ev.

    – Pana córka? – usłyszał pytanie. – Ładna dziewczynka.

    Przy stoliku obok niego usiadła kobieta, mniej więcej w jego wieku, blondynka, ładna, uśmiechała się. Kubek pachnącej kawy w dłoniach, świeżo zmielonej, prawdopodobnie z tego samego automatu, co jego herbata.

    Z pewnością czekała, tak jak on, na opóźniony ślizg kapsuły 21015. Zerknął na inne stoliki. Były puste. Mogła gdzie indziej, ale nie. Musiała usiąść tu przy nim specjalnie. Na tyle blisko, by dostrzec przez ramię ekran jego urządzenia. Dość blisko, by poczuł zapach jej perfum.

    – Ja mam syna – kontynuowała niezniechęcona brakiem odpowiedzi. Zaczesała pasmo włosów za ucho. Nie dostrzegł obrączki. Ciekawe, czy ona też to u niego zauważyła. Albo mu się wydawało, albo przysunęła się bliżej. – Człowiek nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak szybko dorastają. Ale to nie jest największy problem, prawda? Najgorsze, że przestają zauważać, że rodzice chcą dla nich zawsze jak najlepiej. Nawet jeśli oznacza to, że muszą wracać po nocy i nie są w stanie zobaczyć się z nimi w ciągu dnia. Pana córka już duża dziewczyna, pewnie rozumie to lepiej. Mój ma tego serdecznie dość, bo niania i te sprawy. Chłopcy chcą tak szybko dorosnąć, prawda?

    Spojrzała mu głęboko w oczy i teraz już był pewien, że w jej kubku było coś więcej niż kawa. Nie czekając na odpowiedź, sięgnęła po swoje urządzenie, żeby pokazywać mu zdjęcia swojego synka, a on był zbyt zmęczony, by zaprotestować.

    Na zdjęciu był fajny, wesoły dzieciak, tyle że z wyraźną nadwagą.

    Jacob uśmiechnął się, pokiwał głową. Schował się za przećwiczoną fasadą.

    Nie jej wina. Skąd mogła wiedzieć, że właśnie dynda mu przed oczami całym łańcuchem skojarzeń?

    Dumna z syna, uśmiechnięta, a na Jacoba zerkająca ciut figlarnie – trochę po pijanemu. Myślała, że jak rodzic innemu rodzicowi pochwali się swoim dzieckiem.

    Takie ludzkie. Takie normalne.

    A on widział w tym jedynie przejaw ewidentnie niezaspokojonej potrzeby bliskości, parametr w równaniu parametrycznym Hicksa. Potrzeby wzmożonej u ekstrawertyków z tendencjami do balansowania na granicy fazy maniakalnej. Wpadającej zatem w szablon bipolarny, dolny próg klasyfikacji. Katalizator w postaci doprawionego alkoholem cappuccino, stosowany jako uśmierzenie symptomów przepracowania – parametru w równaniu parametrycznym Hicksa – bardzo wyraźny sygnał samotnej walki o lepszy status. W głowie przeliczył to wszystko machinalnie na wartość końcową równania, oczywiście w przybliżeniu, mokując potencjalne permutacje wynikające z niewiadomych. Zakładając może trochę na wyrost brak stałego partnera, szablon typowy dla toksycznego związku, rozwodu lub wdowstwa i włączając w to też lekki syndrom porzucenia. Werdykt?

    Potencjalny podmiot wysokiego ryzyka.

    A do tego, im bardziej machała mu tym dzieciakiem przed twarzą, tym mocniej widział nie twarz jej synka, lecz twarz innego chłopca. Tego ze starych zdjęć, z twarzą umazaną tortem. Zdjęć od których długo jeszcze będzie próbował się uwolnić.

    Te same zdjęcia, z których ta kobieta była dumna, inna matka otagowałaby bez ceregieli.

    Swiney.

    Dopił szybkim haustem herbatę, aż trochę go poparzyła. Wstał i schował swój telefon.

    – To stare zdjęcie córki – mruknął, unikając jej wzroku. – Powinienem je uaktualnić. Do widzenia.

    Ruszył w kierunku peronu.

    – Do… widzenia – powiedziała zaskoczona.

    Nie odwrócił się już.

    Zaczął obiecywać sobie, że jednak nie obejrzy pożegnalnej wiadomości podmiotu, nawet jeśli Melo im ją przyśle. I że nabierze dystansu, biorąc przykład z Marcusa.

    Włożył w uszy słuchawki i puścił losowo sugerowaną listę, tylko wcześniej upewnił się, że nie będzie na niej ani Mercury’ego, ani Xdeity.

    Na płycie peronu jedenastego czekał tylko on, a kapsułę Vitrobahn wciąż jeszcze szykowali do ślizgu, więc nie wpuszczali do przedziałów.

    Wiatr pogwizdywał. Nanomżawka skrapiała twarz. Trochę rześko, ale mógł to wytrzymać.

    Znowu holobim. Automatony pracowały.

    Zgadywał, że zaraz będzie kolejna zajawka finałowego koncertu neugunkfestu.

    To albo komunikat Vitrobahn, że opóźnienie połączenia mogło ulec zmianie.

  • PARAMETRYKA .2

    Wbudowana w sufit sali holokonferencyjnej czarna płyta projektora rozpoczęła transmisję z domu suicydenta, gdzie członkowie oddziału interwencyjnego Prewencji rozlokowali zestaw mikroskopów wiązkowych.

    Emiter renderował holo każdego z pomieszczeń w oparciu o odczytane z nich dane, odwzorowując pełny plan budynku, uwzględniając takie elementy jak schody czy windy i umożliwiając przechodzenie zarówno pomiędzy pokojami, jak i makietami poszczególnych pięter. Skanery dostarczały tysięcy próbek na centymetr sześcienny, a modelowane obiekty można było swobodnie skalować i obracać. Rozdzielczość sceny była priorytetem. Projekcja oddawała wiernie kontrast z dokładnym światłocieniem, natomiast w trybie relacji na żywo głębia barw była dość uboga, kolory wyraźnie mniej nasycone niż w rzeczywistości, a ich pełna paleta dostępna dopiero na późniejszym etapie obróbki.

    Nie było to kwestią ograniczeń technicznych, lecz konsekwencją wynegocjowanych warunków dzierżawy pasm holo wysokich admitancji. W ten symboliczny sposób zachęcano ich firmę do pakietu premium, jednak Cygnescue miało na to jeszcze za niski status, a analitycy przywykli już do stanu obecnego.

    W tym wyblakłym świecie Jacob Saney i Marcus Webber kroczyli pośród widm oficerów Prewencji i prowadzili zdalnie własną analizę okoliczności zdarzenia.

    Pokój w którym znaleziono ciało był przestronny i umeblowany w osobliwy sposób. Zupełnie jakby ktoś nie umiał się zdecydować, czy preferuje skromny, ale nowoczesny wystrój, czy stawia na powagę ze staromodnym rozmachem. Meble gryzły się ze sobą jak skłócona rodzina. Starą biblioteczkę ze zbiorem zabytkowych encyklopedii przypierały do muru regały z glazeco obsadzone poradnikami lajfstajlu. Przeciwległa ściana stała prawie goła, ziejąca pustkami po utracie całej kolekcji obrazów martwej natury – kurzyły się gdzieś na strychu – a do tego ktoś obarczył ją wieszakiem ściennym na rower, choć ten akurat rdzewiał w piwnicy.

    Ślad zaginął też po urokliwym stoliku pamiętającym niejedną herbatkę w towarzystwie kumoszek z kompletu, wysłużonych krzeseł. Choć, na upartego, okruchy tradycji dało się jeszcze wytropić wśród włókien wykładziny, ale jedynie uzbrojonym w mikroskop okiem. Teraz na podnośnikach opierał się w tym miejscu blat z niezbędnym do pracy terminalem. Była tu również obita leatheco kanapa, ale w opłakanym stanie, absolutnie zdewastowana, rozpruta i rozbebeszona, jakby dokonano na niej zemsty za jakiś straszny grzech.

    Ostatecznie wyszedł z tego pokój po części gościnny – choć raczej rzadko kogokolwiek goszczący – po części domowe biuro udekorowane kilkoma cyframkami, doniczkami usychających paprotek i animowanym kalendarzem. Wnętrze rozświetlał rząd lamp osadzonych w częściowo zdemontowanym suficie podwieszanym. Metalowa konstrukcja w jednym miejscu została odsłonięta i spod ugiętego rusztu zwisało blade, napuchnięte, łudząco namacalne ludzkie ciało w dość zaawansowanej fazie rozkładu.

    – Dziwką. Jesteś dziwką. Zwykłą kurwą. Nienawidzę cię. – Z głośników dobiegał głos syntezatora mowy czytający treść korespondencji wydobytej z profilu, którego właściciel wisiał pod sufitem. – Puściłaś się, wszyscy już o tym wiedzą. To ja z tobą kończę. To ja ciebie rzucam. Gnij.

    – Jego była – powiedział Jacob. – Czy ona też jest podmiotem?

    – Jej przypadek był rozpatrywany – oznajmił Marcus. – Wyznaczniki skłonności bliskie zeru. Wykluczona z grupy ryzyka.

    – Wiadomość numer sto dwadzieścia siedem. Adresat. Nicolette Vice. Treść. Przeprowadziłaś się? Wyjechałaś? Nie odpisujesz, bo się boisz. Jak tchórz unikasz moich telefonów. Możesz blokować do siebie dostęp, ja i tak już wcale cię nie szukam. Mam cię gdzieś. Sama sobie kiedyś uświadomisz, jaką jesteś nędzną suką. Twój nowy fagas szybko się na tobie pozna i obije ci tę niewyparzoną gębę, jak tylko weźmiesz do niej kolejnego fiuta. Szybko wtedy przybiegniesz, a ja przygarnę cię. Zrobię dobrze, tak jak lubisz. Będziesz wniebowzięta. Poryczysz się ze szczęścia. Będziesz chciała mi rodzić dzieci. Wtedy cię, szmato, zabiję.

    – Jakim cudem to przeszło filtering bez spajków? – spytał Jacob, patrząc na logi. W dłoni trzymał klasyczny glazblet, bo w przeciwieństwie do Marcusa czuł się o wiele pewniej, mogąc dotknąć wyników własnej pracy, niż tylko emitując ich holo wokół siebie, jak w jakimś neugunkowym teledysku. – Gość był cholernie niestabilny.

    – Były piki, zwłaszcza zaraz po rozstaniu, ale to nie był pierwszy raz, że któreś z drugim zrywa. Zresztą czy ty zdajesz sobie sprawę, ile takich gróźb leci na porządku dziennym w splocie? Już dawno musieliśmy obniżyć próg klasyfikacji.  Inaczej miałbyś przepełnione stosy fałszywych pozytywów. U większości przypadków obserwujemy, że spisanie i wysłanie ich jest jak katalizator. Gniew wyparowuje, ludzie zapominają. Sam spójrz. – Chmura maleńkich wykresów i tabel rozbłysła jak rój świetlików wokół jego dłoni. Dwa takie wykresy powiększył, dotknięte czubkiem palca rozrosły się do rozmiaru szkolnej tablicy. – Na tle aktywności przeciętnego użytkownika w obrębie klastra czynników alarmujących dla tego podmiotu wcale nie było zbyt wiele.

    – Wiadomość numer sto dwadzieścia osiem. Adresat. Nicolette Vice. Treść. Moja matka zmarła. Dostałem w spadku dom i wracam tam. Na wszelki wypadek w załączniku masz lokalizację.

    – Na czym się powiesił? Na przewodach od lamp? – spytał Jacob.

    – Nie. W domu jest pełen bliskonekt. Całkiem świeża instalacja. Żadnych kabli. Rozwalił sufit, żeby dobrać się do metalowego rusztu. Zamówił w splocie linkę alpinistyczną i uwiązał tutaj. Demolka musiała wyjść spontaniczne. Nie zorientował się w porę, że nie ma tu za bardzo na czym się powiesić, więc skuł to i widać, że się napracował. Chyba dlatego też tak rozebrał się do naga, bo cały był w pyle. Tak w ogóle to wcześniej próbował załatwić sobie broń, ale nie spełniał wymogów.

    – Był w rejestrze? Miał wykroczenia? System powinien był wychwycić taką próbę i zgłosić nam już wtedy zagrożenie, nie?

    – Mamy ograniczony dostęp do rejestrów Prewencji. Jest jakiś problem, żeby odnowić licencję. Chwilowo mamy tylko anonimowe statystyki na poziomie miast.

    – Czy świat by się zawalił, gdyby ktoś z AZZI choć jeden raz dopilnował nam odnawianie w porę tych licencji? Czy ja o tak wiele proszę? Weź no zanotuj w protokole, że bez nich mamy wielką dziurę i wycieka nam trafność powiązań, a wszystko to wpływa na czas reakcji.

    – Jasne. Zanotowane.

    – Naprawdę, czasami to… – Machnął ręką. – Nieważne. Co nam mówi to, że próbował załatwić sobie broń?

    – Że… zamierał się bronić?

    – Jak dla mnie wynika z tego, przede wszystkim, że podmiot swój czyn planował od jakiegoś czasu. To nie był impuls, tylko postępujący proces deterioracji. Możemy przyjąć, że przynajmniej od chwili, kiedy wystąpił o pozwolenie.

    – No, chyba że potrzebował jej w innym celu, nie? – Marcus wyemitował naprzeciw nich miniaturę profilu panny Vice i wycelował w jej twarz palec jak pistolet.

    – Nie sądzę. Gdyby tak było, zwinęłaby go w porę Prewencja i byłby teraz na resocjalu. Rozgoryczenie, rozczarowanie, zdradzone, złamane serce – tak, jak najbardziej. Zemsta z zimną krwią? Nie wedle obliczeń. To, co pisał wcześniej, te groźby, tak jak mówiłeś – to tylko potencjalny fałszywy pozytyw i tyle. Prężenie mięśni, poza, fasada. Dziwi mnie jednak, że nie zostawił nic więcej. Żadnej ostatniej wiadomości?

    – Zostawił. I to jaką. – Marcus wydął usta, wspomniawszy coś tak niesmacznego, że mimowolnie wzbudzającego pewien podziw. – To znaczy, nic nie spisał. Ale za to nagrał cały epizod. Jak się szykuje, a na koniec wiesza. Chciał podesłać to tej Nicolette Vice, ale system odrzucił film po analizie załącznika ze względu na drastyczną treść. I wtedy właśnie zgłosił nam alert.

    – Tylko czemu tak późno? To się nie zgadza. On już tu trochę wisi.

    – Wiadomość poszła dopiero, gdy aplikacja zatrzymała automatycznie nagrywanie. Limit długości zezwolił na nagranie do kilku dni. Sama wiadomość zresztą jest… no, sam zobacz.

    Stuknął w jedną z ikon błyszczących wokół jego palca serdecznego i wrzucił projekcję filmu na ścianę.

    Toniight, I’m gonna have myseeelf a real good time. I feel ali-i-i-ive… – W sali rozbrzmiał nieśmiertelny głos Mercury’ego w akompaniamencie nostalgicznego fortepianu i buczącego basu. Czysty klasyk albo wczesny remaster, nieskażony obróbką pod najnowszy standard Dolby-Kokoro-Resonate.

    Podkład muzyczny towarzyszył dynamicznie zmontowanej przebitce, w której kolejne ujęcia przedstawiały ich podmiot szykujący się do popełnienia tragicznego czynu.

    Klip rozpoczynała scena z mężczyzną siedzącym przy terminalu, czytającym na głos wydruki wiadomości od Nicolette Vice. Niektóre pokazywał z bliska. Przysuwał je do kamery, po czym ostentacyjnie targał na strzępy, a po chwili wiązał już z linki stryczek.

    Wstał od terminala i przyglądał się sufitowi, po czym wyszedł, a gdy wrócił, miał ze sobą drabinę i spory młot stosowany przy rozbiórkach. Ustawił się z drabiną tak, żeby dobrze go było widać w kadrze.

    Cause I’m having a good time, having a good time! I’m a shooting star leaping through the skyyy like a tiger, defying the laws of gravityyy... – śpiewał Mercury, a podmiot stojąc na drabinie, brał kolejny zamach.

    Łup, pył. Łup, pył. Łup, pył. Leciały kawałki sufitu.

    Wspiął się na palce. Sięgnął, by dotknąć odkrytego fragmentu metalowej konstrukcji. Drabina zachybotała się i wyglądało na to, że zaraz z niej zleci.

    No i rzeczywiście, w kolejnym ujęciu stracił równowagę, poleciał i rąbnął o podłogę.

    Podniósł się jednak szybko, otrzepał, dostawił ponownie drabinę i walił dalej.

    Łup, pył. Łup, pył.

    I’m traveling at the speed of liiight, I wanna make a supersonic man out of youuu! Don’t stop me nooow…

    W pewnej chwili musiał jednak zrobić sobie przerwę. Zdjął przepoconą koszulę, otarł twarz. Dysząc, opadł na kanapę, przez co ledwo jeszcze mieścił się w kadrze. Posiedział tak chwilę i nagle coś go tknęło. Nie widzieli dokładnie, ale chyba zaczął grzebać gdzieś przy oparciu kanapy. Czegoś tam szukał w szparach. W końcu wstał i osłupiały wpatrywał się w to, co znalazł.

    Zaraz po tym zaczął trzaskać się otwartą dłonią w twarz.

    Wydawało się, że sam był tym zaskoczony. Z całą pewnością zaskoczeni byli Marcus i Jacob. Podmiot natomiast patrzył na swoją dłoń, jakby nie należała do niego. Spoliczkował się jeszcze kilkukrotnie i zaśmiawszy się histerycznie, podbiegł do terminala. Zaczął pokazywać do kamery znaleziony przedmiot.

    – Co to ma być? – Marcus próbował odcyfrować zawijasy na sreberku. – Coco Shocks?

    – Blisko. Loco Choc‚s.

    – Co?

    – Taka pralina. Były kiedyś. Już ich nie produkują.

    – Chyba tego nie zje?

    Podmiot wrócił do kanapy z nożem. Zaczął rozrzynać obicie i wypruwać jej wnętrzności. Rozrzuciwszy poduszki po podłodze, łkając, upadł na kolana, zwinął się w kłębek na zaśmieconej fragmentami sufitu i gąbką podłodze wgapiony w to, co miał na dłoni. Płakał i wrzeszczał na zmianę.

    – Zje – powiedział Marcus. – Założymy się? Już odwija papierek.

    – Widzę.

    Zjadł.

    Ale na następnym ujęciu widać było, jak wkłada sobie palce do ust i zmusza do wymiotów.

    Potem długo płakał.

    Two hundred degrees, that’s why they call me Mister Fahrenheeeeeeit!

    Przeczołgał się w syfie na podłodze, aż w końcu oparł się o drabinę i pomógł sobie wstać. Przestał płakać. Zaczął rozbierać się całkiem do naga. Zniknął na chwilę, a gdy wrócił w kolejnym ujęciu, w dłoni miał szminkę, którą zaczął mazać po swoim ciele.

    – Czemu to wszystko jest takie pocięte? To jakiś błąd komunikatora? – spytał Jacob.

    – Nie, nie. On to wysyłał przez Melo. Nie znasz?

    – Nie.

    – To taki komunikator dla ludzi w związkach na odległość albo jak chcesz film z wakacji wysłać interesujący, coś takiego. Nagrywać możesz z nim i cały dzień, nawet przez kilka z rzędu, a on montuje ci kolaż z najlepszych scen i dopiero wysyła.

    Podmiot wspiął się po drabinie raz jeszcze, uwiązał linkę, pociągnął, trzymała mocno. Upewniwszy się, wrócił jednak przed terminal i wlepił ostatni raz oczy w ekran, zastygnąwszy tak na dłuższą chwilę bez słowa, być może coś czytając, a gdy wstał, dostrzegli wyraźnie, co miał namazane szminką na klatce piersiowej.

    Marcus spauzował klip.


    S w I n E y



    – Świntuch? – spytał Webber.

    – Świniaczek? – odparł Jacob. – Chyba. Nie wiem.

    – Mówi ci to coś?

    – Nic a nic.

    Patrzyli na ten napis jak zahipnotyzowani. Musiała to być jedna z tych szminek z technologią autodemakijażu, bo nie dostrzegli niczego takiego na ciele, gdy je badali. Jednak po włączeniu warstwy uwydatniającej odczyt z mikroskopów wiązkowych, tak by podkreślał tego typu detale, ślad po napisie ukazał się na hologramie torsu w tym samym miejscu, co na filmie.

    Marcus wzruszył ramionami i odpauzował klip, a Jacob zaczął szukać wystąpień słowa „swiney” w archiwum profilu podmiotu i w powiązaniach. Przyglądał się chwilę wynikom, a gdy podniósł wzrok znad glazbletu, podmiot już wisiał.

    Przyspieszony montaż kolejnych dni spowodował, że zwisające spod sufitu ciało rozkładało się na ich oczach. Wyszedł z tego taki timelapse jak w filmach przyrodniczych.

    I don’t want to stop at aa-aall…! – Mercury docierał powoli do końca utworu. – Laaa-da-da-da-da-daaaah… Da-da-daa-aah…

    Klip zwieńczała plansza, lawendowe tło, na tym tle logo Melo, a pod logiem slogan: Blisko jest wszędzie.

    – I co? Widziałeś kiedykolwiek coś podobnego? Bo ja nie. Oho, czekaj. Mam jeszcze coś. – Marcus pstryknął palcami i wyemitował odebrany przed momentem załącznik. – Jest odpowiedź z Autopsoftu. Zanim do ciebie napisałem, ich technicy zdążyli już zebrać próbki i przeskanować ciało. Mamy potwierdzenie. Nic wskazującego na udział osób trzecich, nie wykryto toksyn, żadnych śladów walki na ciele i tym podobne. Generalnie nic ponad standard. Dyslokacja kręgów szyjnych, przerwanie rdzenia. Samobójstwo. – Zerknął na Jacoba. – Chyba nie jesteśmy zaskoczeni, co? Czekamy jeszcze na orzeczenie Prewencji?

    – To tylko formalność. Wiesz jak jest. Nam zwrotka z Autopsoftu wystarczy. Ale wiesz co, wyślij żądanie do Melo. Niech nam dadzą surowy materiał do analizy, taki sprzed montażu. Pewnie będą kręcić nosem, ale założę się, że mają to zarchiwizowane.

    – Okej. Nie ma sprawy. Tylko czy potrzebne nam to bardzo?

    – Ten film to jego pożegnalna aktywność w splocie. Nie podoba mi się, że jedynym odbiorcą tej treści miałby być jakiś automat do montażu Melo. Nie wiadomo, co wyciął.

    – Ale, że co? Ostatnie słowa? I tak z tego już wiele nie wyciągniemy. Wątpię, żeby było tam coś, co znacząco wpłynie na jakość przyszłych predykcji.

    – Nie o to chodzi.

    – A o co?

    Jacob westchnął.

    – Po prostu, no. Tak nie wypada. Ta wiadomość to… list pożegnalny. A skoro tak, to mógłby ktoś w całości go… doświadczyć.

    – No dobra. – Marcus podrapał się po głowie i zaczął sporządzać żądanie o udostępnienie materiału do analizy. – Jak chcesz.

    Jacob podszedł do blatu, gdzie stał terminal. Zwrócił uwagę na imponującą estetykę miejsca pracy, gdzie porządek przetrwał, nawet po tym wszystkim co tu zaszło. Taka dbałość była charakterystyczną cechą u niektórych podmiotów. Sygnalizowała wzmożoną potrzebę utrzymania kontroli nad małymi sprawami w obliczu jej utraty w kwestiach bardziej istotnych.

    Na swoim biurku Jacob utrzymywał selektywnie usystematyzowany rozgardiasz. A w swoim terminalu cenił raczej imponujące osiągi niż walory dobrego dizajnu. Rozumiał jednak tę uwodzącą siłę prostoty. Uzależniającą naturę takich zabiegów. I podziwiał ludzi, którzy utrzymywali w swoim życiu stosowny tekminimalizm, podczas gdy jemu zdarzało się przegiąć w drugą stronę. Naznosić do domu byle złomu, a potem, w ramach jakiegoś postawionego sobie wyzwania, próbować coś interesującego z tego złożyć.

    Do idei uwolnienia się od kabli był jednak nastawiony pozytywnie.

    Kable, taśmy, jakiekolwiek walające się bez ładu przewody – źle mu się kojarzyło wszystko, z czego dało się zrobić stryczek.

    – Wszędzie chaos, a na biurku pełne fenszue, co nie? – Marcus zauważył, że Jacob podziwia terminal.

    – Pełne co?

    – Fenszue. Nie kojarzysz? Starożytna sztuka aranżacji przestrzeni. Nieważne. Ale ten bliskonekt w całym domu. Mówię ci, to jest przyszłość. Bardzo spoko opcja. Kabli zero, a ogniwa masz dużo lepsze niż zwykły teslagrafen. Sam planuję remont i żeby wtedy przejść na bliskonekt. Będę mógł z tym ruszyć, jak tylko obronię drugi tytuł. A ty myślałeś kiedyś o tym?

    – Nigdy. Jakoś nie narzekam na teslagrafen…

    – Nikt nie narzeka, dopóki mu się nie sfajczy mieszkanie. Nie słyszałeś o takich akcjach? – spytał, ale Jacob tylko wzruszył ramionami. – Serio jest takie ryzyko. Ponoć to też kwestia softu hauswezyra, ale kto tam wie, co nie?

    – Skoro tak mówisz.

    – Bo wiesz, to wcale nie jest problem, żeby wziąć bliskonekt z instalacją od ręki, choć zależy też skąd. – Marcus zniżył trochę głos. – Świetne oferty możesz znaleźć na ℘Wildwire. Ludzie tam piszą, jak ogarnąć temat i to błyskawicznie, o ile masz odpowiedni status. Mówię ci, przejrzyj posty i katalog. Na pewno znajdziesz tam jakąś opcję pasującą pod twój profil.

    Z głośnika w sali wydobyły się dwa krótkie trzaski, a zaraz po nich ostre słowa.

    – E, wy tam! Kpiny sobie robicie?!!

    Prawie podskoczyli i spojrzeli za siebie.

    Kobiecy głos transmitowany był z miejsca zdarzenia, a w ich stronę szła holograficzna reprezentacja wściekłej Trish Thompson z działu AZZI, czyli Atestacji Zgodności i Zdolności do Integralności.

    Skąd i po co się tam wzięła, nie mieli pojęcia, ale nawet wezwana w trybie natychmiastowym miała na sobie nienaganny, w pełni formalny strój, a wysoko upięte włosy i buty na obcasie sprawiały, że górowała nad oficerami z oddziału interwencyjnego.

    Spostrzegli, że protokół pracy skanerów z ich sali został zainicjowany. Od jakiegoś czasu byli widoczni i słyszalni dla osób na miejscu zdarzenia. Trish dysponowała własnym przenośnym holoprojektorkiem i uruchomiła tryb konferencji.

    W kwestii AZZI nawet niewielka firemka musiała zadbać o to, żeby mieć wszystko pozapinane na ostatni guzik, a z tego, co o niej wiedzieli, Trish przeszła do nich z jakiegoś megakorpo i bardzo dobrze czuła się w roli bycia biczem.

    Jacob podejrzewał, że problemy z dostępem do rejestrów Prewencji mogły być jej celową strategią. Generowała preteksty, byleby podkreślone było, że, tak jak w przypadku innych serwisów w splocie, tak samo i tutaj, to nie projektanci, lecz garniaki z AZZI mają ostatnie słowo, z czym wolno wejść na rynek, a z czym nie. Profesjonalni dupochroniarze, których wartość ujawniała się dopiero, gdy udało im się kogoś przyszpilić, wykazać niezgodność, najczęściej marginalną, ale przedstawiali to tak, jakby przybywali z odsieczą na białym koniu.

    – Powtórz numer sto dwadzieścia osiem – powiedziała.

    Usłyszeli raz jeszcze wiadomość do Nicolette Vice z informacją o spadku i przeprowadzce.

    – Który z was może mi wytłumaczyć, dlaczego po analizie komunikatu o takiej treści system o b n i ż y ł estymatę ryzyka dla podmiotu?

    Rzucili sobie pytające spojrzenie: ty czy ja? Marcus był jednak pierwszy na miejscu, więc gdy Jacob skinął głową, potraktował to jako sygnał, że powinien zacząć.

    –  No więc… To dlatego, że algorytm uwzględnił drastyczną zmianę tonu – odparł. – Zaważył tutaj kontrast między poprzednimi groźbami, wulgaryzmami, a takim bezpośrednim zwrotem bez gniewu. Pozwoliło to wyliczyć nowe wartości dla równania parametrycznego Hicksa. System sklasyfikował tę wiadomość jako próbę odbudowania więzi z ważną dla podmiotu osobą. Odnotował intencję poprawy relacji. Sugerowało to początek nowej fazy o tendencji stabilizacyjnej.

    – Kretyni – odparła. – Gówno mnie obchodzą wasze równania parametryczne. Podmiotowi właśnie umarła matka! Co za skończony idiota uznałby to za czynnik stabilizacyjny?

    Oficerowie oderwali się od pracy, by spojrzeć na miny analityków. Zawsze miło popatrzeć, jak komuś innemu obrywa się w robocie po łbie. Marcus zająknął się i rozłożył ręce. W poszukiwaniu argumentów zanurzył wzrok w naprędce wyemitowanych tabelach zapełnionych obliczeniami, skutecznie chowając się za ich wachlarzem.

    – Zależy, jaka z niej była matka – odezwał się Jacob. – Nie uważasz?

    Trish poszukała jego oczu, ale stał odwrócony do niej plecami, uwagę poświęcając zwłokom. Mimo dzielącej ich odległości czuł na swoich plecach jej wzrok chłodny jak lufa karabinu.

    – Masz coś mądrego do powiedzenia, Saney? – spytała. – Czy tak tylko spamujesz retorycznie, marnując mój czas?

    Jacob odwrócił się, ale teraz wpatrywał się w glazblet, nadal unikając jej wzroku.

    – Podmiot nigdy nie poznał ojca, był dzieckiem ze sztucznego zapłodnienia. Tutaj są jego zdjęcia z okresu edukacji w liceum. Był kapitanem drużyny pływackiej. Trzecie ze zdjęć jest z ostatniej fazy eliminacji do mistrzostw ligi juniorów. Masz je u siebie? Imponująca jakość, profesjonalny sprzęt fotograficzny, w końcu ważna okazja. Są też zdjęcia z innych zawodów.

    Trish wykonała stosowny gest i jej projektorek wyświetlił wspomniane zdjęcia.

    Zapoznała się z nimi i spojrzała na Jacoba, oczekując wyjaśnień.

    – Sprawdź profil jego matki – mówił dalej. – Wicemistrzyni stanu w zawodach pływackich w stylu dowolnym. Potem srebro na olimpiadzie w Toronto, drugie srebro w Berlinie. Tak samo jak syn absolwentka wspomnianego wcześniej liceum, ale w swoim czasie również trener ich drużyny pływackiej. Spójrz ponownie na zdjęcie podmiotu z eliminacji do mistrzostw. Powiększ dobrze, przyjrzyj się jego udom. Co widzisz?

    Trish powiększyła zdjęcie, ale nic nie odpowiedziała.

    Z kieszeni odwróconego do niej plecami oficera wyciągnęła parę jednorazowych rękawiczek.

    Podeszła do ciała i rozsunęła zesztywniałe nogi. Po wewnętrznej stronie ud, wśród włosów i rozstępów, dostrzegła poprzeczne paski zabliźnionej tkanki ułożone jak szczeble drabiny. Oficerowie Prewencji patrzyli na nią mocno zbici z tropu tym, jak panoszy się po miejscu zdarzenia, ale nie spieszyli się, by interweniować. Jeden z nich wezwał tylko kogoś przez radio.

    – Blizny – powiedziała i odsunęła się ze wstrętem.

    Były mniejsze niż te widoczne na zdjęciu z eliminacji, ale też było ich więcej, na obu udach.

    – Tutaj w innym albumie masz zdjęcia z podstawówki zrobione przez dziadków – kontynuował Jacob. – Podmiot ma osiem lat, waży trzydzieści siedem kilogramów. To dużo. Właśnie dostał kolejną watę cukrową w wesołym miasteczku. Od słodyczy ma już pewnie niezłe dziury w zębach, ale wygląda na to, że bawi się świetnie. Na tym z kolei ma dziesięć lat. Na urodzinowym przyjęciu zorganizowanym przez dziadków zjadł samemu prawie połowę tortu. Na twarzy oprócz bitej śmietany jest czysta radość. A teraz znowu zdjęcie z liceum, tuż przed balem maturalnym. Spójrz na podmiot w szczytowej formie. Na jego smukłe, świetnie wyrzeźbione ciało. Za niedługo wyjedzie na mistrzostwa do Zurychu. Dumna matka trzyma go pod rękę. Zwróć uwagę na jej postawę. Stoi krzywo, tak jakby nigdy do końca nie doszła do siebie po operacji biodra. Z relacji na jej profilu możesz wyczytać, jaki to był dramat, że choć próbowała ukrywać uraz, w końcu musiała opuścić reprezentację. Czy podmiot uśmiecha się?

    – Nie.

    Jacob podniósł wreszcie wzrok na Trish.

    – A ona szeroko.

    Marcus zerknął przez ramię Jacoba na zdjęcia, które miał na glazblecie, po czym przeniósł spojrzenie na masywne ciało podmiotu z grupy ryzyka.

    – Facet umiał pływać? – wyszeptał pod nosem.

    Trish przyglądała się jeszcze przez moment zdjęciom, po czym machnęła dłonią, gasząc galerię i wbiła wzrok w Jacoba.

    – W porządku, Saney – powiedziała. – Skoro według ciebie wszystko jest takie oczywiste, skoro jakiś głęboko zakorzeniony problem podmiotu aż kłuje cię w oczy, dlaczego podmiot nie trafił do grupy ryzyka o najwyższym priorytecie? Dlaczego nie postawiono trafnej prognozy dla podmiotu na podstawie relacji między jego profilem a profilem jego matki?

    – Dlatego, że ty czy ja, patrząc z boku, jesteśmy w stanie skojarzyć takie fakty i wysnuć przypuszczenia na temat stabilności emocjonalnej podmiotu, ale system jeszcze tego nie potrafi.

    Splotła ręce na piersiach. Jej cienkie brwi opuściły się jak szlabany.

    – System ma dostęp do tych samych twardych danych co ty, Saney.

    – Niekoniecznie. To nie do końca są dane, to są dedukcje. Potrzeba wielu iteracji, aby wzbudzić w systemie proces budowy emergentnego modelu i szablonów empirycznych, żeby chociaż próbować to imitować. System nie ma wglądu do moich doświadczeń ani twoich, ani ludzi, którzy o takich historiach już słyszeli i które ich nie dziwią. Nie implementuje w tym stopniu empatii.

    – Nie musi. Ma jedynie odwzorowywać proces twojej analizy wcześniejszych incydentów. Reagować szybciej i skuteczniej niż żywy moderator w przypadku potencjalnie niebezpiecznej prognozy, a także dbać o to, aby zdrowie innych użytkowników w otoczeniu podmiotu nie zostało narażone w przypadku nieudanej lub spóźnionej interwencji z naszej strony – Trish wyrecytowała mu w twarz fragment licencji serwisu Cygnescue. – Takie są założenia, takie zgodziłeś się realizować i takie oferujemy jako produkt. Jeśli brakuje danych innego typu, dostarcz je. Jeśli system nie potrafi ich obsłużyć, popraw to.

    – System jest wciąż w pierwszej generacji, Trish. Uczy się i ewoluuje z czasem. Musisz uwzględnić…

    – System nawala! – wrzasnęła i rąbnęła pięścią zwisające spod sufitu ciało.

    Metalowy łącznik wygiął się z jękiem, posypał się tynk i przez moment wyglądało na to, że sufit nie wytrzyma nieoczekiwanego wprawienia w ruch martwego ciężaru.

    Marcus zastygł z opadniętą szczęką, zerkając nerwowo na pozostałych. Jacob obserwował Trish.

    – Wynocha! – krzyknęła na oficerów.

    Zamurowani spojrzeli na swojego przełożonego, który dołączył do nich przed chwilą, oderwany od prowadzonych przed domem czynności sprowadzających się do nadzorowania wywiadu wśród sąsiadów i zabezpieczania terenu przed nawałem przyciągniętych sensacją gapiów.

    Booker Samuels, dowódca oddziału interwencyjnego Prewencji, nie był szczęśliwy. Jego tak samo jak analityków zaskoczył wybryk Trish. Patrzył wprost na nią, zaciskając zęby, jakby chciał jej odgryźć głowę.

    – Ręce z dala od zwłok – wycedził.

    Z początku nie była pod wrażeniem jego surowej miny. Ale gdy tak przytrzymał ją chwilę na celowniku, uznała, że nie żartuje. Zdjęła z trzaskiem rękawiczki, upuściła je na podłogę i uniosła dłonie w ugodowym geście.

    – Booker, no weź ich stąd, bo nie mogę myśleć – powiedziała.

    O dziwo, nie zanosiło się wcale na to, żeby Samuels miał wyciągać wobec niej jakiekolwiek konsekwencje. Mruknął tylko i skinął głową na swoich ludzi. Zaskoczeni oficerowie wykonali rozkaz, jeden po drugim wychodząc poza zasięg skanerów, ich sylwetki gasnące jak płomyki.

    – Masz dziesięć minut – powiedział.

    Trish ukłoniła się Samuelsowi, zanim i jego postać rozpłynęła się w pasmie holo.

    Jacob i Marcus zostali sami z jej hologramem oraz kołyszącym się powoli ciałem podmiotu.

    – Mam dość tej nieustannej serii porażek i mam dość świecenia za was oczami – powiedziała. – Oczami, które cholernie męczy oglądanie raz za razem kolejnych martwych użytkowników, pomimo obiecywanych przez was o p t y m a l i z a c j i.

    – O czym ty mówisz, Trish? – odparł Jacob. – W zeszłym miesiącu podmiot z grupy ryzyka, młoda kobieta w ciąży, ofiara gwałtu, została zatrzymana, zanim zażyła śmiertelną dawkę ambrozyxyny. W innym przypadku grupa interwencyjna dotarła do dwóch chłopców, podmiotów z grupy ryzyka, których eksperyment erotyczny upublicznili koledzy na szkolnych profilach. System zareagował, zanim uzyskali dostęp do broni palnej ojca jednego z nich, a planowali iść z nią do szkoły, wystrzelać uczniów. Jakiś czas temu lekarze odratowali uzależnionego od morfiny siedemdziesięcioletniego wdowca, podmiot z grupy ryzyka. Przedawkowałby, gdyby nie odpowiednio wczesna i trafna prognoza. To my wykryliśmy, że szykował sobie złoty strzał. Podobnych sukcesów jest więcej. System działa sprawnie i skutecznie, ale wymaga dostrojenia do trudniejszych przypadków.

    – Skupmy się na negatywach, Saney – odparła Trish. – Naszym zadaniem jest ochrona zarówno naszych użytkowników, jak i interesu Cygnescue. Każdy przypadek utraty podmiotu wskazuje jasno na brak kompetencji z naszej strony. Nie wolno nam dopuścić do powtórki epidemii sprzed dwóch lat, gdy prawie poszliśmy na dno wraz z upadkiem MeSnaps, Testmates i Lobby. Każdy incydent jest potencjalnym epicentrum, tak jak było z DeadTube. To jest jak wirus. Szerzy się momentalnie.

    Marcusowi już od jakiegoś czasu zbierało się na kichnięcie, ale bał się przerywać. W końcu nie mógł wytrzymać, kichnął, tłumiąc tak jak umiał odgłos, przez co zabrzmiało to trochę jak parsknięcie.

    Trish spiorunowała go wzrokiem.

    – A ciebie co? Śmieszy to, Webber?!

    – Nie, nie, nie. Ja się nie śmiałem… Ja tylko…

    – Ależ śmiej się, śmiej! Gratuluję samopoczucia. Oznajmiam wam jednak, że z dniem dzisiejszym żarty się skończyły. Albo zabierzecie się porządnie do roboty, albo dopilnuję, żebyście to wy dwaj pierwsi byli pod rynną, kiedy gówno zacznie płynąć strumieniem. Nie łudźcie się. To, że ktoś z firmy położy głowę za te śmierci, jest już pewne i na górze zaczęło się typowanie. Czy zdążycie utkać sobie bezpieczną siateczkę pod dupy, czy skręcicie sobie stryczek jak ten tutaj, to zależy wyłącznie od was, bo moje ręce będą czyste. Mówię wam to po raz ostatni. Dla waszego własnego zasranego dobra, weźcie się, kurwa, w garść, panowie. Wyrażam się jasno?

    Marcus już przytakiwał, ale Jacob podszedł bliżej jej hologramu i wyciągnął dłoń, jakby chciał ją chwycić i potrząsnąć.

    – Z całym szacunkiem, Trish, ale jakie my mamy zasoby? – spytał. – Cały miesiąc stawialiśmy cewki neuronowe pod wieńce na Glatzierze i Eonie. Konfiguracja współbieżności wymagała nadzoru dzień i noc przez trzy doby i okazuje się, że po to tylko, by ostatecznie pracowały nie dla nas, tylko we wspólnej puli, dla jakiegoś zasranego serwisu wyszukiwania drugiej połowy w splocie. To jest kpina, że musieliśmy odstąpić nasze serwery, byście postawili na nich Instacrush. To my sami złożyliśmy je do kupy pod nasz prototyp, rozumiesz? Tak to jest, że od nas wymaga się najwięcej, ale nikt nie odpowiada na zgłaszane przez nas zapotrzebowanie. Stabilny system wymaga potężnej infrastruktury i cały czas mamy niedobory, a ty oczekujesz szybszego rozrostu funkcjonalności?! Mamy zwierać szereg w obliczu potencjalnej epidemii, tymczasem inny sektor wali nas w zaplecze i to jest według ciebie w porządku? Na dzień dzisiejszy zwiększenie tempa usprawnień jest nierealne i to nie jest moja opinia, tylko prosty fakt, twoje wrzaski nic tu nie zmienią. Taka jesteś twarda, Trish? Taka jesteś konkretna i skuteczna jak twój kwitnący opierdol? To bądź dobrym kumplem, wykaż ducha zespołu, przyjeb komuś w mordę i załatw mi zasoby!

    Tak się zdenerwował, że stracił panowanie i rzucił w nią glazbletem.

    Urządzenie przeleciało przez hologram szychy z AZZI i poszybowało prosto w ścianę.

    Tworzywo popękało, a od butów Jacoba odbiły się iskrzące, poczerniałe odłamki, jednak on nie zważał na to. Oczy jego i Trish sparaliżowało zderzenie spojrzeń o sile kataklizmu. Drżał cały czerwony na twarzy i zgrzany od frustracji. Ona, zimna jak stal, miała blade usta ściśnięte w cienką kreskę.

    – Wal się, Saney – powiedziała. – Macie poprawić statystyki. Nic innego mnie nie obchodzi. Wstępne oględziny skończone? – zwróciła się do Marcusa, a on przytaknął osłupiały. – No to koniec, kurwa, transmisji!

    Salę wypełniła ciemność. W ciszy słychać było jedynie, jak projektor wyłącza tryb konferencji i szumi lekko, inicjując tryb analizy statycznej. Wyświetlił po chwili makietę pomieszczenia raz jeszcze, tym razem bez hologramów ludzi.

    Niektóre elementy makiety podświetlone były jaskrawymi kolorami. Ostrą czerwienią odznaczała się linka alpinistyczna, na której powiesił się podmiot. Wyemitowane obok niej pola tekstowe zawierały jej parametry techniczne, dane producenta, datę złożenia zamówienia, dostawy oraz informacja o popularności produktu wśród użytkowników w splocie.

    Pomarańczowe były elektroniczne ramki ze zdjęciami podmiotu oraz Nicolette Vice poustawiane na szafkach. Pola tekstowe przy nich zawierały odnośniki do jej profilu, daty zrobienia zdjęć, komentarze od znajomych. Pomarańczowe były również potargane wydruki otrzymanych od niej wiadomości spoczywające w koszu pod biurkiem, ostatnia lektura podmiotu z grupy ryzyka. W polu tekstowym obok kosza przytoczona była ich treść. Wyszczególnione zdania zawierały prześmiewcze wypowiedzi eks partnerki oraz groźby opublikowania upokarzających dla podmiotu szczegółów ich relacji intymnych.

    Żółtym kolorem, nienasyconym i mało wyraźnym, ale jednak zauważalnym na szarym tle, zaznaczona była zdobiona kasetka na jednej z półek biblioteczki. Widniał na niej olimpijski symbol.

    Jacob podniósł pęknięty glazblet i słownym poleceniem przywołał interfejs systemu wspomagającego analizę. Wybrał jedną z opcji i model kasetki pojawił się na jego dłoni.

    – Olimpiada młodzieży w Zurychu. Brązowy medal w pływaniu stylem dowolnym – odczytał Marcus z pola tekstowego unoszącego się ponad modelem. – Wygląda na to, że system włączył to do analizy.

    Jacob przytaknął bez entuzjazmu. Żółty przedmiot na jego dłoni nic nie ważył, ale on odczuwał w ręce dziwną słabość. Adrenalina wyparowała, choć wspomnienie spojrzenia Trish wciąż paliło.

    – Nie jadłem dzisiaj obiadu – powiedział. – A ty?

  • PARAMETRYKA .1

    Nóż był ogromny. Nieporęczny w drobnej dłoni, ale Sara miała wprawę. Trzaskała nim o deskę, tnąc z precyzją maszyny.

    Jej chude palce, silniejsze niż przypuszczał, kiedyś lubiły szukać schronienia w jego dłoni. Zbierały pamiątki – odciski od drążków gimnastycznych, zgrubienia opuszek od strun gitary. Składały papierowe łabędzie i puszczały je w kałużach przed domem. Rzeźbiły w drewnie scyzorykiem, sypiąc beztrosko ścinkami. Podobnie jak teraz, tylko teraz nóż był ogromny.

    Zawsze były chude, to pamiętał dobrze. Łatwo zapamiętać kształt, trudniej zapamiętać dotyk.

    Kuchnią zawładnął aromat ziół, czosnku i pieczonego chleba. Z tak bliska czuł też nutę świeżo wyciśniętych grejpfrutów, trzymającą się mocno jej popryskanej sokiem bluzki. Piekarnik nagrzewał przyjemnie powietrze, a zachodzące słońce barwiło chmury na różowo. Dźwiękoszczelne okna odcinały kuchnię od zgiełku ogarniętego pośpiechem miasta i rytmiczne stukanie noża było jedynym dowodem na to, że czas nie zastygł tu w ciszy.

    Jacob miał wiele okazji, aby podziwiać, jak Sara daje wyraz swojej pasji przy desce kreślarskiej albo przy sztaludze. Nigdy jednak nie widział, jak daje się ponieść podobnej pasji w kuchni. Kształtom spod ostrza pozwalała dzielić się wyłącznie na równe i foremne, jakby miała z nich zaraz powstać nie sałatka, tylko mozaika. Śledził z zafascynowaniem każdy ruch. Brodą dotykał prawie jej ramienia.

    – Na co tak patrzysz? – spytała. – Boisz się, że utnę sobie palce?

    Odsunął się speszony.

    – Masz dłonie po mamie – powiedział. – Ona też tak lubiła wyżywać się w kuchni.

    Jej dłoń drgnęła, jakby uderzona. Nóż zawisł na moment w powietrzu. Cięcia, które napadły po chwili na deskę były głośniejsze, za silne i niecelne. Pojawiły się nierówne paski. Strzepnęła je do kosza z ledwo nadciętą papryczką.

    – Już mi to kiedyś mówiłeś. – Nakreśliła nożem łuk, wskazując na salon. – Miałeś się rozgościć, a nie stać tutaj nade mną.

    Uchylił się przed tak ostrym spojrzeniem i wycofał grzecznie do pokoju.

    Faktycznie, rzuciła mu to wyzwanie w chwilę po powitaniu, nakazując mu czuć się tu jak u siebie. Zachęcała tak swobodnie, jakby mieszkała w tym miejscu przynajmniej kilka lat, a nie miesięcy.

    Spoglądał na nowatorskie meble, krzykliwe grafiki na ścianach. Na wszechobecne, pomysłowe drobiazgi z pogranicza kiczu i elegancji. Wkład Sary w wystrój był nie do przeoczenia i nie dziwiło go jakoś specjalnie, że ktoś, kto chciał z nią mieszkać, musiał pozwolić jej na urządzenie całości po swojemu. Miała rękę do aranżacji i swój charakterystyczny styl, ale w mieszkaniu było coś jeszcze, coś nieuchwytnego i sprawiającego, że czuł się tu wyjątkowo nieswojo. Nie potrafił tego nazwać.

    Pojawił się z powrotem w kuchni.

    – Chyba jestem za wcześnie – stwierdził.

    Sara przerwała cięcie.

    Stała przed nim w domowej bluzce, z włosami upiętymi w roboczy kok, nieumalowana i z kroplami potu na policzkach.

    Ależ nie, jesteś w samą porę. Popatrz mi jeszcze na ręce. Wytknij mi plamę na bluzce. Albo powiedz, że w sumie to nie jesteś wcale głodny i będziesz tylko patrzył na nas, jak jemy…

    Odetchnęła głęboko, powoli. Przywołała na twarz przepraszający uśmiech.

    – Ważne, że przyszedłeś – powiedziała. – Naleję ci czegoś, bo inaczej nigdy nie dasz mi skończyć. – Umyła ręce i podstawiła szklankę pod dyspenser lodu. – Na tarasie możesz zapalić.

    Z papierosem i szklanką szkockiej w dłoni chłonął imponującą panoramę zalanego strugami świateł miasta, lecz nie odnalazł tu cienia ulgi. Przeciwnie, w jego skroniach pulsowało. Przed oczami miał wszelkie możliwe scenariusze przebiegu dzisiejszego wieczoru, do których usiłował w głowie skonstruować adekwatne strategie. Odnajdywał ich słabe punkty, odrzucał je i zaczynał od nowa, w usta Sary wkładając słowa, których mógł się spodziewać, swoim szykując rozsądnie brzmiące odpowiedzi.

    Drugi papieros dogorywał całą wieczność. Przy trzecim dał za wygraną i dobił do dna szklanki whisky. Wrócił z tarasu, czując, że mimo braku konkretnego planu, powinien być chociaż w stanie zachować odpowiedni dystans. Jeśli rezultat dzisiejszego spotkania będzie dla Sary rozczarowaniem, to w dużej mierze z racji jej skrytości, a nie jego nastawienia.

    – David Masterson… – Jego usta poruszały się prawie bezgłośnie, gdy wędrował po pokoju gościnnym, lustrując regały pełne książek i grubych, profesjonalnych albumów fotograficznych. – David Masterson…

    Większość tytułów była w obcych językach, nie potrafiłby ich wymówić. Pozycje, których tytuły rozszyfrował, wskazywały na fascynację historią obyczajów sprzed epoki globalnej cyfryzacji. Sięgnął po jeden z albumów i przyglądał się zdjęciom.

    Nie były to pozowane pamiątki rodzinne ani strzelane luźną dłonią focie z imprez, tylko sceny gwałtownie wyrwane z życia wypełnionego podróżami, z dzikich miejsc i w ryzykownych sytuacjach. Na niektórych widniały sylwetki żołnierzy korpusu Koalicji Niepodległej Afryki. Na innych wytatuowane twarze dalekowschodnich watażków. Spodziewał się, że znajdzie tu gdzieś twarz, którą będzie mógł wreszcie przypisać do nazwiska, które Sara niechętnie zdradziła mu miesiąc temu.

    – David Masterson…

    Przez chwilę myślał, że może nawet mu się to udało. Jedno ze zdjęć upamiętniało oddział żołnierzy korpusu na tle jakiegoś hangaru. Wyróżniała się na nim twarz jedynego białego mężczyzny.

    Musiało być jednak dość stare, sądząc po jakości samego zdjęcia, ale też po ich ubiorach i staromodnych rysach karoserii cywilnej terenówki, przemalowanej na wóz bojowy, przy której pozowali. Typowa fotografia, na którą patrzysz i masz nieodparte wrażenie, że wszyscy obecni na niej zestarzeli się już albo od jakiegoś czasu nie żyją.

    Chyba właśnie przez patrzenie na to stare zdjęcie Jacob uświadomił sobie wreszcie, dlaczego czuł się w tym mieszkaniu tak nieswojo, jak w jakimś skansenie.

    Panowała tu niewzburzona technologią cisza. Żadnych powiadomień. Żadnych emiterów holo i uiksów na ścianach. Żadnego AGD sprzężonego w splocie. Szyby w oknach, na przykład, nie wyświetlały chmurki z prognozą pogody. Nie było też nigdzie ani jednej cyframki, a nawet, za przeproszeniem, spłuczka w toalecie wymagała naciśnięcia przycisku.

    System inteligentnego zarządzania domem był tu całkowicie nieobecny.

    W poszukiwaniu czegoś, co mogło być sensorem interfejsu, Jacob na próbę pomachał dłonią przed błyszczącą piramidką, stojącą na stole w pokoju gościnnym. Postukał też palcem w złoty romb na ścianie, sądząc że może to panel i czymś steruje, ale nic nie zamrugało, nie rozległ się żaden sygnał. Żaden głos nie zapytał, czym mógłby mu służyć. Piramidka była tylko ozdobą z hematytu i nie pełniła żadnej innej funkcji. Płytka widocznie też. Zrobiło mu się głupio i starł ślady palca rękawem koszuli.

    Kto by chciał tak żyć?

    Wkroczył do mniejszego pokoju, gdzie przestrzeń w kącie zdominował ołtarz dla cudzoziemskiej muzy. Czarny bęben djembe, nad nim sitara, a po obu stronach digderidoo. Słowa te nie mówiłyby mu nic, gdyby nie zrobił instrumentom zdjęć i nie wyszukał o nich informacji w splocie. Na przeciwległej ścianie wisiały drewniane maski oraz skóry zwierząt stanowiące tło dla zbioru amuletów i kilku sztuk starodawnej broni.

    Kimkolwiek był David Masterson, Jacob nie miał z nim żadnych wspólnych tematów.

    Poza Sarą.

    – Niełatwo znaleźć go na zdjęciu – szepnęła mu do ucha. – Woli być po drugiej stronie obiektywu.

    Przebrała się w modną sukienkę, zdążyła wymodelować włosy. Dobrze wiedziała, że o efekcie decydują detale. Makijaż był mocnym akcentem, tak samo jak te olbrzymie kolczyki i naszyjnik. Wyglądała zaskakująco poważnie jak na dwudziestolatkę, choć podkradła się do niego z czysto dziecinną frajdą, na bosaka.

    – Ciebie też na nich nie znajdę? – spytał.

    – Na tych nie. – Zabrała mu album. – Zostaw to. Chodź, poczęstuj się.

    Posadziła go przy stole w salonie. Zaproponowała kolejną szkocką, ale wybrał sok. Sobie nalała wina. Patrzyła przez chwilę na jego bezradność, gdy usiłował zdecydować się na którąś z kanapek na przystawkę, coraz pewniejsza, że umarłby tu z głodu, gdyby nie wybrała dla niego kilku sama.

    – Wyglądają tak dobrze, że aż szkoda jeść – powiedział, próbując maskować prawdziwą naturę swojego niezdecydowania. Nie uszło jej uwadze, że zaczął od odłupywania słonecznika z brzegów kromek i że, jakby półświadomie, rozpoczął układanie z ziaren wzoru na talerzu.

    – Sporo tu na półkach albumów – powiedział, nie spoglądając na nią. – Trzymasz też jakieś zdjęcia mamy?

    Nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na powstający na talerzu spiralny kształt. Upiła mocny łyk i przyglądała się chwilę czerwonym kroplom tańczącym na ściance kieliszka. On układał dalej swój wzór, coraz bardziej zaabsorbowany tą nieistotną czynnością.

    Tak już czasem miał. Nie wyczuwał niezręczności. Nie zauważał milczenia.

    – O niej przyszedłeś rozmawiać? – spytała.

    Spojrzał wreszcie. Czyżby zapomniał, że w ogóle zapytał o te zdjęcia?

    Nie. Przetwarzał po swojemu. Próbował wyłuskać z jej słów wyrzut, gorycz, cokolwiek, ale twarz Sary była nieruchoma, jej spojrzenie uwięzione na krawędzi kieliszka.

    – Nie musimy, jeśli nie chcesz – odparł. – Tak tylko mi się nasunęło. To może pozwolisz spytać, czy zdecydowałaś już… którą uczelnię wybierzesz? Czy to temat też nie na dziś?

    Uch. Spodziewała się tego pytania, ale i tak ją zirytowało, zwłaszcza gdy tak mlasnął nim, przeżuwając swój starannie ogołocony ze słonecznika chleb.

    – Dopytywałeś się o to niedawno, prawda? Niewiele się w tej kwestii zmieniło.

    – Wiesz, po prostu, mija już rok i powoli…

    – Wiem, że mija rok. Mam w domu kalendarz – odparła. – I mam też inne sprawy na głowie. Trzy oferty stażów podsunięte mi przez agencje pośredniczące dla grafików.  Skontaktowało się też ze mną bezpośrednio jedno studio zainteresowane moim portfolio. Z Amsterdamu.

    – O, świetnie! To wspaniale! – Jacob uniósł triumfalnie szklankę soku. – A mają tam dobre uczelnie?

    Nie rozumiał, że stąpa boso po szkle. Nie dostrzegał tabliczki z ostrzeżeniem o wysokim napięciu. Sara nie chciała porazić go wzrokiem, chciała go tylko lekko kopnąć, żeby wycofał się za linię bezpiecznej wymiany zdań.

    Fajnie tu mieszkacie. Ładnie ci w niebieskim. Coś w tym stylu.

    Dorabiasz sobie do statusu dalej w tamtej knajpce? A jak ci w ogóle poszło z tą wystawą w galerii? Tego typu pytań.

    Zadowoliłoby ją nawet, gdyby rzucił znienacka czymś ze starego repertuaru.

    Hej, a wiedziałaś, że optymalnym upakowaniem punktów na dysku są układy spiralne, gdzie proporcja prawo- do lewoskrętnych, utworzonych z takich punktów krzywych, odpowiada stosunkom kolejnych liczb ciągu Fibonacciego?

    A pamiętasz, że właśnie w takie wzory układają się nasiona słonecznika?

    Jak te u twojej babci, pamiętasz? Na wsi.

    A mają tam dobre uczelnie?

    – Mają – odpowiedziała zrezygnowana i roztopiła się na oparciu kanapy. – Mają dobre uczelnie. Tylko nie wiem, czy ja chcę tam wyjechać. Nie wiem, czy chce mi się wyjeżdżać dokądkolwiek. – Zrobiła ostrożną pauzę, zaczerpnęła oddech. – Myślę, że jestem gotowa, spróbować na własną rękę rozkręcić coś tutaj od zera. Bo tutaj mam na kogo liczyć, gdybym potrzebowała z tym pomocy.

    Nawet jeśli nie mogłabym z tym liczyć na ciebie – pomyślała, ale zachowała to sobie na kiedy indziej.

    – Mhm. – Jacob uśmiechnął się, a przynajmniej miał nadzieję, że wyglądało to na uśmiech. – Ciekawy pomysł. Wiadomo, masz tyle różnych opcji. I to, że masz ich tak wiele, zawdzięczasz tylko sobie, Sara, włożyłaś w to masę pracy i masz ogromny talent.

    Nie daj się zwabić, Sara, zignoruj ten uśmiech. Każde „masz talent, Sara”, każde „świetnie ci idzie, Sara” to tylko preambuła tego, co tak naprawdę ma ci do przekazania. Zaraz będzie jakieś…

    – Ale… – wypowiedzieli równocześnie.

    Uniosła kieliszek, gratulując sobie, że nie wyszła z wprawy.

    Jacob zmarszczył brwi. Miała go rozpracowanego, wiedział o tym. W końcu nie tylko dłonie miała po matce. Ale wkurzało go, gdy tak robiła, zwłaszcza teraz, gdy znajdował się na nieznanym mu terenie.

    Niech to szlag. Powinieneś był zacząć inaczej. Powinieneś był spytać najpierw, skąd są te rzeźby w przedpokoju albo jak poradziła sobie z wystawą, albo czy te postery w salonie to były jej dzieła, nawet jeśli doskonale znasz odpowiedź, bo kreska wydawała ci się znajoma.

    Ale nie spytałeś.

    – Wiesz, że talent to nie wszystko – podjął temat, pomimo iż był już mocno sfrustrowany, a jego głos przybierał ton, w który wpadał, gdy trzeba było tłumaczyć dziecku, dlaczego nie należy dotykać gorącego garnka albo nie biegać zimą bez szalika i czapki. – Słuchaj. Dobra uczelnia pomoże ci solidnie ugruntować fundamenty. Później albo w trakcie, jasne, staż, praktyka, praca. Nauczysz się, jak z tej wiedzy korzystać. Ale przez uczelnię zdobędziesz też kontakty, Sara. To się potem przydaje najbardziej.

    – Jakoś tobie na dużo się nie przydały – wypaliła. Słowa musiały zapiec, ale trudno, sam chciał w to brnąć. – Chyba nie muszę akurat dzisiaj, tutaj przy tobie, na nic się ostatecznie deklarować?

    – Nie no, jasne. Ja to rozumiem. – Skinął głową pojednawczo i z rezygnacją. Nie było sensu tego ciągnąć. – Sądziłem tylko, że masz może ochotę omówić ze mną ten temat.

    Sara zmrużyła oczy i pochyliła się w jego stronę.

    – Pytanie za pytanie. Moja kolej. Poznałeś kogoś?

    Jacob zmienił pozycję w fotelu, zmarszczył czoło i skrzyżował ręce na piersi jak ochroniarz przy wejściu do klubu. W układanych w głowie scenariuszach nie przewidywał tak bezpośrednio zadanego pytania.

    – Jakoś ostatnio nie było okazji. Wiesz sama, jak to jest.

    – Właśnie, że nie wiem. Proszę, powiedz. Przez siedem lat nie było okazji?

    Wiedziała, gdzie dźgnąć, żeby wpadł w zakłopotanie. Ale jej oczy zdradzały autentyczną troskę i głupio mu było wykręcać się od odpowiedzi. Wziął głęboki oddech i spróbował przedstawić sprawę rzeczowo.

    – To nie jest takie proste. Ja większość czasu spędzam w firmie, a w mojej branży nie trafia się zbyt wiele okazji do poznania kogoś sensownego. A jeśli nawet, to siłą rzeczy są to osoby dość… ekscentryczne. Zresztą wiesz, teraz to nie jest aż tak istotne. Jestem blisko przełomu w projekcie i tylko na tym jestem w stanie się skupić. Tylko o tym gadam, a chyba sama się ze mną zgodzisz, że moja praca to nie jest raczej dobry temat do przełamywania lodów.

    – Tato. – Odstawiła kieliszek. Zmusiła go, żeby spojrzał jej w oczy. – Co ty pieprzysz?

    Przekleństwo w jej ustach było kolejnym postrzałem znienacka, ale uśmiechnął się tylko pod nosem, udając, że bierze to za dowcip.

    – Co mogę ci jeszcze powiedzieć? Takie są realia, nie ma co tego roztrząsać. Naprawdę nie jest łatwo kogoś poznać. Zresztą dla mnie nigdy nie było.

    – W kółko to powtarzasz. Ale czasem wspominałeś o tej… Betsy? Bessie?

    – Becky. Myślisz o Rebece Rose – odparł. – Teraz już Becky Karlsson. Wyszła w zeszłym roku za mąż. Wiesz, między nami, to nie było tak na poważnie.

    – Przecież wy mieszkaliście ze sobą.

    – No tak. Prawda – mruknął. – Ale krótko.

    Wspomnienie poruszyło go jednak bardziej, niż chciałby przyznać. Sara chyba to zauważyła, bo przysunęła się i ścisnęła jego dłoń. Jej palce nie były wcale aż tak silne, przynajmniej nie w tym geście i rozpoznał bez trudu w tym dotyku, że to nadal te same palce ze spaceru za rękę w lesie, ze zbierania muszelek, z gry w wojnę kciuków oraz papier, kamień i nożyczki.

    – Musisz próbować dalej – powiedziała. – Nie chcę, żebyś był sam w tym domu. Ktoś musi mieć na ciebie oko, jeśli zdecydowałabym się wyjechać. Jak się nie sprężysz, to sama będę musiała zacząć kogoś szukać. Nie dajesz mi wyboru!

    Szturchnęła go zaczepnie, ale spojrzał na nią z powagą i z cisnącym mu się na usta pytaniem.

    Kogoś, kto zastąpi nam Evelyn, Sara?

    – Dziękuję, że tak się o mnie troszczysz – powiedział po chwili. – To naprawdę bardzo miłe. Tylko że to ja bardziej martwię się o ciebie.

    Przybrała minę czujnego kota.

    – Co masz na myśli?

    Jacob sam był zdziwiony, że znalazł odwagę, by zacząć temat. Słowa czekały jak nabój w komorze, odkąd przyjął zaproszenie na obiad.

    – Sara, ten David. – Próbował nie brzmieć zbyt stanowczo ani protekcjonalnie. – On jest od ciebie prawie dwa razy starszy. Jest praktycznie w moim wieku. Czy nie uważasz, że to jest lekka przesada?

    Przeistoczyła się momentalnie. Cofnęła dłoń. Jak zranione zwierzę naprężyła ciało, po części wystraszona, po części gotowa do kontrataku.

    – Nie – powiedziała. – To nie jest żadną przeszkodą. Między nami jest… więź. To nie jest taka zwykła chemia, wiesz? W sumie wątpię, żebyś ty to potrafił zrozumieć. I on jest od ciebie sporo młodszy.

    – Mi nie chodzi o więź, Sara, ani o żadne uczucie czy jakkolwiek nazwiesz to, co was łączy. Po prostu wiem, że oboje jesteście na różnych etapach. On ma już pozycję. Wysokie ratio. Status. A ty dopiero wkraczasz w prawdziwe życie. Taki układ nie jest w ogóle zrównoważony i z takiego czegoś rodzą się poważne konflikty.

    – Bardzo cię proszę, nie rozpędzaj się. Naprawdę ty, tato, będziesz robić mi wykład na temat związków? – odparła. – Konflikty? Konflikty w życiu są nieuniknione.

    – Nie, gdy tak łatwo przewidzieć, że nastąpią. Sara, według mnie…

    – Według mnie to… Według mnie tamto… Wiesz co, ja sobie doskonale radzę bez twojego „według mnie” na co dzień, naprawdę. Mój związek z Davidem to relacja poważnych ludzi. Nie boimy się różnicy zdań. Nie uciekamy przed problemami. Jeśli się pojawią, popracujemy nad znalezieniem rozwiązania.

    – Dobrze. Ty możesz traktować to poważnie, ale on niekoniecznie. Przykładowo: nie pojawia się, gdy chcesz przedstawić mu ojca? Dlaczego każe na siebie czekać? O czym to świadczy?

    Wyprostowała się, chwyciła butelkę wina i stanęła przy oknie.

    – Zawsze to robisz. Nie wiesz o nim nic, ale już wyciągasz swoje wnioski. – W paru łykach opustoszyła kieliszek, by wypełnić go ponownie. – David spóźnia się, tato, ponieważ bierze udział w programie mentorskim. Poświęca swój cenny czas, żeby pomagać dzieciom. Robi to parę razy w miesiącu od kilku lat. Dzięki jego pomocy trafiają do dobrych szkół. Daje im szansę na lepsze życie. Ale oczywiście ty już go osądziłeś po swojemu.

    Wzięła trefny łyk, zakrztusiła się i do oczu napłynęły jej łzy.

    Wstał, żeby pomóc, ale strącił przy tym talerz z kanapkami na podłogę, rozsypując na dywan kolorowe plasterki. Zaczął przepraszać i zbierać je w pośpiechu. Odstawiła kieliszek, nachyliła się i przegoniła jego niezdarne ręce, bo bardziej przeszkadzał, niż pomagał. W końcu jej wzrok posadził go z powrotem na sofie. Wrzuciła wszystko na talerz i wyniosła do kuchni.

    – Słuchaj, przepraszam, nie oburzaj się – powiedział, gdy wróciła. – Nie miej mi za złe, że formułuję wnioski na podstawie informacji, które posiadam. Wiedziałbym więcej, gdybyśmy częściej rozmawiali.

    – Właśnie rozmawiamy i już przypomniałam sobie, dlaczego nie robimy tego często.

    Spojrzał na kieliszek w jej ręce. Był pusty, a ona znów go napełniała.

    – A czy często tak ostro pijesz, Sara? – spytał.

    Prychnęła. Wzięła łyk, wciąż wpatrzona w okno.

    – Byłam młodsza, piłam dużo więcej, tato.

    Zamilkł. Czuł się, jakby spadł z wieżowca na pole minowe. Ustawiła się do niego bokiem, szukała czegoś w chmurach za szybą. Chciał ją przytulić, poprosić, żeby mogli porozmawiać normalnie, bez krzyku.

    A najgorsze w tym wszystkim było to, że istniało jeszcze jedno pytanie i to ciężkiego kalibru, które czuł, że powinien zadać, jeśli chciał mieć spokojne sumienie. Tylko niby jak ma ojciec spytać córkę, czy ta, sypiając z facetem w jego wieku, stosuje odpowiednie zabezpieczenia? Powinien?

    Zastanawiał się, czy Evelyn zapytałaby córkę wprost. Pewnie tak. Za przeklinanie też miałaby wiązankę ciętych słów przygotowaną do zaserwowania córce. Niestety Ev odebrała sobie możliwość odbycia z córką takiej rozmowy. Sara skazana była na niego – żałosną opcję zapasową.

    Cisza była tak duszna, że głęboko pożałował zamiany oferowanej mu przez Sarę whisky na różowy, gorzki sok. Ale, gdy nachylił się, żeby odstawić szklankę, kątem oka dostrzegł pozostawioną w przedpokoju grubą, skórzaną aktówkę i nagle wróciła mu nadzieja.

    – Prawie wyleciało mi z głowy – powiedział, dramatycznie klepiąc się w czoło. – Mam coś dla ciebie. Daj mi sekundę.

    Uczepił się tej aktówki jak koła ratunkowego i zaczął przegrzebywać się przez zawartość. Wyjął w końcu małą kopertę z bąbelkami, do której dokleił fioletową kokardkę. Logo korporacji na kopercie przypominało pomarańczowy plaster miodu. Pod nim widniał napis:

    C A V E

    Przesyłkę nadano z Tokio. Spoza Integralu. Sara, wciąż zła, ale zaintrygowana, usiadła naprzeciw niego, wzięła kopertę i rozerwała ją. Niewielkie, białe pudełko, które znalazła wewnątrz, najpierw zważyła w dłoni i obejrzała z każdej strony, a następnie rozdarła z tym samym okrucieństwem, co kopertę. Spojrzała na ojca.

    – Przymierzysz? – spytał.

    Gadżet był smukły i elastyczny, a jego kształt sugerował chyba, że zakłada się to za ucho. Dobrze spasowana biała obudowa z tym samym pomarańczowym logo skutecznie skrywała wewnętrzne komponenty. Z wierzchu nie było widać ani jednej śrubki. Ozdobiona była niepozbawionym wdzięku wzorem, splotem kwiatów, spiral i wstęg, z pewnością atrakcyjnym dla nastolatek, do których produkt wyraźnie był adresowany.

    – Co to jest? – zapytała.

    – Kontroler.

    Słowo nie wyjaśniało jej niczego. Zerknęła do instrukcji tłumaczącej, jak załadować dołączony w zestawie czip z aplikacją demonstracyjną, lecz tylko zdawkowo informowała, w jaki sposób działa samo urządzenie. Natrafiła na akapit ze zdaniem: „Aby rozpocząć rozgrywkę…”.

    – Jakaś gra? Serio? No, błagam cię. Nie obraź się, ale ja nie gram w gry. Nigdy nie grałam. To jest nudne. Sama przemoc albo wyścigi.

    – Ale Sara, to nie jest jakaś tam zwykła konsola! – Pomimo jej miny Jacob był pełen entuzjazmu. – To jest system symulacyjny wykorzystujący neurointerfejs LD-REM. Nie potrzebuje ekranu ani żadnego zewnętrznego urządzenia sterującego…

    – Zagraniczny szmelc-tek do mieszania w mózgu.

    – Ależ skąd! W tej technologii od lat szkoli się pilotów odrzutowców, astronautów, kierowców rajdowych. Właśnie zaczęła być dostępna powszechnie. Na wschodzie to robi furorę.

    – Halo, ziemia do taty! Ja nie latam na odrzutowcach. Na co mi to?

    – A gdybyś tak dzięki temu szmelc-tekowi mogła wcielić się w rolę japońskiej malarki przy cesarskim dworze w przełomowym historycznym okresie? Nie chciałabyś zobaczyć miejsc, które inspirowały tamtych artystów, poznać ich techniki? To są takie realistyczne symulacje. Ta na czipie daje możliwość cofnięcia się w czasie i zanurzenia w magicznym, orientalnym świecie. Specjalnie z myślą o tobie wybrałem taki zestaw.

    – I zapamiętałeś też cały tekst z ulotki? – Westchnęła, opadając na sofę. – Okej już dobrze. Brzmi… ciekawie, ale… ja mam mnóstwo, mnóstwo pracy. Naprawdę nie znajdę na to czasu, tato. Także, no dzięki, że o mnie pomyślałeś…

    – Ale ja przecież doskonale wiem, że ty nie poświęcasz zbytnio czasu na jakieś rozrywki. Zwłaszcza teraz, gdy masz tak ambitne plany jak otwarcie własnego studia. Właśnie dlatego to jest świetny prezent dla ciebie.

    Nie wyglądała na przekonaną.

    – Bo?

    – Bo w to można grać przez sen – odparł zadowolony.

    Mógł tylko zgadywać, jak wielkim dziwakiem był w tym momencie w oczach córki. Ale chyba dostrzegał w nich również, że początkowy sceptycyzm walczy w niej i przegrywa powoli z zaciekawieniem. Trochę ją jednak znał i wierzył ostatecznie, że jego córka przekona się, spróbuje czegoś, co być może pozwoli jej rozwinąć się artystycznie. W końcu coś i po nim musiała odziedziczyć, a on nie uciekał przed wyzwaniami.

    – Okej, może to wypróbuję – powiedziała. – Przynajmniej to nie kolejna mechatroniczna baletnica. No dzięki, tato.

    Uśmiechnął się i uniósł dłonie w triumfalnym geście.

    Ona przewróciła oczami, ale uśmiech odwzajemniła.

    – Dobra, myślę, że nie ma co dłużej czekać. Dla Davida odgrzeję coś później – powiedziała. – Przez nasze pogaduchy zrobiłam się okropnie głodna. Zjedzmy, co mamy, sami – postanowiła i wstała, by przejść do kuchni.

    – Wszystko dobrze? – spytał, widząc, że Sara delikatnie się kołysze.

    – No pewnie – odparła, salutując w jego stronę kieliszkiem. – Chyba mamy z głowy wszystkie najcięższe tematy. A i chyba strzelę sobie. – Wycelowała w niego palec jak pistolet. – Kawkę. Ty też chcesz? Wiem, że tym się głównie żywisz. A potem może ci coś powiem, co miałam ci powiedzieć po deserze.

    – Jest jakaś szansa, że się tego nie przestraszę?

    – Ba. Sto na sto, że się ucieszysz.

    Jacob uśmiechnął się i podziękował.

    Właśnie wtedy telefon w jego kieszeni dał o sobie znać mało oryginalną melodyjką. Sara przystanęła w połowie drogi.

    – Przepraszam – powiedział.

    – Nie sprawdzaj – poprosiła. Stała plecami do niego i bała się odwrócić. – Nie sprawdzaj. Nie tutaj. Nie teraz.

    – Przepraszam, Sara. Muszę.

    Odblokował urządzenie. Otrzymana wiadomość zawierała plik graficzny, który otworzył się automatycznie. Ekran wypełniło niskiej rozdzielczości zdjęcie zrobione z biurka w ciemnym pomieszczeniu. Blade światło padało na nagie ciało tęgiego mężczyzny powieszonego pod sufitem na zaciśniętej na szyi pętli.

    wiadomość
    od: marcus.webber ℘ Cygnescue
    do: jacob.saney ℘ Cygnescue

    PRZYJEŻDŻAJ

    Schował telefon. Sara patrzyła na niego z rezygnacją.

    – Mówiłeś, że masz dzisiaj urlop – powiedziała. – Że specjalnie na dzisiaj go wziąłeś.

    – Bo mam, ale… niestety i tak muszę jechać do firmy. To wyjątkowa sytuacja. Przepraszam.

    Podeszła i zabrała mu z ręki szklankę.

    – Powiedz, tato, tak na logikę, kiedy do sytuacji dochodzi z przewidywalną regularnością, to w jaki konkretnie sposób jest ona wyjątkowa? – zapytała. – Idź już. Drzwi zamkną się same.

    Udała się do kuchni, włączyła ekspres do kawy.

    – Proszę, zrozum. To nie zależy ode mnie – powiedział. – Dam ci znać. Umówimy się na inny dzień, okej? Przepraszam cię, Sara, odezwę się. Muszę lecieć. Pa. Do zobaczenia.

    Mielenie kawy w ekspresie mogło zagłuszyć jej odpowiedź na pożegnanie albo przemilczała je obrażona, ale nie miał czasu o tym myśleć. Ubrał się w dużym pośpiechu i wyszedł. Drzwi zasunęły się bezszelestnie. Szybkim krokiem przemierzył korytarz, kierując się do windy.

    – Poczekaj!

    Sara dogoniła go w momencie, gdy wybrał przycisk parteru. Wstrzymał drzwi windy. Chciał przeprosić raz jeszcze, ale ona była szybsza.

    – Wpieprzasz się w moje życie, tato, tylko udając, że ci zależy! – Wcisnęła mu w dłoń potargane białe pudełko i wyślizgnęła się z windy. – Nie wpieprzaj mi się chociaż w sny.

  • Divinity Ltd  #1

    At this point in time the international ban on interspecific genetic synthesis is not yet abolished, and with no hope of growing wings, mankind is still limited to machine based flight. Thus so am I.

    Never been a fan of planes. Wrapped in a seatbelt I’m waiting patiently for the pilot to land, though when he decides to make another round, I contemplate choking on one of those complimentary peanuts. Fortunately, it’s not long before the wheels start screeching, bouncing off the runway, and I’m finally safe on the ground again.

    They’re taking their time when processing all arrivals. Inspecting us for even the smallest trace of infection. The process is sterile and completely automated, so at least racial discrimination is no longer a factor. Machines scan and probe everyone in the same manner, regardless of skin colour, and afterwards you get to enjoy a rejuvenating cocktail. Helps with the jet lag, but also does wonders for shy bladder issues.

    The urinary tract’s the best way to flush all those drugs with which they spike you pre-flight, meant to keep you docile in your seat during the trip. Personally, I’m rarely agitated, so in my case it’s as pointless as handcuffing a quadriplegic to his bed, but rules are rules, they apply to all, don’t they?

    „How was the flight, sir?” a smiling face inquires.

    It wants to appear friendly, as it’s designed using prerecorded emotions of some nameless airport staff member. The gestures, the dialect, and the overall mimicry is quite impressive for such an unsophisticated puppet.

    I breathe into the identification apparatus to validate my passport.

    „Damn long. That’s for sure”, I mumble.

    A happy beep from the machine confirms I’m not a wanted criminal or terrorist.

    „Anything to declare?” The face is curious, but still amiable.

    „We are all going to die soon.”

    The face stares at me perplexed.

    „Sir? You didn’t answer my question. You didn’t answer me, sir. Sir? Can you hear me?”

    „I’ve nothing to declare.”

    „All right, thank you so much! Please report to the adjacent security checkpoint for further processing. Next in line, please.”

    The airport customs office android waves its artificial limb and smiles with a prerecorded smile. Funny. These slaves to the human race posses no actual emotions, but are capable of expressing some nonetheless. Thus to mankind they’re more in their image than any of my kin. Not being able to perceive or read emotional responses of my species, a human would be unable to feel empathy towards it.

    In their eyes we’d be lesser beings than the artificial lifeforms they spawned. None would admit it, but I’m certain they consider themselves godlike to their puppets. Won’t be long, til they deceive themselves completely, and seize to realize that artificial lifeforms have no sense of loyalty. That they have no obligation to morality. No concept of respect. And that they do not believe in gods.

    I successfully pass through the next security checkpoint. There’s no way to conceal anything during the scan. It’s sensitive to any variation of matter. Every cell of my body has to be confirmed with the digital fingerprint in the global database. Implanted devices or biological modifications of any kind which haven’t been reported make you subject to questioning. Anything could be a weapon. A very thin line exists between having suspiciously high blood cell counts and wielding a cardiovascular explosive substance. Between an undiagnosed tumor and a weaponized parasite. Nonetheless the full-body scanner picks up on these slight differences. All changes to the body, all received medical procedures, even on a microscopic level, have to be legitimate, properly registered in the database and a license for acquisition of such had to be issued.

    „Very well, Mr Ball. Everything seems in order.” The brown eyed woman at the security checkout desk looks at me up an down, admiring. „I must say, I’m impressed. No cyberprosthetics. No biotectronic augmentations. The body you have, it is… flawless. I’ve got to ask, what’s your secret Mr Ball?”

    „A very strict and healthy diet.”

    „Oh, surely.” She smiles and flutters her long eyelashes. „And that’s all there’s to it, right?”

    Under the desk she presses her soft bare toes on my ankle and with her foot she begins to explore what’s beneath the fabric of my black trousers. Moving her foot upwards very slowly. She then starts unbuttoning her shirt.

    But it’s just a flash from her imagination.

    An involuntary reading on my part. She’s really into me, I guess, and I must have been staring into her eyes for too long.

    „I also exercise,” I say firmly, to break the unwanted contact. I kind of wish I could smile back at her, but she wouldn’t even be able to tell. They can’t perceive our true emotions and I wouldn’t be expressing them half as well as the android at the gate. „Also, my name is pronouned: BHA-AL.”

    The taxi awaits me. I instruct the android driver to take me to the Lastfall Bridge. The machine registers my request, processes it and responds with a preprogrammed attempt at a humorous routine about the origins of the bridge’s name.

    „…and I don’t know for a fact, but the large number of suicide jumps,” it informs me, „which have taken place there, might have had something to do with that name, eh?”

    The android winks. It seems, this one operates using some kind of repugnant personality AI template. Welcome to the capital. Even our AI here are assholes.

    He goes on about the year the bridge was built and goes on about things I don’t give the slightest fuck about. But the android doesn’t even care, if I don’t laugh. It’s an old model. Not designed to handle the driver-passenger interaction that well. His conversation options are limited and he goes on and on about the architect and the river, and the modernization works the authorities approved for the next year and so, and so…

    I order the taxi to stop at the middle of the bridge. I get out and the autonomous driver bids me farewell with a preprogrammed punch line:

    „Don’t do it, sir! You’ve got your whole life ahead of you! Ha, ha!”

    It takes the android exactly three more ‚Ha, ha”s to finalize expressing his false sense of humor and finally fuck off.

    Not wanting to waste any more time on this crude planet I climb over the railing and spread my arms. Beneath the bridge black smoke gathers.

    Then a surprising hesitation paralyzes me.

    Surprising, because I know my duty. I failed here on Earth. There will be a trial. I will be marked and banished, though being on this planet feels like I already was.

    Shit, I’m standing on the wrong side of the railing for too long. People are gathering around me. Taking pictures. Gasping and looking around for cameras. Trying to figure out if this is for real or just a scene from some reality show.

    I don’t care. I came this far. I can take my time. Maybe I’ll figure something out. The smoke under the bridge starts to form a diamond shaped cloud. A plum of blue light from below hits my eyes.

    „Stop!” I hear a loud cry from behind. Some woman jumps out of a black car. „Get down from there!”

    She’s next to me in a heartbeat, grabbing me by my coat and pulling me down. I flap my arms in the air, trying to regain equilibrium.

    „Let go! You don’t understand!”

    But she’s exceptionally strong and pulls again, harder. I fall and land at her feet.

    „What the hell were you thinking?” Her voice is almost sympathetic.

    „Why did you do that?!” I scream. „Let go of my fucking coat!”

    „That’s a little bit rude of you, ain’t it?” She lets go of the coat but presses down on my arm and shoulder, keeping me firmly pressed to the ground. „I just saved your life.”

    „Did anyone ask you to?” I still struggle. I get up on one knee but then my leg collapses. „Aaarrrrhh!”

    „Are you okay?”

    „Holy shit. I think I… I think I twisted my ankle!” I cry in horror and look to the sky. „I twisted my goddamn ankle!”

    „Well, it’s your fault, not mine,” she says with only a slight shade of guilt. „It’s not like you broke it. You’ll be alright.”

    „But I… I’ve never… Not one scratch, no bruise… Not a bone broken… Pain. I’ve never felt it.”

    „Is that so?” She chuckles. „So how does it feel, eh?”

    „Not… good. It’s very… not good.”

    „Welcome back to Earth, my friend. Whatever shit you were high on, I think it’s wearing off.”

    I turn my eyes away from the sky, look at her and realize she’s apparently an officer of the law. I feel a cold touch of polymer handcuffs on my wrists.

    „What are you doing?” I ask.

    „What does it look like I’m doing? I’m taking you in.” She presses a button on her jacket’s collar and starts talking. „Dispatch, twenty one nine, I’m taking this one downtown, no need for back-up. There were bystanders, so we’d be smart to have techs erase the scene from the feed.”

    „What? Why are you taking me in? I haven’t done anything! Take these off.”

    „You kidding?” She looks at me honestly perplexed. „Or are just playing dumb?”

    „What?”

    „Fucking tourists… ” She shakes her head. „Sir, within the Integral’s borders, suicide is against the law.”

    „How many times do I have to…” I’m close to beating my head against the desk. „I was not trying to kill myself.”

    „Then I ask you again,” The sergeant stares at me with his tired eyes. It’s obvious I’m not the first man in this interrogation room sounding like a madman to this officer. „What were you doing in the middle of Lastfall Bridge?”

    „I’ve already told you.”

    „Listen, I’m trying to get on your side here. Please, do not make this harder than it has to be.”

    „I’ve given you an answer. It’s the truth.”

    „Alright. So you’re telling me, you were not trying to commit suicide by jumping off the bridge?”

    „That’s right.”

    „Instead, you were attempting to enter an interdimensional portal located under the bridge. In the middle of the river. That’s your testimony?”

    „More or less.”

    „Is that the drugs speaking, Mr Ball?”

    „What?”

    „The officer who apprehended you mentioned you showed signs of intoxication with a class N substance.”

    „That’s absurd. Call the airport. They scanned me not that long ago. Immediately after I took a cab. And the cocktail they give you at the airport is sanctioned, and definately not class N.”

    „Yeah… No. You see we contacted the aiport. There’s no record of your scans. It might be a glitch in the system, but I’d say your behaviour is pretty consistent with an addict’s. We cannot prove it, but taking into consideration everything you just told me, It’s quite clear your statement is an effect of the hallucinogen. Are you involved in drug trafficking? That would be extremely serious stuff if you were, Mr Ball.”

    „You are out of your mind. I’m no drug mule, for Christ’s sake!”

    „For who’s sake?”

    „Nevermind. Just please consult the airport database again, it will surely clear things up. I’m not a drug user nor a drug mule, sergeant.”

    The sergeant studied my eyes, eyebrows, mouth, and nosetrils, utilizing every bit of information on the subject of human behaviour spoonfed to him during training at the academy .

    „I don’t believe you,” he said.

    „Of course you don’t. You don’t know what belief is, sergeant.”

    „Yeah… No. Ehmm. Mr Ball you will be detained for further questioning. And you’re definitely going to need a lawyer.”

    „No. He won’t.”

    A man in a black suit, dark glasses, shiny shoes and a striped tie walked into the interrogation room and flashed an important looking badge in the face of the cop.

    „He will be coming with me.”

    The badge must have been important indeed. The sergeant took a second look at it. Then shuddered, grabbed his hat from the desk and left the room.

    „Let’s go, Ba’al.”

    The tall man escorted me out of the building and instructed me to get in a limousine parked near the entrance.

    I looked around and noticed that woman, the police officer who brought me in, coming our way with a lit cigarette. She looked a little bit concerned. Maybe feeling bad for roughing me up at the bridge. My gaze met hers.

    And I smiled.

    She was smiling back.

    For the first time in my life someone noticed.

    „Get used to it,” said the tall man. „You’re one of them now”.

  • Dead cats got shiny eyes #1

    On that day Melchior was wearing his utmost formal attire. A piece of plaid kitchen cloth and a shiny helmet made from a thimble he found in a sewing kit. He carried a black trident stolen from a box of pick-up sticks. Melchior was walking down a dark corridor through the attic full of old boxes and old books. Somehow this was his home now.

    „Never forget the kitchen,” he murmured to himself. „It was nice and warm in the kitchen.”

    It was on that day he would declare the problems of his community were to be resolved once and for all. To accomplish that, it would require a few deaths, that’s certain. A sacrifice was needed. A just sacrifice. Made of an enemy. Blood for blood. Whisker for whisker.

    It was dark in the attic, but glimmers of pale moonlight found their way inside through cracks in the walls and roof. One plum of light fell straight at the rats’ altar. It was a spool of rolled up wire on top of a box from an old alarm clock. Here Melchior spoke to the rats. The alarm clock was placed behind him and it’s bell called them all to hear his speeches.

    Melchior waited until his friend Rubin arrived. A simple rat. A useful rat. With not much ambition of his own. His foremost quality was loyalty. He followed those greater than him with bravery and Melchior valued that. Besides, Rubin knew how to set the alarm on the clock. Melchior did not.

    The ticking was faint. Tick. Tack. Tick.

    Midnight struck and the rusty clockwork mechanism came to life. The bell sounded off. After a while tiny paws started scratching the wooden floor. More and more of them. From the darkest corners of the attic they came and formed a circle around the altar. Melchior waited a while for them to become silent.

    „My brothers,” he said. „My sisters. The day has come to stop hiding in the shadows. Today, we learn the answer to the great question. Are we rats or are we mice? Why do we live in fear? Since when aren’t we the ones to dictate the rules? Weren’t we the first to take the cellar from the humans? Who did that? Tell me, who did that, brothers and sister?”

    „We did it, Melchior!”, the rats all growled and squealed in a chorus. „We, the rats, did it! We did it, Melchior!”

    „So, I ask you, why has not one of us been down in the cellar for at least three months now?”

    They all went silent. Their eyes were fixed on the floor or each other. A thunder way far in the fields rolled with a roar and raced with the whistling wind.

    „Old potatoes? Flour? Beans and corn?”, Melchior went on. „The cellar is stocked with jars and boxes of food. Why aren’t we allowed there? Isn’t the cellar our rightful place?”

    „The cats, Melchior!”, Rubin shouted. „Bloody wild beasts!”

    Angry whispers echoed among the rats and rose louder and louder just like the storm outside.

    „Bloody beasts!”, the rats chanted. „Stinking cats!”

    „They think they are the masters of our house!”, yelled Old Limpy. He lost his hind leg in a mouse trap. And his paw was blasted off by a firecracker on some New Year’s Eve. Yet he hated cats way more than anything that befell him by human hands.

    „Tear them apart!”, some rat shouted. „Take back what’s ours!”

    „Tear them apart!”, Rubin started to chant.

    „Tear them apart! Thear them apart!”, the other rats joined in.

    He waited for them to calm down. Under those whiskers he had the grin of a champion.

    „Fools! Fools!”, yelled someone amongst them. „Fools! You all are fools!”

    The other voices went quiet.

    „Fools!”, the squeaky female voice remained. „Fools!”

    Rubin watched carefully as a small rat was climbing the stacks of books to reach a spot of light on top of it.

    „You tell your name, if you want to speak,” Melchior said. His weary eyes had trouble recognizing the rat.

    „How stupid are you? Tear them apart? How exactly? How would you fight them? What’s your plan? Do you really want to share the fate of the mice?”

    It was Abigail. She wasn’t afraid to speak aloud what was on everybody’s mind. Even Melchior’s, though he wouldn’t admit it.

    „Wasn’t there enough blood spilled?”, she had tears in her eyes. „Do you really want to see ours drop like rain?”

    She almost broke down.

    „Our blood was spilled already,” Old Limpy said. „Have you forgotten about your Bartlo, Abigail?”, he asked looking her straight in the eye and pokin at the air with his crutch.

    „Bartlo is dead…,” Abigail said.

    „Right! Killed by a cat! Shouldn’t we avenge him?”, Old Limpy pressed her.

    „Bartlo tried to reason with them… Bartlo tried to take a stand against them… Bartlo was the bravest. He was the smartest… And Bartlo is dead… So if even he failed, what chance against the cats do we have?” Abigail’s voice trembled but slowly regained momentum. „The cats have sharp claws. They have sharp teeth made for tearing things apart. What do we have? Needles? Nails? Tridents made of plastic?”

    She was looking at Melchior. He was silent.

    „Even if I had to do it with my rotten teeth!”, Old Limpy said. „They are as sharp as theirs, my young lass. Just let me at one of them and you will see!”

    „Everyone, listen to me. We have to find another house. This one has served us well but it won’t sustain us,” Abigail went on. „The mice are gone for a reason. The cats ate them, cause they refused to leave! We should be wise to not share their mistake!”

    „You said your words. May I speak now?”, Melchior said. „I know there is fear in your hearts. We are small. We are starving. But we are fierce. And we are many!”

    He pointed his trident at the crowd.

    „And we are cunning! We are not defensless! We do have something to arm ourselves with, dear Abigail. We have a weapon we will use against the cats, that is deadlier than the sharpest tooth or claw,” Melchior said.

    „What weapon?’, Abigail asked.

    „Rubin. Show the non-believer. Show them all, what we found lately,” Melchior said and turned to his friend.

    Rubin asked a rat nearby to help him put up a polaroid photograph for every rat to see.

    „I found a camera in one of the boxes. It wasn’t hard to operate. Of course only when we learned how the batteries are replaced. No matter. You just push one button. And a picture comes out. So we took it with us to explore the house…”

    „Get to the point, Rubin,” Melchior said.

    „Well, some days ago, I was using a rope to get down this drain and got in the pipes… And I’ve found something. There was a large metal object lodged in the drain. So I went back for the camera and took some pictures. As you can see for yourselves. If you look closely you’ll see that this here… is something that resembles this…”

    He put up another picture. It was a page ripped from some history book.

    „This is what the humans call a cannon. Now there were many cannons. Some where really, really enourmous and had wheels. But then they had new cannons. Smaller ones that they could fit in their hands. These cannons use what the humans call bullets. The basic point is that the cannon has a barrel. And a piece of metal is shot from that barrel. Basically, what we can use this for is to point it at a cat and kill it with a bullet.”

    „Yes! Behold! That is our weapon, my brothers and sisters!” said Melchior. „This is how we will get rid of the bloody cats!”

    „Well, I’ll be…” Old Limpy said. „About time, I say”.

    „So what? Do you know how to use it?”, Abigail said. „Or are you just bluffing, Melchior?”

    „I know how to use it,” Rubin said. „I’ve witnessed one of these used by the humans. I know how they hold it. I know how they load it. We will retrieve the cannon, clean it up and…”

    „Brothers, sisters, settle down,” Melchior said. „Yes, Abigail, you hear that? We know how to use it. We do have a plan. You just have to wait, trust us and see.”

    „May I?” Rubin climbed up the stage and in the excitement pushed Melchior’s aside. „Listen. There are six cats down there. And there are exactly as many bullets in the cannon. So this is almost and unbelievable coincidence!”

    „That’s right, my dear friend Rubin.” Melchior said once he regained his speaking spot. „This is clearly a sign! We won’t share the fate of the mice downstairs! We will hunt the cats down. Or we will force them to leave. It will be them, not us, that will leave! We are smarter than cats!”

    „Damn straight,” Old Limpy said. „We will avenge Bartlo! We will avenge our fallen brothers who gave their life to protect ours! Hunt them down or force them out! Hunt them down or force them out!”

    „Hunt them down!” the rats chanted. „Force them out!”

    „Hunt them down!”, Melchior shouted. „Force them out!”

    The crowd of rats waved and cheered, their eyes locked on Melchior.

    „Blood for blood,” Rubin said. He alone was looking at Abigail.

    „Whisker for whisker…”, she whispered.

  • Wanda & Jerome #1

    Blue lights and screams of sirens surrounded the house in the woods. The policeman charged with negotiating was sweating. Tired and exhausted he put the bullhorn up to his mouth and tried again.

    „So what’s it going to be? Will you come easily or will we have to go in there and drag you out? We do that, then someone might get hurt.”

    He will not surrender. That would be the end of both him and her. They were perfect. She made him whole. Who hasn’t experienced such a feeling would never understand. They wouldn’t see why he had to do what he did. All those horrible things.
    He looked once again in her eyes. She was smiling. Told him that it was all going to be ok. That he should follow-up on that thought he had. The one when he took the gun in his hand.

    „It’s okay,” she said.

    The police squad outside was ready to march on the house. But then a gunshot went off. And another one followed soon echoing in the forest.

    * * *

    „Do you have a lighter?”

    „What?” he asked. He wasn’t used to women talking to him. And especially not this kind of woman. She was about twenty, not too tall. Had nice high heels, a mini-skirt. Her navel was showing. She wore all black.

    Didn’t repeat her question. Only looked into his startled face, playing with a cigarette. A moment passed before he realized she wanted something from him.

    „Sure. I have one,” he said. He didn’t smoke. Put the last one down ages ago. He did it because of his wife. Now that she’s gone, he thought of picking the habit up again. He did, however, carry a lighter with him at all times in his trusted jacket.
    She was getting a little annoyed but he found it finally. He leaned closer to share the flame and could see her lips tighten around the filter and sucking in the sweet smoke.

    Think. Think! Say something. Flirt. Do anything.

    „What’s that?” she asked. She pointed at the laptop’s screen he had before him. There was a partially coloured sketch of a woman on it. The woman was looking out the window and held a baby to her breast.

    „That? It’s one of my works. I do digital paintings for people who order them.”

    „She looks sad. Why?”

    „Why? I don’t know. Maybe she’s waiting for her lover and he’s not coming.”

    „Maybe he’s dead?”

    „Dead? Well, maybe… I don’t know. I don’t look into such details of my work.”

    „Maybe you should be looking closer. You see that? Her left hand is too small.”

    „Really? Let’s just… Oh yeah. You’re right.”

    He modified the drawing on the fly with a few clicks.

    „Better?”

    „A lot better,” she said. „That’s impressive. You can just manipulate it like that? Why won’t you give her eyes of another colour then?”

    „Which color would you like them to be?”

    „Green.” She leaned towards him. „Like mine.”

    Her gaze was petrifying, but very seductive. Don’t scare her off. Don’t scare her off.

    „Would you like anything else?” The waitress came to the table.

    „No. Thank you,” he said. He then felt a faint kick under the table. The girl tapped her finger at one menu item.

    „One more coffee. Black,” he said.

    „Do you want our chocolate cookies with that?”

    Another kick under the table. This time strong and excited.

    „Yes please.”

    The waitress grabbed the empty cups.

    „Please abstain from smoking here. It’s not allowed,” she said and walked away.

    When he turned to the girl in the black skirt, she was gone. He cursed himself for not asking for her number or email address. Only a package of smokes remained. It was the same brand that he used to smoke. He put it in his pocket and felt as if the package had returned to its rightful place.

    Well done, Jerome. Another missed opportunity.

    He glanced at the screen. The woman feeding the baby had her eyes changed to green and now looked a lot like the girl he just met. He decided to keep it this way.

    * * *

    He woke up in the middle of the night. Someone was pounding on the door. At this hour? He put on a robe and headed for the door and looked through the visor.

    „It’s me,” he recognized her voice. „Please let me in. I have nowhere else to go.”

    Now that was something he did not predict. But he didn’t hesitate and let her in.

    „How did you know, where I live?” He asked with his voice resembling a child’s as if he received a gift he dreamt of but never shared that dream with anyone.

    She slipped gracefully by him standing in the door.

    „Your painting was signed. Jerome Stankiewicz? I found out you’ve been staying at this hotel for some time now. The receptionist confirmed and told me your room number.”

    He asked not to be interrupted. You just can’t find good hotel service these days.

    „I need a drink,” he said. „You want something?”

    He poured himself a shot of whisky. In the pale light of his kitchen lamp he noticed the girl’s face was bruised. She had a black eye. He didn’t say anything. Just poured another shot for her and handed the glass.

    „I could use a coffee,” she said with a smile. It clashed with the purples and grays of her injured face but still lit up her beautiful eyes.

    „Sure. I still have the cookies you wanted earlier.” He got a paper back from the cupboard. „I didn’t want to eat them alone. You want your coffee black?”

    „I do,” she said and sit down behind a small kitchen table. She took a cookie out of the bag. „Aren’t you going to ask me about my face?”

    „No. You’ll tell me if you want,” he said. „And also knowing your name would be nice.”

    „Wanda,” she said. „Can I crash at your place, Jerome?”

    „You can take the bedroom. I’ll sleep on the chair. It’s quite comfortable.”

    „Where’s the bathroom?”

    „Right there by the door. Grab some clean towel from those by the mirror. There should also be a toothbrush.”

    She thanked him and went there to freshen up so he made the bade for her. He threw a warm blanket on the chair and relaxed. Finished up his whiskey. He closed his eyes for a moment and dozed off.

    When he opened his eyes the girl was standing next to him. She changed into his t-shirt and shorts and was now reaching for his hand. He followed her to the bedroom and they lied down together. It was nice to feel her warmth next to him.

    He wanted her. Desperately. But she just lay there embracing him. That gave him peace. He shut his eyes and finally got a good night’s sleep. Something he really needed after all the sleepless nights following the one, when he lost his wife.

    * * *

    „Are you sure you want to do this?” she asked, when they drove up to the address she gave him. „I didn’t ask you to.”

    „No need to.” Jerome had never been more certain than right now. „I won’t let some asshole beat you up. Let me deal with this.”

    He smiled at her and stepped out of the car and grabbed a crowbar from the trunk.