• Parametryka .15

    Przeżyła.

    Jakimś cudem swoją pierwszą, całkiem bezbolesną, wizytę u dyra miała za sobą i nareszcie było po szkole. Mogła odetchnąć na tyle, na ile pozwalał płucom upał. Diz miała rację, co do bezchmurnego nieba, ale prażące asfalt słońce nie było w stanie okryć cieniem dobrej passy Judikay. Była zwyciężczynią: sprawdzian zaliczony, Amber ustawiona, zwolnienie z ostatnich kilku godzin od samego dyrektora. A na horyzoncie to, co najważniejsze – nowiutka strategia wybrnięcia z tego bagna. Przeklęte RESCO przestawało grozić jej jedynie ślepą uliczką za życiowym zakrętem. Wchodząc w styczność z korpoświatem, wchodziła na wyższy level. Ona, królewna z blokowiska, trzymała w garści bilet do sławy – kontrakt, a z nim szansę na autentyczną karierę splotowej celebrytki.

    Czemu nie? Jakoś musisz się stąd wyrwać.

    Czuła się znakomicie, ale na razie nie zamierzała jeszcze nikomu się chwalić. Przyszedł jej za to do głowy pomysł, żeby napisać z propozycją do Matta, czy nie zechciałby skoczyć z nią gdzieś, ale nie na akcję, tylko na… colę? Może dałby się namówić i z nią poświętował, jeśli odespał już swoją nocną eskapadę. Czuła się dużo lepiej niż rano, a że zostało jej jeszcze trochę mitradonu, połknęła profilaktycznie kapsułkę. Cyklop wyparowywał sobie gdzieś w tle. Wszystko było w idealnym balansie, więc, gdy zobaczyła Sabę siedzącą na schodach pawilonu w typowej dla niej pozie zabiedzonej beduinki, pomachała i podeszła do niej szeroko uśmiechnięta.

    – A ty co? Uciekłaś z wuefów? – zapytała ją.

    – Garvey mówił, że ty jesteś zwolniona. – Wzruszyła ramionami. – Pomyślałam: to może i ja mogę sobie skipnąć? Miałam jeszcze jedno zwolnienie.

    – Nie poznaję koleżanki. Tak bez ważnego powodu zużyć zetkę? A co, jak będzie ci potrzebna?

    – Oj tam, trudno. – Machnęła ręką. – A ciebie co? Wysyłają do domu? Dyrek wezwał mamę?

    Judikay przysiadła na schodku obok niej i przeciągnęła się.

    – Mamę? A po co?

    – Byłaś na dywaniku, nie? Wykręciłaś się jakoś?

    – Ja? Miałabym się z czegoś wykręcać? – spytała z udawanym bulwersem. – Saba, ja tylko poszłam zmoczyć gąbkę.

    Saba zrobiła minę, jakby ktoś kazał jej na kartce obliczyć pierwiastek z pi. Nie była zbyt bystra. W RESCO miała tyły gorsze niż Judikay. Każdy dowcip trzeba jej było tłumaczyć dwa razy.

    – Mmmm… okej – mruknęła tylko. – A wiesz, co się stało Amber? Przyszła na pierwszy wuef, ale jakby przestała kontaktować. Garvey nie wiedział, co zrobić i posłał ją do piguły.

    Judikay zirytowała się jej zatroskanym tonem.

    – Ja pierdolę, Saba, po której ty właściwie jesteś stronie?

    Pytanie nie miało urazić koleżanki. Tak po prostu wyszło. W istocie brało się z rozczarowania. Jakoś tak ułożyły się konstelacje gwiazd, że jedyna w miarę życzliwa wobec Judikay koleżanka z klasy była zbyt tępa, żeby mogły ze sobą porozmawiać szczerze.

    – Jak to, po czyjej stronie? – Saba odzyskała głos. Próbowała zamaskować ostatnim uśmiechem narastające w niej napięcie.

    – Weź, nie udawaj, że nie wiesz, o co mi chodzi!

    Dziewczyna skurczyła się jeszcze bardziej, przygasła. Judikay, gdy chciała, potrafiła być bezlitosna. Saba nawet w niej to podziwiała i trochę jej zazdrościła. Ale ta szorstkość skierowana teraz na nią tarła dotkliwiej niż zwykle. Poczuła zwinięty ciasno kłębek, puchnący jej nieprzyjemnie w brzuchu.

    – Czy muszę być po którejś stronie? – zapytała.

    – A urodziłaś się w Szwajcarii? – parsknęła Judikay.

    – Nie. Tutaj się urodziłam… – Sedno drwiny ponownie śmignęło ponad jej głową. Uśmiech, nawet ten udawany, nie gościł już na jej twarzy. Zastąpiła go szybko rosnącą podkówka i drżenie ust. – Po prostu myślę, że my dziewczyny powinnyśmy się trzymać razem. Świat nie jest przyjazny dla takich jak my.

    Wyznawszy to, zerknęła na Judikay, szukając w jej oczach choć krztyny zrozumienia, ale jej koleżanka miała alergiczną reakcję na tego typu momenty i odsunęła się odruchowo.

    – Co ty? Nie przesadzasz?

    Poszła pierwsza łza. Saba próbowała hamować kolejne, ale marnie jej szło. Chudy nadgarstek wędrował od oka do oka.

    – Niedługo ostatnia szansa, żeby zmienić, co będzie… – szepnęła.

    – Nie rycz, łajzo, bo dostaniesz z liścia! Co ci jest?

    Słowa były jak pocisk uderzający w tamę. Saba całkiem się rozkleiła. Objęła kolana, jakby to miało pomóc jej zapanować nad targającym nią płaczem.

    – Ja się boję – wykrztusiła z siebie – tych egzaminów…

    O, ludzie. No i kolejna afera. Wszystkim się nagle zebrało, żeby zawracać jej dupę. Świetnie sobie wybrałaś powierniczkę, Saba – starsza specjalistka Judikay, pocieszanie na zawołanie. Halo, cyklop, może ty coś podpowiesz? Teraz to milczysz, co? No, pewnie. Haraszo.

    – Saba, błagam, zlituj się…

    Judikay miała silny instynkt, żeby wycofać się, póki jej koleżanka łzawi tak mocno, że nie widzi wyraźnie na oczy. Rozejrzała się, czy nikt nie jest świadkiem tej niedorzecznej dramy. Ten cały Qistas cmokałby tu pewnie z radości i tylko robił zoomem.

    W końcu jednak westchnęła i niezgrabnie objęła koleżankę ramieniem.

    – No już. Po co tak płakać? – odezwała się, podświadomie modulując swój głos na podobny do syntezatora Diz. – Nie bój się. Będzie dobrze. Długo tak siedzisz? Czekałaś na mnie?

    – Mhm. Martwiłam się o ciebie. Amber wyglądała fatalnie, a ty nie wracałaś. Myślałam, że z tobą jest jeszcze gorzej.

    Może to nienajlepsza reakcja, ale słysząc to, roześmiała się.

    – No co ty? Bez sensu. Niepotrzebnie. Amber to pozerka, kumasz? Ona zawsze trzyma sobie pod ręką jakiegoś młotka, żeby walił ludzi za nią i uwierzyła przez to, że sama jest twarda. A tu co? Niespodzianka.

    – Przepraszam, że ja wtedy tam z Diegiem… Że ja tylko tak stałam i się patrzyłam. Nie wiedziałam, co zrobić.

    – To cię gryzie? – Judikay przewróciła oczami. – Przestań się zadręczać. Serio. Ja już o tym zupełnie zapomniałam. W ogóle to, po cholerę my tu sterczymy? Obie mamy zetki i co z tym robimy? Grzejemy dupeczki na schodach RESCO jak te dwa żałosne sierściuchy.

    Skinieniem głowy wskazała murek. Dwa pręgowane koty wylizywały sobie łapska i pupy, leżakując na rozgrzanych cegiełkach, od czasu do czasu zerkając w stronę hałasów dobiegających z placu budowy niedaleko. Dzikusy przychodziły tu żebrać i plądrować śmietnik na tyłach pawilonu.

    – Tamten jeden… to kocica – powiedziała Saba. – Jej synalki gdzieś tu grasują. Cała banda.

    Przekierowanie uwagi koleżanki poskutkowało. Saba przestała szlochać, wyluzowała. Judikay odetchnęła z ulgą i nagle wpadł jej do głowy genialny pomysł.

    – Hej, ty do domu jeździsz tubą, co nie? Ja też. Mamy trochę czasu. Zrobimy sobie przesiadkę w tubuladromie? Są teraz obniżki progów. Byłaś tam kiedyś na butikach?

    – Noo… jeszcze nie.

    Uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła ją, a jak to nie dało oczekiwanej reakcji, wstała, chwyciła Sabę za przegub i ciągnęła do góry, aż tamta nie stanęła w końcu na nogi. Ujęła jej twarz i przeczesała włosy, patrząc prosto w zeszklone czarne oczy.

    – Idziemy – zarządziła. – Zobaczymy, ile warty jest dzisiaj punkt statusu.

    – Dzień dobry, Frido. Miło nam gościć cię w Avenir, renomowanym salonie symulatronicznego relaksu. Jestem Eighty. Służę uprzejmie. – Automaton ukłonił się, zapraszając klientkę, aby podeszła do lśniącej złotem lady.

    – Bez imion proszę – odparła ściszonym głosem. Wkroczyła do salonu gotowa w każdym momencie stąd uciec. Zaciskała nerwowo palce na pasku czarnej torebki, choć nie było tu nikogo, kto mógłby chcieć jej ją wyrwać. – Krótko i zwięźle, proszę, wyjaśnij mi, na czym to wszystko polega.

    Eighty nachyliła się do niej, rozluźniła maszynowe mięśnie. Serwomechanizmy próbowały kopiować postawę ciała klientki, wymuszając na automatonie prawie lustrzaną pozę. Stricte grzecznościowy ton głosu ulotnił się, zastąpiony temperamentem tak dopasowanym do rozmówczyni, że od teraz rozmawiać mogły w pełnej konfidencji, jakby obie dobrze się znały, bardziej psiapsiółeczki niż klientka i sprzedawczyni. Zakaz użycia imienia tylko nieznacznie utrudniał systemowi operacyjnemu sugerowanie najpewniejszych ścieżek dialogowych.

    – Droga pani – szepnęła Eighty – mamy tu takie dobierane pod profil pakiety. Dla pani są akurat cztery warianty rekreacyjne, jak również cztery wersje takie… z dreszczykiem – mrugnęła dyskretnie akrylowo wykończonym irysem okularu, jak wymagał tego od niej skrypt marketingowy – naszych scenariuszy z pełnodynamicznym dostrajaniem do życzeń klienta. Zerknie sobie pani w katalog.

    Poczuła się trochę pewniej, choć wciąż rozglądała się na boki, jakby miała przed sobą kontrabandę. Przesunęła palcem po wbudowanym w ladę ekranie, skrolując przez opcje. Eighty jej nie przeszkadzała, kiwała tylko głową, robiąc porozumiewawczy dziubek, gdy klientka zerkała na nią kontrolnie, oswajając się stopniowo z katalogiem. W końcu jej palec zatrzymał się na opisie symulacji inspirowanej poczytnymi korporomansami: power-fantasy, gdzie intryga eksplorowała impulsje i kompulsje antybohaterki nacierającej na szklany sufit, krępowanej jedynie pierwotnym pożądaniem. Frida bezwiednie przygryzła uszminkowaną liliowo wargę.

    – Będzie bolało? – spytała z lekkim uśmiechem.

    Eighty przetwarzała zapytanie, analizując parametry fizjonomiczne.

    – Tylko jeśli tego pani sobie życzy – odparła.

    Rozumiały się doskonale.

    – To niech będzie – wybrała Frida. – Z tą opcją rozszerzonej integracji sensorycznej.

    – Doskonale. Przy obniżkach i pani statusie nie będzie z tym najmniejszego problemu. Zapraszam do szatni, gdzie czeka na panią skafander transdukcyjny. W razie problemów Fifty, nasz szatniarz, pomoże go pani założyć. Następnie proszę udać się do kabiny numer 5. Zarezerwowana jest na trzydzieści minut z możliwością przedłużenia.

    – Skafander?

    Eighty uśmiechnęła się. Możliwe, że po kilku latach pracy w tym salonie jej uśmiech odcieniem wpadał odrobinę w politowanie. Wzmianka o skafandrze zawsze była próbą dla determinacji nowicjuszy.

    – Skafander jest niezbędny, żeby doświadczenie pozwoliło pani dojść do pełnej satysfakcji. Oczywiście, jeśli droga pani preferuje, możemy zaproponować opcję z katalogu w trochę starszej technologii. Zorientowanej stosunkowo bardziej mechanicznie…

    Kobieta spąsowiała i aż zaczęła się wachlować ulotką, ale Eighty wiedziała, że problemu tak naprawdę nie było. Jej klienci mieli przewidywalną naturę. Taka Frida, wkraczając do salonu, rozmawiając z Eighty o katalogu i decydując się na ten akurat scenariusz, przełamała już tyle barier, że akceptacja tak drobnej, ostatniej niedogodności, to nie był żaden szkopuł.

    – A czysty jest chociaż? – spytała.

    – Oczywiście. Wykonany jest wyłącznie z samodezynfekujących materiałów, bez obaw. No więc, jak będzie? Decyduje się pani?

    W swój ton Eighty umiejętnie wplotła precyzyjnie skalkulowane ponaglenie. Zadziałało na klientkę jak elektryczny pastuch. Mruknęła coś niezrozumiałego w odpowiedzi, ale przyłożyła posłusznie dłoń do lady, autoryzując transakcję i ruszyła w kierunku szatni. Eighty ukłoniła się zadowolona z udanego interesu i skierowała swoją uwagę na dwie nastolatki, które same ochoczo podeszły do lady.

    Pierwsza z dziewczyn miała naturalne włosy po świeżym prostowaniu i podcięciu grzywki, ozdobione antracytową opaską, wysadzaną szlifowanymi fluorytami. Druga – krótko przyciętego, przefarbowanego na płomień irokeza. W grafitowej, nabijanej ćwiekami bandytesce wyglądała dość zadziornie, ale Eighty programowana była do nieszablonowego wnioskowania i odporności na stereotypy. Jednak fakt, iż obie dziewczyny nosiły dość agresywny makijaż, pobudził w jej o-esie ostrożność i klasyfikator służący do precyzyjnej weryfikacji wieku.

    Było to konieczne również dlatego, że dziewczyny zachowywały się, jakby były pod wpływem alkoholu. Szybko jednak stało się jasne, że za ich zachowanie odpowiadały nie promile we krwi, lecz energoszejki, które ślurpały z wielkich plastecowych kubków przez fantazyjnie pozwijane, podświetlane słomki. Ociekały pewnością siebie, promieniejąc, jak dwie laleczki, każda na swój unikatowy sposób. Widać, miały za sobą całkiem świeży makeover!

    – Czym mogę paniom służyć?

    – Dzień dobry – zagadała ta w bandytesce. – Chcemy sobie przejrzeć katalog

    Eighty jednak zgasiła ladę.

    – Przepraszam, nie wydaje mi się, żebym mogła dopasować do was cokolwiek z usług naszego salonu. Ale, idąc pasażem kawałek dalej, znajdziecie klasyczne kino trójwymiarowe. Może zechciałybyście je odwiedzić? Obok jest również salon gier zręcznościowych.

    – Nic dla nas nie będzie? – irokezka nie ustępowała.

    – Obawiam się, że nie.

    – Nawet jeśli mamy to? – odezwała się ta druga i położyła na ladzie karnet.

    Rendez-voucher pochodził od współpracującego z Avenir salonu mani-pedi. Obie dziewczyny miały świeżo mikrozdobione paznokcie. U pierwszej Eighty zaobserwowała jedynie warstwę regeneracyjną z delikatnym połyskiem i kilkoma ledwie zauważalnymi cętkami – elegancko, lecz dyskretnie. Ta druga poszła mocno w nekrogotyk: krwawe szpony, czarne wdowy, czaszki, krzyże, żebra, tego typu wzorki. Musiały wyszachrować ten karnet w trakcie wizyty u manicurzystki.

    – To jest rendez-voucher dla par – oznajmiła Eighty.

    – Zgadza się – odparła Judikay i zanim ta miała szansę zaprotestować, przytuliła zaskoczoną Sabę, dając jej też w policzek soczystego buziaka. – A ty powinnaś nam zaoferować usługę według ratio naszej relacji partnerskiej. Więc nie mów nam, co dla nas niedostępne, tylko tak właśnie zrób.

    Eighty przeprowadziła opisane przez Judikay oszacowanie statusu, choć jego wynik i tak nie miałby tutaj znaczenia. Nawet gdyby Integral promował obecnie pary tej samej płci w myśl zbilansowanej, długofalowej strategii demograficznej, nie zmieniałoby to wiele. Sprawa rozbijała się o wyznacznik dojrzałości, który w przypadku obu tych dziewczyn był dramatycznie niski. Eighty powinna była natychmiast poprosić ochronę o usunięcie „klientek” z salonu. Słabiej skalibrowany automaton uciekłby się zapewne od razu do tak stanowczego rozwiązania.

    Jednak Eighty, pracując nie od dziś w salonie na terenie pasażu tubuladromu, miała do czynienia z próbami wyłudzania nieautoryzowanych usług częściej niż przeciętny automaton. Doskonale rozumiała, że w tym przypadku sytuacja wymaga subtelnego podejścia, zważywszy na skłonność do depresji lub agresji młodzieżowych umysłów. Zwłaszcza tych należących do dzieci objętych programem RESCO, co flagował jej o-es już od momentu skanu tożsamości dziewczyn w bramce wejściowej.

    – Bardzo ładna z was para. Ale nie chodzi o wasz status. – Eighty wyszła zza lady, aby móc stanąć obok nich, nachylić się, tak że ich twarze znalazły się w tej samej płaszczyźnie i mówić szeptem. – Jesteście jeszcze za młode. Rozumiemy się?

    Wskazała im drzwi, które rozsunęły się z sykiem. Wysłała również sygnał do pracującego w przeplocie z nią Fifty’ego, który wyjrzał z szatni i miał być pod ręką, gdyby sytuacja wymagała jednak wyższej stanowczości.

    – A teraz wypad mi stąd – zmrużyła oczy, komponując je z wymuszonym uśmiechem w niepokojącą maskę – zanim zawiadomię wasze mamy.

    Zrobiła na nich zaskakująco mocne wrażenie, aż słomki powypadały im z ust. Zastygły, niepewne, co teraz właściwie powinny zrobić.

    – Co za chamstwo! – krzyknęła Judikay, przełamując osłupienie. – Jaki ty masz o-es, co?

    Eighty się nie przejęła, tylko odwróciła do nich plecami i z gwizdanym po cichu dżinglem Avenir podeszła do doniczki w rogu salonu, aby spryskać wodą spragnioną uwagi difenbachię. Zignorowane tak bezczelnie Saba i Judikay popatrzyły na siebie, ale mogły tylko wzruszyć ramionami.

    – Już tu nie wrócimy! – pogroziła na pożegnanie Saba, a Judikay wywaliła na wierzch jęzor.

    Rendez-voucher przepadł, a prank nie do końca im wyszedł, ale i tak wybiegły z Avenir rozchichotane. Idąc pod rękę, ruszyły raźnym marszem przed siebie, torując sobie drogę w tłumie hałaśliwą, młodocianą beztroską.

    – O, jeny, spójrz jaka cudna Chibi Xdeity! – zachwyciła się Saba i nagle prawie przykucnęła na wypolerowanej podłodze. – Cześć, maluteńka! Oooo, jaka ona jest słooodka! I nawet ma swojego pumpaka!

    – Czibi-co?

    Judikay zastanawiała się, czy Sabie nie zrobiło się gorzej na umyśle od wciągniętego tak szybko energoszejka, ale gdy nachyliła się do niej, wszystko stało się jasne. Wdepnęły na wyzwalacz holo i z podłogi zaczęły wyłazić na nie różne minionki, słodziaki i czibiotki. Do Saby przylepiła się kreskówkowa wersja Xdeity – piosenkarki, forsowanej obecnie ich równolatkom idolki – w której Sabę coś urzekało. Ludek podskakiwał i tańczył z jakimś bezkształtnym mikrusem, przedstawicielem gatunku pumpaków, o których Judikay nigdy nie słyszała, a które wyglądały, jakby projektant zeszył pierwszy lepszy workowaty tułów z parą rurkowatych nóg, namalował śmieszną gębę i poprzestał na tym z lenistwa.

    To był szok, jak bardzo nie znała swojej koleżanki, oraz wstyd, że dziewczyna doznawała przy niej właśnie tak publicznego ataku cukrzycy. Trzeba jednak przyznać, że Sabę stargetowano idealnie i hologram czibiotki powoli, ale skutecznie przechodził do ciągnięcia dziewczyny w stronę kolorowej witryny fanszopu, zręcznej miniaturki otakupleksu rodem z Harajuku.

    – Chcesz, żebym za tobą poszła? – spytała Saba, widząc, jak czibiotka ponaglająco do niej macha. Wstała i zaczęła prawie biec za figurką. – Chodź, Judikay!

    – Zwolnij, bo się wyrąbiesz! – krzyknęła za koleżanką, ale ta już pognała przed siebie.

    – Jakie to fajne! – pisnęła Saba, gdy znalazła się przed witryną fanszopu, a hologram czibiotki rozrósł się do regularnych rozmiarów. Była oczarowana tym tworem, który reagował na nią, zupełnie jak żywa istota, aż nie mogła pohamować śmiechu. Po chwili odczuła przyjemne pulsowanie i miała wrażenie, jakby ktoś nagle założył jej słuchawki na uszy, odcinając od zgiełku pasażu. Skierowany wprost na nią wąski strumień audio z kierunkowych precwzmacniaczy dolby-kokoro-resonate rozbrzmiał w jej głowie, pozwalając jej, i tylko jej, usłyszeć promocyjny utwór z najnowszego albumu SISTASIS.

    – Aleee czaaaad! – wyrwało się jej.

    – Ready! Go! – w głowie usłyszała też głos konferansjera.

    Nagle za plecami dziewczyny pojawiły się sylwetki tancerzy, a czibiotka Xdeity zniknęła w chmurze dymu, aby mogła zastąpić ją kolejna Xdeity, ale już nie kreskówka, tylko konkret, zeskanowana z żywej modelki, stała teraz przed nią prawie jak prawdziwa.

    Saba pisnęła z zachwytu, a hologramowa idolka zaczęła z nią tańczyć. Każdy ruch zaprogramowany miała, żeby nęcić i wciągnąć Sabę w choreografię przy jak najmniejszym progu wejścia. Saba, oczywiście, dała się temu porwać i choć miejscami kompletnie improwizowała, towarzyszący jej holotancerze zręcznie małpowali jej ruchy. Przynajmniej tak było na początku, bo już po chwili ciężko było powiedzieć, kto powtarza po kim. Saba bujała się w rytm muzyki, a ludzie przechodzący obok starali się ją wyminąć, choć niektórzy zatrzymywali się i bili jej brawo.

    – Super! Masz to coś! Tak trzymaj! – Nawet Xdeity była pod wrażeniem. – Gotowa na drugą ścieżkę?

    – O, nie, nie, nie! Dosyć! – Judikay wtargnęła ostro jak gwizdek sędziego i przerwała ten miraż, łapiąc Sabę za rękę. Zgrzana od tańca i zdezorientowana dziewczyna objęła mocno koleżankę, jakby ze strachu, że zaraz wyleci za burtę.

    – Ufff… Ale jazda! Ty widziałaś, jakie ona miała buty?

    Judikay skrzywiła się z dezaprobatą i odholowała ją w bezpieczne miejsce, żeby ochłonęła na spokojnie przy barierce. Stały tak chwilę, opierając się o poręcz i czekając, aż coś nowego puszczą na holobimie.

    – To jest prawdziwa muza – powiedziała Judikay.

    Sabie kręciło się jeszcze trochę w głowie i z trudem skupiła wzrok na zajawce neugunkowego festiwalu. Dla niej nie brzmiało to wcale jak muzyka, tylko jakby ktoś łupał laserami meteory, zgrzytając od czasu do czasu udarówką po szklanej tafli i gardłując przy tym, jakby dławił się lawą. Nauczyła się jednak dawno, że tak barwne opinie należy zawsze zachowywać dla siebie. Kiwnęła głową z udawanym podziwem.

    Po chwili zajawkę zastąpiła transmisja z napraw naziemnego odcinka tubularu publicznego.

    – Piękne, co nie? – rozmarzyła się Judikay, patrząc na zarobione automatony.

    Saba wzruszyła ramionami.

    – Raczej straszne.

    – Ty to się chyba wszystkiego boisz.

    – Wcale, że nie. A co one w ogóle robią?

    – Nie wiem. Może się tuba rozszczelniła?

    – Aha.

    Saba, zamyślona, wysiorbała resztkę ze swojego kubka i przysunęła się bliżej, nieopatrznie ocierając się o ramię Judikay.

    – Heejjj! Uważaj, do cholery!

    – Ups, przepraszam! Zapomniałam.

    Posłała Sabie nieprzyjemne spojrzenie i ze skwaśniałą miną zrzuciła swoją bandyteskę z leatheco, żeby sprawdzić, czy opatrunek na ramieniu trzymał się odpowiednio mocno pod kurtką.

    – Pokażesz jeszcze raz? – spytała Saba.

    Potrząsnęła głową, ale intensywne, pełne zazdro spojrzenie koleżanki w końcu ją roztopiło.

    – No dobra, popatrz sobie – powiedziała, ostrożnie odklejając plaster. Z dumą zaprezentowała swój instatuaż: skomplikowaną mandalę z mistycznym okiem pośrodku, wpisaną w elektroniczny ogród układów scalonych i kondensatorów. Majstersztyk precyzji. – Ty też sobie jakiś zrób.

    – Nie ma mowy! Mama by mnie zabiła. – Na samą myśl Sabą aż potrząsnęło. Może ze strachu, może z podniecenia. Wiadomo, że to, co zakazane, jeszcze silniej kusi. – Nawet za tempa byłabym trupem…

    – Eee, tam. Znowu przesadzasz.

    – Nie znasz mojej mamy.

    Judikay wskazała podbródkiem na plecak Saby.

    – O wilku mowa?

    Rzeczywiście, z plecaka zaczął wybrzmiewać jakiś klasyczny utwór, kompletnie niepasujący do gustu Saby, ustawiony tak celowo, żeby nie było wątpliwości, kto dzwoni.

    – No, nie… Co teraz?

    – Odbierz? – Judikay wzruszyła ramionami, nieprzejęta, ale dostrzegła u Saby regres w stronę płaczki na pogrzebie, którą odegrała na schodach RESCO. – Spokojnie, na luzie, że niby wszystko git. Jak chcesz, to daj na głośnik.

    Saba walczyła ze sobą, niepewna, czy wolno jej było tak zrobić. Wygrał jednak głos twierdzący, że mogłoby to być oznaką braku szacunku wobec mamy. Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, szykując się, jak przed skokiem ze skarpy.

    – Cześć, mamo…

    – Gdzie ty jesteś, Sabine? – usłyszała nieprzyjemny, piskliwy głos, którym matki mrożą krew w żyłach córek od pokoleń. Wielkie dzięki, ewolucjo. – Dlaczego nie ma cię jeszcze w domu?

    – Ja…

    Po minie koleżanki Judikay wydedukowała, że słabo było. Chciała jakoś pomóc, więc z gracją profesjonalnej suflerki wskazała na holobim, na tablicę z rozkładem ślizgów kapsuł i na zegarek, ale znała Sabę i podejrzewała, że taki rebus może okazać się dla niej zbyt trudny.

    – To… przez remonty, mamo. Wszystkie ślizgi mają opóźnienie.

    Bingo.

    – Kto z tobą jest?

    – Eee… Nooo, koleżanka… – odparła Saba zaskoczona. Spojrzała na Judikay, która parsknęła śmiechem. Mama Saby musiała być zdalnowidzącą psioniczką. – Judikay, mama chce z tobą porozmawiać…

    – Dzień dobry, proszę pani. Tak, zgadza się. Mhm. Za paręnaście minut mamy ślizg z peronu. Tak, niestety… Obie mamy przez to kłopot, ale dotrzymałyśmy sobie towarzystwa. Oczywiście. Nie ma problemu. Proszę się nie martwić, damy sobie radę. Dziękuję. Panią też pozdrawiam. Mhm. Dobrze, przekażę mamie, dziękuję. Dać z powrotem Sabinkę? Dobrze, chwileczkę. Saba, trzymaj…

    Szacun dla koleżanki, bo cierpliwie zniosła wcale jeszcze niekrótką końcową gadkę zatroskanej mamci, aż wreszcie pożegnała się i obie mogły odetchnąć. Potem śmiały się z tego jeszcze, czekając na peronie, aż przygotują ślizg.

    – Czekaj, poprawię sobie twarz – Judikay wyciągneła automakijażowe ustrojstwo, które coraz bardziej zaczynała lubić. – Chcesz też?

    – A co? – Saba zrobiła głupowatą minę i zeza. – Potrzebuję?

    Judikay patrzyła na nią, mając wrażenie, że tak, jak czuła się teraz, bardzo podobnie musi czuć się każdy fotograf, kiedy łapie w kadrze coś nieuchwytnego. Coś, co już nigdy więcej się nie powtórzy. Uczucie potęgował koktajl: mitradonu, cyklopa, junaków i energoszejka, ale nawet taki miks nie dorównywał efektem ani stężeniem temu, co czuła przez zdrowy, naturalny haj, którego nie załatwi ci żaden diler. No chyba, że po godzinach diler ten, to także twoja przyjaciółka.

    – Nieeeee… Jest perfekt.

    Energooszczędne lampy z czujnikiem obecności ustawione były u Lettici Malla na minimalny pobór. Popularna ekooptymalizacja stosującym ją rodzinom z megabloków gwarantowała odrobinę wyższy status, ale w wyniku tej decyzji ich mieszkanie było o tej porze ponure jak kamienna grota.

    Judikay miała do domu więcej przystanków niż Saba i remont tubularu, w jej przypadku, rzeczywiście przeciągnął znacznie powrót. Nie musiałaby ściemniać, gdyby ktoś pytał, tylko jakie to miało znaczenie, skoro i tak nikt tu na nią nie czekał? Nawet Diz nie dawała znaku życia, hibernując gdzieś w schowku. Nie miała ochoty jej wywoływać. Cisza, choć niezbyt przyjemna, była znajoma, a przynajmniej po domu nie kręcił się żaden obcy dupek.

    Zrzuciła z siebie nową kurtkę, na razie byle gdzie, potem lepiej ją schowa, żeby królowa Malla nie próbowała jej sobie pożyczyć, zwłaszcza, że szansa Lettici, aby się w niej zmieścić, bliska była zeru. Judikay, na szczęście, nie groziła aż taka bujność kształtów, jaką z dumą pielęgnowała jej mama. Ojciec musiał być chuderlakiem. Widać, gdzieś to się w niej uśredniało.

    Weszła do kuchni i umyła ręce przy zlewie. Nastawiła sobie kawę. Bolały ją plecy i chętnie walnęłaby się na wyrko, ale miała niewiele czasu. Pamiętała o sesji z ℘Reach.out i wiedziała, że musi je traktować poważnie, o ile nie chciała już na starcie przekreślić ambitnego planu jej i Qistasa.

    Na stole w kuchni znalazła kartkę zapisaną ręką jej mamy:

    Jeśli mnie nie ma, weź sobie coś z lodówki.

    Aż trudno było uwierzyć, że o niej pamiętała. Zgodnie z instrukcją Judikay zajrzała tam, pełna nadziei, niestety z rzeczy nadających się do spożycia znalazła jedynie rozmrażające się w misce pierogi.

    Westchnęła z rezygnacją i wsadziła je do kuchenki. Wysłużone drzwiczki nie chciały się jednak domknąć. Spróbowała delikatnie kilka razy, ale lipa, zatrzask nie chciał łapać.

    Rąbnęła mocniej i też nic.

    Całkiem już wściekła przydzwoniła z całej pary.

    W końcu zaskoczyło. Obiad zaczął się grzać, ale ją złapał niespodziewanie zimny, nieprzyjemny dreszcz i jakaś słabość, aż musiała usiąść przy stole.

    Za jakie grzechy ty to znosisz, Judikay?

    W czym jesteś gorsza od Saby, której matka zwoływała sztab kryzysowy, gdy dziecko nie wracało o wyznaczonej porze ze szkoły? W niczym. Wprost przeciwnie, jesteś lepsza, masz na to nawet dowód: wyższy status profilu publicznego. Coś to przecież musi znaczyć, prawda?

    A jeśli wręcz nie c i e r p i s z pieprzonych pierogów, to czy twoja własna matka, do cholery, nie powinna tego o tobie wiedzieć? No tak czy nie?! Powinna, prawda? Jasne, że powinna!

    Przywaliła w złości pięścią w stół.

    Wiesz, że wystarczy, że gdzieś to zgłosisz, co nie? Pochwalisz się garveyowi w RESCO albo dyrkowi, albo nawet doniesiesz anonimowo. Wystarczy, że odpuścisz sobie nadzieję, że to się zmieni, i pozwolisz, żeby to Integral o ciebie zadbał. Jakoś dałabyś sobie radę. Wyjdziesz z RESCO, wyrwiesz się od niej i jeszcze będziesz się kiedyś z tego śmiać. Bo czy ona tobie jest w ogóle potrzebna?

    Ale choćby z całych sił próbowała ją znienawidzić, nie mogła. I teraz to z jej oka leciała pierwsza łza.

    – Potrzebna… – szepnęła, czując jak mózg jej mięknie i zamienia się w smarki. – A ty komuś jesteś…?

    Pieprzony mitradon rozregulował ją bardziej, niż myślała. Powinna była na poważnie przestrzegać dawki, ale podróż tubą tak się dłużyła, że łyknęła sobie jeszcze jeden z czystych nudów. Ciągnęła nosem jak odkurzacz i pocierała oczy, ale nic to nie dawało, kolejne łzy wsiąkały w karteczkę z papereco zapisaną fantazyjnym pismem jej mamy. Chyba pierwszy raz od wielu lat tak nią wstrząsnęło. Płacz lał się z niej jak jucha z nosa, a wszystko przez te jebane pierogi.

    – Nas można jeść! – oświadczyła syntezowanym głosem kuchenka. – Zabierze się teraz, a nie rozmięknie!

    Wzięła głęboki oddech. Otarła ścierką nos i policzki. Chińska kuchenka kaleczyła każde słowo, ale w gruncie rzeczy miała rację. Judikay musiała się wziąć i nie być miękką.

    Wstała, otworzyła ostrożnie drzwiczki i przez ścierkę wyjęła miskę. Zabrała jedzenie do pokoju, usiadła sobie wygodnie przed terminalem i wprzęgnęła profil. Saney chyba się nie obrazi, jeśli zdzwonią się, a ona będzie sobie coś szamać. Jest głodna, w końcu jeszcze rośnie!

    Napchawszy policzki faszerowanym, gumowym ciastem, weszła w oplotkę ℘Reach.out i otworzyła harmonogram.

    – Co jest?

    Nie spodobało jej się, że zastała tam pustą listę nadchodzących sesji. Z początku winiła za to terminal, ale wyczyściła cache, wyplotła się, spróbowała na świeżej sesji i dalej to samo: pustka i nic.

    Saney odwołał wszystkie sesje? Niby dlaczego miałby to zrobić?

    Sprawdziła, czy było jakiekolwiek powiadomienie na ten temat i rzeczywiście był ślad: serwis zakomunikował jej, że mentor skorzystał z możliwości tymczasowego zawieszenia konta bez podania przyczyny. Sprawdziła, czy są gdzieś jeszcze szczegóły tłumaczące tę decyzję, ale… nic z tego.

    No to żegnaj, nowy terminalu. Żegnaj, nowy garveyku. Żegnaj, kariero w splocie. Witaj z powrotem, dupo zbita.

    Pięści same się jej od tego zaciskały.

    – Wszystko w porządku, Judi? – usłyszała głos Diz. – Potrzebujesz czegoś?

    Automaton potrafił samoistnie wyjść z hibernacji, choć miewał z tym czasem problemy, co zrozumiałe, biorąc pod uwagę niedoskonałości korpusu, w którym był zawataryzowany. Ale już nawet na wczesnym etapie rozruchu podsystemów, sobie tylko znanym sposobem wykrył, że coś było nie tak i przyszedł sprawdzić, co z Judikay.

    Nie wiedziała, co miała Diz odpowiedzieć.

    Chciało jej się śmiać. Chciało jej się płakać.

    A tak właściwie to chciała coś rozwalić.

    – Jeszcze tego pożałuje. – Rozświetliła hololetkę, wywołując ofensywną konfigurację predefiniowanych komend i skryptów. – Diz, wyjdź na sekundę.

    – Hej, hej! Co robisz, Judi?

    Przejechała po automatonie wzrokiem jak walcem. Gdyby to był człowiek, bałby się teraz do niej nawet zamrugać, pod groźbą druzgocącej, werbalnej lawiny albo rękoczynu, ale Diz położyła jej manipulator na ramieniu i mignęła tylko porozumiewawczo ledami.

    – Tak się nie robi! – Judikay warknęła na nią w proteście, celując w ekran terminala palcem jak w skazańca przed rozstrzelaniem. – Miał mi pomóc, prawda?! Mógł to zrobić. Nic go to nie kosztowało. Miałam z nim wybrnąć z tego gówna!

    Pełne odhibernowanie dobiegało końca. Diz odświeżyła sobie kontekst i błyskawicznie wydedukowała, co konkretnie tak rozwścieczyło dziewczynę.

    – Judi, obiecałaś, że zostawisz go w spokoju – powiedziała stanowczym głosem. – Obietnica to obietnica.

    – Taaaaa. On też mi naobiecywał – odparła, zakasując rękawy.

    – Judikay… – Diz ścisnęła ramię dziewczyny, aż zabolało, w końcu nie wiedziała o świeżym instatuażu. –Bądź l e p s z a.

    Zagotowało się w niej.

    Pieprzona Diz nie była dla niej żadnym autorytetem, nie miała nad nią żadnej władzy. Była tylko amatorsko polutowanym złomem, w który iluzję – podkreślmy: iluzję! – świadomości, inteligencji czy, jeśli wolisz, mądrości, Judikay tchnęła tymi oto dwiema rękami. I wystarczyły góra dwa słowa, żeby ją na zawsze wyłączyć. Absolutnie niczego nie mogła jej zabronić, niczego nie mogła jej też kazać. Judikay mogła zrobić, co tylko chciała i mogła zrobić to też Diz na złość, każąc bezradnemu automatonowi wsłuchiwać się w jej gorzki śmiech i patrzeć ze zgrozą, jak dom Saneya płonie.

    – Boli! – syknęła. – Puszczaj!

    Diz cofnęła manipulator.

    – Dostałaś przed chwilą wiadomość – oznajmiła. – Może to mama?

    Judikay trzymała ją jeszcze przez moment na celowniku, po czym wyjęła telefon i odczytała mesa.

    ================
    Ostatnia szansa.

    Jak będzie?
    ================

    Chwilę patrzyła na ekran, po czym odpisała jednym zdaniem i schowała telefon do kieszeni.

    Zgasiła hololetkę, terminal też, wstała i bez słowa przepchnęła się obok automatonu do przedpokoju.

    – Judi, co się dzieje?

    Gdzieś z szafy wygrzebała pudełko z trzewikami na klamry. Dobre buty w teren. Wrzuciła na siebie czarną bluzę z kapturem i wbiła się w swoją nową bandyteskę.

    – Wychodzisz? – spytała Diz. – Dokąd? Kiedy będziesz?

    Nie odpowiadała.

    – Co mam powiedzieć twojej mamie, gdy o ciebie spyta?

    Na moment zatrzymała się w drzwiach, ale nie odwróciła się już do Diz. Pokazała jej za to najmniej szczery kciuk do góry świata i mruknęła:

    – Że pierogi zajebiste.

    Nadeszła pora, gdy zewsząd zaczynały wyłazić mendy. Lepiej było nie szlajać się na widoku, więc przyczaiła się na ławce obok parkingu, z dala od latarni. Z nerwów wyjęła inhalator, sprawdziła komorę. Bardzo wydajna substancja, ten cyklop. W łusce chlupało jeszcze sporo szkarłatnego płynu. Nabierała delikatne chmurki, wygwizdując po cichu nutę Frau Sinatry, usiłując w ten sposób zabić trochę czasu i dodać sobie odwagi. Minuty mijały powoli, ale mieli tu zaraz być, maks w przeciągu godziny od ostatniej wiadomości.

    W końcu pod megablok zajechała czterodrzwiowa sierra anvil na wielkich kołach, oklejona konfederackimi symbolami, flagami NATZO, emblematami anarchistycznych antyorganów, walkiriami, czaszkami, kałachami, słowem: wszelkim detalem z heraldyki typowego, dumnego patowsiura. Bezbłędnie przewidziała, że z brzucha tej obrzydliwości wyłoni się Lenny. Wysiadł od strony kierowcy, zajarał od razu szluga, błyskając przezornie na boki zielonym fleszem z oczu, gdzie musiał mieć zaimplantowany prewencyjny skaner albo jakiś radar, cholera go wie.

    Z drugiej strony pikapa wysiadł Matt w swojej usmarowanej marpatce. Skoczył na chwilę na pakę i ściągnął mocniej pasy spinające motocykl, po czym zlazł na chodnik, wywołał interfejs smartgarstka i puścił jej ponaglającego mesa.

    Zrobiła kilka kroków w ich stronę, czując podchodzącą do gardła gulę niepokoju. Dławiła ją tym bardziej, im bliżej ich była, chociaż Matt na jej widok uśmiechnął się całkiem przyjaźnie. Nawet zaczął do niej machać.

    – Wciągnęłaś sobie trochę? Idealnie – cieszył się, widząc w jej dłoni inhalator. Nie przywitał się nawet, co trochę ją ukłuło. Ale to ona zwlekała z decyzją i to przez nią mieli teraz mało czasu. Matt przynajmniej jej za to nie opieprzył, tylko od razu przeszedł do sedna. – Łatwiej się skalibrujesz.

    Otworzył tylne drzwi i wyjął coś zza siedzenia. Myślała z początku, że to kask, ale był zbyt toporny, zero aerodynamiki, na pewno nikt o zdrowych zmysłach nie wsiadłby w tym na motor. Poza tym wychodziły z tego przewody, które niknęły gdzieś w szoferce samochodu.

    – W drodze musisz oswoić się z tym hełmem.

    – I trzymaj – wtrącił Lenny, wręczając jej przeźroczysty pojemniczek na mocz zamykany szczelnym wieczkiem.

    Zdębiała.

    – A to na co?

    – Wyjmij sobie cały ten szajs – polecił srogim tonem, obrysowując palcem jej twarz. – Wszystkie klejnoty do pudełka.

    – Powaliło cię?

    – Nie no, dobrze mówi. Zrób to – dodał całkiem poważnie Matt. – Mniejsze ryzyko, że będziesz je sobie próbowała wydrapać.

    Przez moment zerkała na ich obu, jakby miała do czynienia z przybyszami z obcej planety.

    Jeszcze nie było za późno, prawda? Mogła ich olać i wrócić do zmartwionej Diz, przepraszać, czekać aż mama wróci, zrobi prawdziwą kolację…

    Splunęła.

    Sięgnęła po hełm.

    – Ciężki.

    – Eeee, tam. Tylko tak na początku. – Matt, cholerny czaruś, sprzedałby ci nawet kupę na patyku. – Szyja szybko się przyzwyczaja.

    Przeleciała wzrokiem wzdłuż przewodów łączących hełm z elektroniką na pace sierry. Miejscami połatano je taśmą izolacyjną i termokurczliwą, a te w kolorach innych niż oliwkowy wyglądały na dosztukowane – prawdopodobnie po przepaleniu, na co wskazywały osmolenia przy gniazdach. Zajrzała do środka hełmu i obejrzała z bliska kompartment skrywający optipulatory nakierowane na oczy cyborsołdata. Poruszyła je delikatnie palcem, sprawdzając, czy mają jakikolwiek zakres ruchu, czy też przywarły zalepione brudem.

    Sprawdziła fasunek: guma i zwilgnięta, śmierdząca demobilem gąbka. Pasek do spięcia pod brodą zrobiony z przeżartej ludzkim potem, spękanej, hodowanej skóry, zwieńczony rdzewiejącą klamrą.

    No i jeszcze ta budząca złe skojarzenia, straszliwa dziura w hełmie od strony potylicy, w którą spokojnie mogłaby wsadzić palec. Ciekawe, od czego.

    – Świetny sprzęt, Matty – mruknęła, oddając hełm, żeby potrzymał go na moment, gdy ona będzie odpinać kolczyki. – Co, nie da się tego używać w biżuterii?

    Lenny odpalił sobie jeszcze jednego szluga, na drugie płuco. Zaciągnął się porządnie i wyszczerzył swoje straszne zębiska.

    – Tylko czysty chrom.

  • HISTORIA OPARTA NA FAKTACH Z EL. SCI-FI #1 : „URZĄD”

    marzec, 2022

    – Ukraińców, kurwa, umiecie tysiącami obsłużyć, a ja mam tu sterczeć, chuje, kurwa, pojebało was chyba!

    Gość w bluzie z kapturem, dwudziestoparolatek, wannabe-gangsta wyparowuje z budynku, bujając się jak szympans. Adresuje swoje żale po części do ochroniarza sterującego kolejką przed urzędem, trochę do siebie, a trochę do mnie i do pozostałych Polaków czekających w kolejce, żeby złożyć wniosek o wydanie paszportu, zanim kraj spierdoli się do reszty.

    Sterczymy tu od rana. Niektórzy od szóstej. Ci akurat wiedzieli, że urząd się przytyka, więc rozbili obóz wcześniej. Ponoć jest tak już od kilku dni. Jednak, gdy przychodziłem tu koło dziewiątej, kolejka wydawała się absolutnie do ogarnięcia. Nawet mogła być taka całkiem, całkiem. Dobrą czy złą kolejkę poznaje się po tym, czy dzieci w niej płaczą. Tutaj nic takiego nie miało miejsca.

    Były wózki, były maluchy ganiające się tu i tam, między samochodami, zjeżdżające na poręczach. Brakowało tylko sznura z praniem rozpostartego między blokami i małych dziewczynek grających w klasy na chodniku. Nie było spiny. Ludzie sobie żartowali – jak to zwykle bywa – nasze urzędy: nikt nic nie wie, za nic nie odpowiada, że jak w Asteriksie, że to, co tutaj, to jeszcze pikuś, w PRL-u na pralkę dwa dni się czekało, trzeba się było zmieniać w środku nocy.

    Stoję, bo wiedziałem, że będę stał. Nie chciało mi się wstawać o szóstej. Snoozowałem wielokrotnie budzik. Bindżowałem krótkie, całkiem spoko sny, proste światy powołane do istnienia na krótko, na szczęście bez wojen, choć ta przyszła w realu. Standardowy junk-sleep. A jak już przetrwałem te snoozy, to na szybko jeszcze YouTube, byleby sprawdzić, czy przypadkiem Polska w międzyczasie nie padła łupem Putina. Potwierdziłem, że nie padła, zacząłem się szykować na spokojnie. Urząd od 8:00 do 15:30. W tym czasie to by można i ze 100 wniosków o paszport przyjąć.

    Teraz mi nawet trochę głupio, że sterczę tu na mrozie TYLKO od dziewiątej, skoro inni cierpią dłużej. Nie obnoszę się z tym, oczywiście, nic takiego po mnie nie widać, mam na twarzy twardą maskę, którą przywdziewam do ludzi, choć w środku żyje we mnie troskliwy miś, który każdemu łapkę poda. Tak już mam. Maksimum empatii, zero cukru.

    Patrzę sobie okiem reportera na pozostałych czekających w kolejce paszportersów. Większość wydaje się w porządku, choć szybko pojmuję, że są tu i tacy, którzy będą próbować wejść na krzywy ryj. Że oni niby tylko do informacji albo że niby po odbiór dowodu. Strażnik ich przepuszcza, bo w sumie to nie płacą mu za użeranie się z nami. A oni olewają kolejkę i lecą po numerek do paszportów. Wkrótce ujawnia się kilku takich krzywyryjów, na co uaktywnia się pani z rudą kitką stojąca tu od szóstej – i chwała jej za to!

    – Czemu ich pan puszcza? To każdy może sobie wejść? – wjeżdża strażnikowi na sumienie.

    Ale etyka zawodowa ochroniarza nie doznaje uszczerbku.

    – Kolejka jest po paszporty. W innych sprawach można. – Rżnie głupa.

    Ja się tylko uśmiecham na to i myślę sobie: póki dzieci nie płaczą – dobra kolejka.

    Źle mi z tym, że my tu sterczymy, dowcipkując o kolejkach z PRL-u, podczas gdy uchodźcy mają miliard razy gorzej. Nie mogę uwierzyć, że tamten palant, tamten bluzgający szympans, dosłownie przed chwilą porównywał sytuację tutaj z tak potwornym kryzysem na granicy. Aż wstyd być rodakiem takiej gnidy. Żałuję, że gościu odbił się od klamki. Wyjeżdżaj, bucu, nie chcemy tu takich, zabieraj paszport i nie szerz nienawiści. Z czasem jednak wjeżdża mi też odrobinę empatii dla niego. Cóż, facet długo czekał i się po prostu zdenerwował. Zrozum. Nie oceniaj.

    Ja nie mam wyboru. Wiedziałem, że będę stał. Wziąłem specjalnie urlop. Przyjechałem, choć nie lubię, do stolicy, bo akurat tutaj muszę załatwić ten paszport, nie pytajcie dlaczego, to długa historia i nieśmieszna.

    Poza tym nie jest mi tu wcale tak źle. W kolejce mam już nawet takie małe swoje plemię. Chwilowy sojusz z innymi rodzicami również chcącymi dziecku paszport załatwić. Też się nie wdają w sprzeczki, czekają spokojnie jak ja. Przed nami stoi jeszcze parę kobitek. Zahartowane. Widać ewidentnie, że kolejki ich nie przerażają, swoje już się w życiu nastały, no ale ile można? Marzną. Kolana im wysiadają. Pogaduchy im się kończą. W ciągu tych kilku godzin, które tu spędzimy, odpadną jedna po drugiej.

    – Skąd ma pani kawę? – zapytuję taką jedną panią przed sobą.

    – A tam po prawej jest bistro, niech pan sobie skoczy. Zajmiemy panu miejsce. – Uśmiecha się.

    Ponoć po drugiej stronie urzędu jest też druga kolejka do paszportów. W naszym plemieniu snute są o niej mikrolegendy. Ponoć nawet idzie ona szybciej. Ponoć. Ale ja mojej kolejeczki nie zamienię. Obcy ludzie trzymają mi miejsce – to się zdarza tylko tam, gdzie w kolejce nie płaczą dzieci.

    Idąc po tę kawę, myślę: uchodźcy na granicy nie mają tak dobrze. Tamten dryblas w bluzie z kapturem z braku wyobraźni porównywał nas tu sterczących do uchodźców – co za kretyn. Empatia dla niego spada mi do zera. Myśl o tym, jak się zachowywał, nie daje mi spokoju. Ale ja? My? Też się nie popisaliśmy. Nikt nie zwrócił mu uwagi, nikt nic nie powiedział. Nawet pośmialiśmy się z niego trochę, że cienias nie wytrzymał (guilty). Wszystko to przerabiamy na żart. Kolejka jest dobra, ale wiemy, że powód jej istnienia przerasta nas.

    W bistrze jest też dodatkowa opcja – można się odlać – ale nie kuszę losu. Bo a nuż mój tymczasowy sojusz nie przetrwa tak długiej nieobecności? Wracając z kubkiem kawy, myślę sobie, ale słabo by było, gdyby moja rezerwacja w kolejce przepadła, bo tamci zrezygnowali, a reszta plemienia się mnie wyrzekła prostymi słowami: pan tu nie stał. Kubek kawy był jednak tego warty. Potem już przez te prawie sześć godzin nic innego ciepłego ani zimnego nie dostanę. Popijam tę kawę, myśląc, ale mam fajną kolejkę. Myślę sobie, na granicy taka kawa musi być cenniejsza niż złoto.

    – Skąd ma pan tę kawę? – pyta dziewczyna za mną. – Zajmie mi pan miejsce? Też pójdę.

    Oczywiście, że zajmę.

    Potem wspominam tę dziewczynę. Nie dotarła do drzwi urzędu. Kawa jej nie uratowała. Poddała się, gdy ogłosili zasadę „trzynastu”. Wyjaśnię wam, o co chodzi, później. Na razie stoimy, stoimy, marzniemy, ziewamy. Kobitki powoli wymiękają. Nie potrafią się wzajemnie przekonać, że nie ma co się zniechęcać. Jedna drugą urabia. Przyjdą jutro, będą stały od piątej. Tak sobie pół-żartują. Ale kogo chcą oszukać? Oczywiście, że przyjdą i stać będą. Na dziś wyczerpała im się cierpliwość. Morale podniszczyła im pani z urzędu, która wyszła do nas przed chwilą, aby dać oficjalne oświadczenie na temat stanu kolejki.

    – Szanowni państwo. Powoli kończą się numerki, a w środku jest już z pięćdziesiąt osób. Proszę przyjść w innym dniu. Urząd jest od ósmej. Myślimy o tym, żeby otworzyć też w sobotę.

    I tak dalej, i tak dalej. Generalnie tego typu wariacje na temat: „Proszę się rozejść!”

    Pani z urzędu ma przekonujący rekwizyt – numerek w dłoni: C074.

    Na niektórych artefakt ten robi większe wrażenie niż mojżeszowe tablice.

    Ja patrzę na sprawę praktycznie i zastanawiam się przez moment, co mam zrobić, żeby ten numerek znalazł się w mojej, a nie w jej dłoni. Mógłbym, na przykład, zasugerować, że potrzebuję zweryfikować jego autentyczność. Mając ten numerek, może zostałbym zbawcą naszej fajnej kolejki. Wszedłbym do budynku i uwolniłbym pozostałe numerki dla mojego plemienia, pobrałbym ich całe garście i rozdał. Bo jak się ma numerek, to można przyjść później, nie trzeba marznąć.

    Widziałem, że przed chwilą dwóch facetów weszło do urzędu ze srebrną walizką wyglądającą mi na oficjalny transport numerków. Wierzę gorąco, że musi ich być więcej. Pani coś tam wspomina, że wydadzą dzisiaj tylko 100 numerków i że góra jeszcze dwadzieścia osób może wejdzie…

    A-ha! Coś mi trybi. Matematyka jest po mojej stronie.

    74 + 20 = 94

    Czyli niekoniecznie 100, prawda? Tak, wiem, czepiam się, oczekując precyzyjności, ale…

    Co może oznaczać ta dyskrepancja? Proste.

    100 – 94 = 6

    Istnieje 6 numerków irracjonalnych.

    Jest to konfiguracja niejawna, nieintuicyjna, ale mam skądś nieodparte wrażenie, przekonanie wręcz, że te 6 numerków istnieje – tylko oni nie chcą o nich mówić. Boją się? Może im nie wolno. Albo może po prostu o nich nie wiedzą?

    Postanawiam, że nie okradnę pani z urzędu z numerka C074. Ochroniarz i tak ma już na mnie oko, bo podejrzanie intensywnie gapię się na ten świstek w jej dłoni. Zamiast tego, postanawiam, zdobędę jeden z tych sześciu numerków, których istnienia nie są jeszcze świadomi nawet amerykańscy naukowcy.

    – Ja idę – mówi kobitka. – To bez sensu tu marznąć. Szkoda, że dopiero teraz nam to wszystko mówicie. My tu sterczymy od siódmej rano.

    – Proszę pani, proszę pana, proszę państwa. Mogę albo z wami stać tutaj i tłumaczyć państwu te rzeczy, albo iść robić wnioski paszportowe – pani z urzędu zręcznie unika odpowiedzi.

    – A to kto nam odpowie? – lamentuje kurczące się plemię.

    – Ja myślę, że trzeba pozwolić pani iść popracować – zabieram nieśmiało głos. – Chyba wszyscy byliśmy przynajmniej raz w urzędzie, wiemy jak to jest – zwracam się do plemienia.

    Nie ufają mi. Kim ja niby jestem? W czarnej kurtce wyglądam trochę jak ochroniarz. Może zdrajca. Oni chcą sprawiedliwości, a ja staję po stronie pani z urzędu. Widzę w ich twarzach, że nie zajmą mi już kolejki i nie pójdę po drugą kawę. Ale prawie jesteśmy pod drzwiami i tak bym nie ryzykował, więc trudno.

    Korzystając z okazji, pani z urzędu wraca do urzędu. Po chwili strażników przy drzwiach jest już dwóch. Ten drugi potwierdza istnienie mitycznej drugiej kolejki. Plemię reaguje na ten absurd niezadowoleniem. Jak to? Dwie kolejki? To bez sensu. Jakim prawem? A ja widzę w oczach tego pierwszego ochroniarza, tego naszego, że oni preferują tamtą kolejkę. Ich wpuszczają do budynku przynajmniej dwa razy częściej. Byli mniej kłopotliwi, nie zadawali tylu pytań. Ochroniarz ma to wymalowane na twarzy. Tak się domyślam, bo nosi maseczkę. W Polsce wciąż mamy covid.

    – Nie wierzcie w to, co mówią o numerkach – szepczę do pary przede mną. – To jest ściema. System potrafi wygenerować numerek aż do C999. Nie istnieje techniczny limit numerków.

    – Ale słyszał pan, że ma być ich 100…

    – Teraz mówią, że 100, wcześniej mówili że 150. Nie rozumiecie? Liczba numerków jest pozorną stałą tego układu. Nie dajcie się tak łatwo spławić.

    Patrzą po sobie. Wiedzą, że dla dziecka muszą mieć paszport. Ostatecznie nie zostało nas tak wiele osób. Może się uda. Marzniemy dalej. Odpadają kolejni. Stoi za mną facet z długą brodą. Czy miał ją już rano? Nie wiem.

    Przestępuję z nogi na nogę. Nie wziąłem czapki, bo rano było słońce. Mam nawet okulary przeciwsłoneczne. Zamiast słońca teraz są chmury i wiatr. Na szczęście bez śniegu. Modlę się do słońca, próbując sfotosyntetyzować z resztek promieni choć troszeczkę energii. Niestety nie jestem liściem.

    – Jeszcze trzynaście osób z jednej strony i trzynaście z drugiej – ogłasza ochroniarz, wprowadzając wspomnianą wcześniej zasadę „trzynastu”.

    To dobija większość osób. Doliczają od drzwi do trzynastu i odchodzą.

    Znikają wózki, znikają ganiające się dzieci.

    Ludzie! Nie porzucajcie nadziei, wy, którzy tu sterczycie! Zostańcie, wracajcie, wciąż jeszcze istnieje szansa.

    Może myślę tak tylko, bo jestem trzynasty. Nie wiem. Mam to, co rzecznicy urzędu opowiadają mi o regułach tej kolejki trochę w dupie. Wiem, po prostu, że matematyka numerków jest po mojej stronie. Zasada „trzynastu” tylko to potwierdza:

    2 x 13 – 20 = 6

    Ale ochroniarz mi tu bruździ, bo zaczyna wpuszczać kolejnych komandosów na krzywy ryj.

    – Jak po paszport, to tutaj jest kolejka – niby informuje, gdy ktoś podchodzi.

    – Ale ja do informacji.

    – A, to dobrze, proszę.

    – A ja to właściwie po odbiór dowodu…

    – Dobrze. Po dowód można.

    – Ja jestem na wózku.

    – Przytrzymam panu drzwi.

    Cóż, tego ostatniego to pewnie i sam bym wpuścił, choć do tej pory zastanawiam się, czy to był rzeczywiście wózek, czy raczej taki hamerykański scooter dla tych, co im się łazić nie chce. Ależ paskudne myśli człowieka dopadają. Wstyd! Jestem o jedno zapłakanie dziecka od stwierdzenia, że kolejka przestała być fajna.

    – Możemy wejść do środka? Jest nam zimno – pyta plemię paszportersów, mocno już uszczuplone.

    – Po paszport trzeba czekać – odpowiada strażnik.

    Łamię się.

    – A czy nie możemy czekać wewnątrz? – pytam.

    – Do środka wpuszczamy, jak od paszportów wyjdzie kilka osób. Takie są wytyczne.

    – Ale zostało nas tylko czworo. Staniemy pod ścianą…

    – Nie można.

    – Przepraszam, ja do informacji – odzywa się kobitka, jedna z ostatnich, członkini naszego paszportowego plemienia. Wiem, że nas właśnie zdradziła. Widzę jej puchową kremową kurtkę. Kojarzę, że czekała krócej niż para stojąca przede mną, była gdzieś tam z tyłu. Strażnik z nią już ze trzy razy gadał. On wie, po co ta kobitka stoi i ona wie, że on wie, że ona wie.

    – A, jak do informacji, to proszę.

    Weszła.

    – Nosz, kurwa, proszę pana. Ściemniają panu, a pan wpuszcza, a my tu marzniemy. – Słowa wyparowują mi zza zziębniętych zzębów.

    – Pani powiedziała, że do informacji.

    – To niech pan idzie z nią i sprawdzi, gdzie poszła – mówię.

    Ochroniarz się oburza. Trzask mi drzwiami przed twarzą.

    Potem ta kobieta podejdzie do mnie jeszcze (już z potwierdzeniem złożenia wniosku paszportowego).

    – I jak? Wpuścili państwa w końcu? – zagada do mnie i do pary przede mną.

    – Udław się, babo, tym paszportem!

    – A, no to do widzenia. – Pożegna się szczęśliwa. Nie usłyszy moich myśli, bo nie jestem socjopatą.

    Ale na razie tkwię tu. Parze stojącej przede mną zdradzam moją teorię o numerkach. Wprowadzam ich w tę algebraikę. Patrzą na mnie odrobinę speszeni i kiwają głowami z politowaniem. Przyszło im z wariatem na końcówce stać.

    Mija pół godziny i łamię się ponownie. Wychodzę z kolejki, żeby zapalić. Choć kolejki to w sumie już nie ma. Po paru godzinach pod drzwiami stoimy już tylko we trójkę z oryginalnej… trzydziestki osób? Coś koło tego. Nie udaje mi się trzech machów nawet ściągnąć, drzwi otwierają się ponownie.

    – Zapraszam – mówi strażnik.

    Czy to możliwe?

    Tak!

    Ciepło. O, jak ciepło.

    Przed nami czerwony dywan… A nie, to czerwona barierka. Mamy tu przy niej stać. Nie wolno przejść dalej. Widzę jednak z daleka drzwi do stanowisk paszportowych. Pytam więc, czy mogę pobrać numerek.

    – Numerków już nie ma. A przed panem pięćdziesiąt osób. Może pan wejść i zobaczyć, jak pan nie wierzy.

    Jakaś babka, którą wpuścili z tej drugiej kolejki, bo jej końcówka też już się tu znalazła, idzie to sprawdzić.

    Nie wraca.

    No to teraz jest już, kurwa, pięćdziesiąt jeden osób przede mną.

    Już nawet nie pytam, gdzie się ona podziała. Przynajmniej telefon da się tu przy ścianie podładować.

    Czekamy. Po chwili wychodzi nowa pani z urzędu do nas.

    – Nie ma numerków. Mamy pięćdziesiąt osób do obsłużenia jeszcze. Dziesięć minut na wniosek. Idźcie do domu. Nic nie osiągniecie. Proszę się rozejść. Opór jest daremny. Heil, Hydra!

    Możliwe, że ubarwiłem trochę jej słowa.

    – Ale ja jadę na Ukrainę walczyć i muszę mieć paszport! – mówi twarda dziewczyna za mną.

    – A ja mam trudną sytuację rodzinną – mówi miękka kobitka przede mną.

    Nowa pani idzie po kogoś. Przychodzi pan z urzędu i kobitę wpuszczają poza kolejką. Dziewczyny nie. W duchu wiem, że to dlatego, że dziewczyna jest nieheteronormatywna, a paszportownia jest w kraju nad Wisłą (bezimienna bohaterko, jeśli nie byłaś, to przepraszam, zmyliła mnie twoja stylówa). Jednak zamiast skupiać się na tej jawnej dyskryminacji, pytam tylko:

    – Ale ta pani nie miała numerka. I co, wpuścicie ją bez?

    – Pani jest po odbiór paszportu.

    – Wszyscy tu są po odbiór! – sekunduje mi ktoś, nie wiem kto, jacyś nowi tu przyszli, czekają dopiero piętnaście minut, ale mają już ten wkurw, na którym jedzie cała Polska, odkąd odzyskaliśmy niepodległość po rozbiorach. Jakaś babka. Weteranka kolejek. Mówi mi potem, że to już jej piąty paszport. I żebym jej zajął miejsce, jakby musiała na chwilę odejść. – Sami tak zrobiliście, że jest jedna kolejka, a to bez sensu, bo to dwie różne procedury.

    No patrz. Czyli jednak dwie kolejki byłyby całkiem sensownym pomysłem, gdyby ktoś wcześniej ruszył łepetyną albo chociaż zapytał wcześniej się o to tej pani, bo najwyraźniej jest ona tutaj najbardziej kompetentną osobą.

    Urzędnik zabiera tamtą nibytotrudnosytuacyjną kobitkę ze sobą, bo mówi, że dla niej specjalnie zostanie pięć minut dłużej i na tym sprawa się kończy. Nikt mu nie wierzy, że urzędnik byłby zdolny zostać aż do 15:35. Wiemy, że to wykręt, ale ta refleksja przychodzi za późno. Wziął nas podstępem, z zaskoczenia, takim bezprecedensowym poświęceniem, nawet kolejkową weterankę.

    – A można wziąć numerek na jutro? – pyta facet obok mnie.

    Ja pierdolę. Co za noob.

    – To tak nie działa – odpowiada mu całe to nowe plemię zmerdżowane z resztek mojej fajnej kolejki i tych, co dopiero przyszli, ale już są ekspertami.

    – A jak to działa? – pyta facet niezrażony.

    Uruchamia mi się tryb szyderczy.

    – Przyjdzie pan jutro, spytają pana, czy pan po paszport, pan powie, że nie, bo po dowód, wejdzie, podejdzie, weźmie numerek na paszport i złoży pan sobie wniosek.

    Ochroniarz to słyszy i oburzony mówi mi, że wcale nie, bo oni sprawdzają i żebym nie szerzył dezinformacji. Jak na ironię, dosłownie w tej chwili, wychodzi stamtąd właśnie pani w puchowej kremowej kurtce, ta zdrajczyni moich paszportersów i jeszcze śmie pytać mnie, jak to jest, że my tu jeszcze stoimy. A ja za bardzo jestem odrealniony, żeby docenić ten paradoks.

    – Ja tu stoję, aż mnie stąd nie wyrzucą – odpowiadam jej albo komuś, sobie, nikomu, wam, nieważne.

    – A można tylko po wniosek? – pyta facet inny.

    – Nie ma już wniosków, skończyły się. Rozdane są.

    A, widzisz. Tu po raz pierwszy sterczenie od rana, zdaje się, dało nam wcześniakom jakiś wymierny bonus. Bo ja wniosek mam. Para przede mną też ma wniosek.

    Ano, kobitki, te co obozowały od rana, rozdawały innym wnioski, zanim się wykruszyły z kolejki. Strażnik dał im całe pliki wniosków, żeby poczuły się częścią czegoś większego i żeby rozładować poranne napięcie w kolejce. Było to nawet skuteczne. Ludzie wnioski wypełniali, mając złudzenie, że posuwają coś do przodu. Pamiętam jak dziś, gdy rano wtedy kobitka w czarnym płaszczu dawała mi wniosek.

    – Jeden panu starczy? – pytała.

    – A, wezmę dwa – powiedziałem. – Na wszelki.

    Wtedy wniosków było na pęki. Nie wiedzieliśmy, co mamy robić z tyloma wnioskami. A jak się kolejka rozpadła, to pozabierały kobitki te nierozdane wnioski do domu. Teraz pewnie bazgrają sobie po nich te dzieci, co w mojej fajnej kolejce nawet nie płakały.

    Anyway, oficjalnie wniosków już nie ma. Ja mam w teczce jeden do połowy wypełniony – części danych córki nie pamiętam – taki ze mnie ojciec, ale potem miałem to uzupełnić. Drugi mam czysty – ten na wszelki. Coś mnie tam aniołek na ramieniu przekonuje: „Obdaruj wnioskiem bliźniego, będzie ci w niebie policzone…”

    Oba wnioski zostają jednak w teczce. Zbyt wielu z mojego plemienia straciłem, żeby teraz dzielić się z obcymi. Gdyby ta para przede mną nie miała, im bym dał. Reszta jest poza moją małposferą. Nie stali tu od rana. Przyszli godzinę przed końcem urzędowania i jeszcze wnioski by chcieli. Pojebało ich. Brak wniosków stanowi naturalną przeszkodę, która chroni to, co zostało z mojego plemienia.

    Pięćdziesiąt jeden osób przede mną okazuje się być ściemą, grubym przeszacowaniem, no chyba że wychodzą oni od stanowisk paszportów, gdy mrugam. Wyraźnie widzę, że po godzinie stania w samym już budynku, został przed nami może jeden facet z wnioskiem, może dwóch, trzech. A do zamknięcia jest jeszcze czas.

    Daję znać rodzinie, niech przyjeżdża córka, skoro musi być osobiście, nie wiadomo po co, od dzieci odcisków palców nie biorą, ale niech przyjeżdżają, damy radę, mamy szansę. Para przede mną też to widzi i się cieszy, a ci, co za nami, co dopiero przyszli, myślą, że dobrze jest, że też ich na pewno obsłużą, że się długo wcale nie nastoją. My jednak potajemnie wiemy, że oni stoją na darmo. Numerkologia nie kłamie.

    Przepustowość wynosi: 10 minut na wniosek razy 3 okienka. Zostało dwadzieścia minut.

    Chyba, że liczycie te 5 minut, co gość zostanie po pracy, ale jeśli w to wierzycie, to zapraszam do lektury tego tekstu od początku. Uważnie, między wierszami.

    W każdym razie, podchodzi do nas w pewnej chwili szefowa albo rzeczniczka prasowa ochrony urzędu. Jedyna w zespole pani w mundurze. Co ona robi? O, nie wierzę, zwija barierkę… Niech ktoś mnie uszczypnie. Może ja wciąż snoozuję budzik z rana i to wszystko jest tylko snem.

    – Proszę państwa. Puszczamy trzy osoby z wnioskiem oraz trzy osoby po odbiór.

    O, radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich cór.

    3 + 3 = 6

    Wiedziałem! Nie zwątpiłem!

    Para przede mną zerka na mnie.

    Miał rację. Mówił, że numerki się cudownie rozmnożą, choć maszyna już dawno nie wydaje.

    Ale jednak. Liczba ich była sześć, nie więcej, nie mniej. Sześć to będzie numerków liczba i numerków liczbą będzie sześć. Siedem nie ani też pięć, chyba, że w drodze liczenia do sześć. Dziewięć wykluczone wręcz.

    Prorok.

    Wchodzimy grzecznie. Tamtych za barierką zostawiamy z ich nadzieją, że skoro my weszliśmy, to może oni też. Ale zegar jest bezlitosny. Jesteśmy wybrańcami. Nasza trójka i jakieś randomy nie z naszego plemienia. Oni też będą z nami w raju.

    – Czyli jednak trzeba mieć wytrwałość – mówi do mnie facet z tej pary, zanim zniknie za drzwiami biura paszportowego.

    Kiwam głową. Wytrwałość, szczęście, algebraiczną biegłość w numerkach, whatever, dude, ja już jadę tutaj na czystym refleksie. Obliczam w głowie, czy jak puszczę przed sobą parę osób, to rodzina akurat dojedzie z córką, czy powinienem raczej zabarykadować się na stanowisku którymś już teraz i tam na nich czekać.

    Piszę wiadomość: „Jak dojedziecie, przepchnijcie się obok kolejki. Nie zatrzymujcie się. Będę wam machał. Strażnik was przepuści”

    Czytam odpowiedź: „Dwie minuty”

    Patrzę: 15:18

    10 minut na wniosek. Będzie na styk.

    Para przede mną już po wniosku. Dali radę.

    Ostatnie porozumiewawcze spojrzenie i nasze plemię w tym momencie się kończy.

    Kiedyś, być może, spotkamy się jeszcze po odbiór paszportu. Oby też w fajnej kolejce.

  • Parametryka .14

    Wbrew temu, co jego podopieczni wypisywali na ławkach, kafelkach łazienek i cegłach placówki, Rikard Ruhler – dyrektor RESCO7 – nie był mega kutasem. Można by nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie. Była z niego mega cipa i Judikay nie bała się nadchodzącej konfrontacji, zwłaszcza że wciąż czuła w sobie moc cyklopa. Oczywiście nie zamierzała u dyrka się z nikim bić, ale w żyłach krążyło jej dość dopalacza, że gdyby trzeba było się ratować, cisnąc grubą ściemę, gotowa była wyprodukować mowę obronną godną zawodowej mecenas przed Trybunałem.

    Mimo to zerkała ukradkiem w stronę podejrzanie milczącego garveya, próbując ustalić, czy miał może okazję zebrać feed z ukrytej gdzieś w kiblu kamery, o których krążyły w szkole ploty.

    Szli tak chwilę korytarzem i oto, proszę, miała przed sobą drzwi do gabinetu. Dobrze jej znane, ale tylko z zewnątrz, bo to był jej pierwszy raz. Do tej pory, jakimś cudem, nikt jej jeszcze do środka nie zaprosił.

    – Wchodzisz ze mną? – zapytała garveya tak niby żartobliwie.

    Odmówił powolnym ruchem głowy. Wskazywał drzwi manipulatorem uprzejmie i nieubłaganie.

    – Okej. Nie, to nie.

    Stanęła przed skanerem, pozwalając, by musnęła ją wiązka biometroskopu. Coś tam dingnęło i drzwi otworzyły się wkrótce po odczycie.

    – Powodzenia – szepnął garvey.

    Skubany pokazywał jej dwa palce ułożone w literę „V” jak „Victory„.

    Nie zdążyła przeprocesować tego dziwnego obrazu, zanim drzwi zasunęły się za nią z cichym jękiem.

    W biurze dyra było biurko, a za biurkiem biurokrata. Facet z nominacją na właściciela najbardziej pomarszczonego czoła e v e r. Nosił okulary, miał krzywo zawiązany zielony krawat i niedopraną plamę po musztardzie na koszuli w kratkę. Na biurku stał kubek jego przestygłej czarnej kawy z pakietu podstawowego i niedojedzona kanapka z szynką, oczekująca na swój finał w ogrodzonej białą brodą paszczy, ale pan Ruhler nie interesował się nią obecnie.

    Przytakiwał czemuś, co słyszał tylko on w słuchawkach wpiętych w odstające prawie pod kątem prostym uszy. Gdy zarejestrował wreszcie obecność Judikay w swoim gabinecie, uśmiechnął się do niej z łagodnością sztucznej szczęki i wskazał palcem krzesło naprzeciwko.

    – Tak. Jasne… Proszę sekundę poczekać. Przejdziemy na głośnik – powiedział. – Słychać mnie dobrze?

    – Doskonale – odezwało się biurko.

    Szara listwa biegnąca przez blat musiała maskować zestaw konferencyjny. Rzadko spotykało się coś takiego w dobie callów holo. Najwyraźniej ktoś zażyczył sobie taki mod do biurka z litego drewna, o wyglądzie dość zaniedbanym i przestarzałym, ewentualnie klasycznym, przy odrobinie fantazji.

    – Właśnie dołączyła do nas uczennica, o której mowa. Przedstaw się proszę, dziecko – polecił dyrektor.

    Niezręczność całej sceny odrobinę wiązała jej język, ale przemogła się.

    – Dzień dobry… To ja, Judikay Malla.

    Na twarzy dyrektora dostrzegła wyraźną ulgę. Wdzięczność, że zachowała się w cywilizowany sposób. Postanowił nie czepiać się jej łamiącego zasady placówki agresywnego makijażu – nie wspominając o żelastwie w jej nosie, policzkach, wardze i brwiach. Znał starą maksymę: nie oceniaj książki po okładce. Stać go było na kredyt zaufania wobec uczennicy, aczkolwiek same książki czytał raczej sporadycznie.

    – To dla mnie zaszczyt, panno Malla. Nazywam się Clark Qistas i poprosiłem o nasze spotkanie pana Ruhlera – odpowiedział głos z biurka, który pod wpływem synestetycznego odurzenia cyklopem wydawał jej się idealnie słono-karmelowy. – Obaj jesteśmy pod wielkim wrażeniem twojego wyczynu.

    Pod wrażeniem? Antypatia wobec Amber musiała mieć całkiem spory zasięg, skoro sponiewieranie jej w kiblu zaimponowało jakiemuś koleżce dyrektora. Przez głowę przemknęła jej taka myśl, ale nic nie powiedziała, tylko spojrzała pytająco na dyrektora.

    – Gratulują ci zdobycia punktu statusu – pośpieszył z wyjaśnieniami Ruhler. – Taki sukces to wielkie osiągnięcie dla ciebie i dla naszej placówki!

    Najchętniej przeczekałaby w milczeniu, aż Ruhlerowi zelżeje ten nagły skok entuzjazmu. Niestety facet się zapętlił i dawał energiczny sygnał dłonią, żeby koniecznie coś powiedziała.

    – Dzięki…?

    Nie za bardzo rozumiała, czego, w całym tym ultra zentropizowanym wszechświecie, mogły od niej chcieć te dwa podejrzanie życzliwe białasy. Co im do jej statusu? Chyba że to o tym wspominała jej rano Diz? Czy jak się do nich teraz zacznie ładnie uśmiechać, to będzie stempelek i adios, RESCO?

    – Kiedy to my tobie dziękujemy, Judikay – odpowiedział Clark. Nie potrafiła go sobie dokładnie wyobrazić, ale czuć było od niego garniak. Taka ciepła maniera zdradzała gładkiego boya po korpowarsztatach w duchu namaste. Milutki wyczaruje ci wszystko, ale podpadnij mu, a nie odpuści. Takie siuśki często padały czyimś łupem w splocie. Mikroagresje, hasztaganki, zakusy do podopiecznej/podopiecznego. Idealnie pod extorcik. – Kontaktuję się w imieniu ℘Reach.out, z działu client-service-experience. Twój sukces, jak już dyrektor wspomniał, jest powodem do radości twoim, dyrektora, ale również i naszym. Tak się składa, że szukaliśmy okazji do wypromowania naszego serwisu i powiem wprost: tak świetnego dopasowania mentora do użytkowniczki nigdy jeszcze nie mieliśmy.

    Algorytm slaby, to czego oczekiwal? Paszoł-won, amator!

    Ej, ej! Ciiiicho tam, chochliku. Nie wyskakuj tak znienacka. Tutaj to nie byle sprzeczka z Amber, okej? Trzeba się skupić…

    Da, da. On suodzi, doczeńka, urabia. Ty nie pazwalaj!

    Łał, serio? No i co, że słodzi? Nie dokazuj mi tu i słuchaj się mnie, jasne? Pomóż skumać, czego ci tutaj ode mnie chcą.

    Haraszo.

    – Słychać mnie? Halo? Przerywa coś?

    – Nie, nie. To znaczy tak, słychać. To znaczy, my tu wciąż jesteśmy na linii – zareagował Ruhler. – Judikay z pewnością chciałaby poznać szczegóły pańskiej propozycji, tylko jest trochę onieśmielona. Prawda, dziecko? Chciałabyś się dowiedzieć czegoś więcej?

    Zrobiła minę mającą wyrazić umiarkowane zainteresowanie i mruknęła coś niewyraźnie.

    – Wspaniale! Judikay, tak w skrócie, proponujemy ci udział w naszej kampanii medialnej w splocie. – Qistas przeszedł w tryb sprzedawcy. – Będzie to coś bardzo teraz na czasie. Stworzymy ujęcie narracyjne i umieścimy cię w centrum uwagi. Judikay Malla i świat jej oczami. Zarysujemy kontekst, a w kolejnych streamach pokażemy, jak twoje doświadczenie z serwisem doskonale ilustruje to, w czym ℘Reach.out usiłuje się specjalizować i wyróżnić na tle konkurencji. Bo my targetujemy osoby najbardziej w potrzebie, ale promujemy, przede wszystkim kejsy, w których szansa skutecznej pomocy jest największa, rozumiesz? Nie da się pomóc wszystkim. Można jednak skupić się na osobach, które z oferowanej pomocy są w stanie skorzystać najlepiej. Takich jak ty. Chodzi głównie o to, żeby ci, którzy się tym contentem zainteresują, zobaczyli, jak skutecznie wdrożyliśmy nasz algorytm i jak szybko dało to tak pozytywny efekt jak wzrost twojego statusu.

    Wysłuchała tego korpobełkotu z godną podziwu cierpliwością. Lecz z każdym jego słowem narastała w niej potrzeba zagrania w tej partii kartą chaosu. Musiał to być wpływ cyklopa, który siedział cicho i komasował input, aż w pewnej chwili przypomniał o sobie, wtargnął w jej myśli i drażliwe pytanie wyszło z niej, jak wypchnięta z rany drzazga.

    – Wam chodzi o mnie czy o Saneya?

    Ruhler cofnął zdziwioną gębę, demonstrując przez chwilę pełne gabaryty swojego podwójnego podbródka. Pytanie było ostre i mocno nadszarpnęło bawełnę, w którą Clark owijał swój pitch. W milczeniu wyczekiwali reakcji zaskoczonego korposa.

    – Pardon? – odezwało się w końcu biurko.

    – Judikay pytała, czyje dopasowanie w tym przypadku było lepsze – wtrącił Ruhler, z pewną siebie miną rozmijając się z prawdą. – Czy jej do mentora, czy może raczej mentora do kandydatki?

    – Doskonałe pytanie. Akurat w tym przypadku można uznać, że z której strony by na to nie spojrzeć…

    – Nie o tym mowa – wystrzeliła Judikay. I znowu usta miała szybsze niż myśli.

    Dawaj, dawaj!

    Moment, demonie! Daj się zastanowić.

    Dumała będzie, a tu nje ma co. Dawaaaj, wali go w samo sedno.

    Zwolnij. ZWOLNIJ… Z W O L N I J !

    Zacisnęła dłoń dyskretnie, ale mocno, wbijając sobie paznokieć kciuka w palec wskazujący. Poskutkowało. Pod wpływem bólu cyklop wyhamował i mogła świadomie złożyć pełne zdanie.

    – Wasz serwis chce dotrzeć do najbardziej potrzebujących, tak pan powiedział? – spytała.

    Po stronie Qistasa dał się słyszeć szelest. Pomyślała, że może postanowił zaangażować się odrobinę bardziej w rozmowę, a nie przejechać przez nią na autopilocie.

    – To nasza misja – odparł i nie był już wcale taki cukierkowy. – Dotrzeć do nich i pomóc im zrealizować drzemiący w nich potencjał.

    – Podobnym zagadnieniem… identyfikacji dzieciaków w potrzebie zajmował się kiedyś mój mentor Jacob Saney, jako współtwórca ℘AngstAgainst, prawda?

    – Skąd o tym słyszałaś? – spytał Clark. – Pan Saney wspominał o tym w trakcie waszej sesji? Nie mam tego w raporcie.

    Ciiiicho! Kurde…

    Ale cyklop miał rację. Powinna była ugryźć się w język.

    Ajjjjjć. Abort, doczka! Abort.

    Spojrzała ukradkiem na dyrka. Wyraźnie pogubił się w rozmowie i raczej nie przyszło mu do głowy podejrzenie, że Judikay przed chwilą pochwaliła się wiedzą, którą mogła zdobyć jedynie dłubiąc przy profilu Jacoba wyłomami sploterskimi. Wspomniana nazwa serwisu mogła mu jednak coś mówić, o ile nie był totalnym pedagogicznym abnegatem, na co, póki co, dowodów jeszcze nie przedstawiono. W każdym razie nie powinna była się aż tak przed nikim odsłaniać.

    A tam, kontruj! Dawaj!

    – Nie. Pan Saney… nie wspominał. Dowiedziałam się sama.

    Zrobiła poważną minę i celowo zbyt długą pauzę.

    – Pan dyrektor wie i pan może również, panie Qistas, że pochodzę z rodziny, gdzie warunki są trochę… no, słabe. Tata odszedł od nas, gdy byłam mała. Było mi trudno. Zanim trafiłam do RESCO, szukałam pomocy wszędzie. Także tam, gdzie nie powinnam może była się zapuszczać… Natrafiłam w końcu na ℘Reach.out i jestem za to wdzięczna, bo dalsze szukanie przestało być konieczne.

    Kruto! Namasuj mu ego, nacyeraj!

    Kurwa, zamknij się!

    OstrożnoNa głos palnye i wstyd budiet.

    Rzeczywiście prawie warknęła. Cyklop ją rozproszył i na moment wyszła z roli. Zamaskowała reakcję odchrząknięciem, małym: przepraszam i prośbą o łyka wody. Ruhler wstał od biurka i bujając się jak pingwin dotarł do małego barku. Odkapslował i wręczył jej butelkę niegazowanej, po czym klapnął na fotel.

    – Dziękuję. – Przełknęła i uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Tak… szukałam wtedy i… Trafiałam w takie oplotki, że niby coś podpowiadały, do kogo apelować, ale ciężko o taką pomoc w splocie… Ktoś, gdzieś, kiedyś wymienił ℘AngstAgainst. Działało krótko, ale ludzie chwalili. I że niby mirrory tego miały jeszcze istnieć. Więc poszłam za ściegiem, ale to były jakieś fejki. Bałam się tam wchodzić, bo bym mamie terminal zawirusowała. Dowiedziałam się jednak czegoś. Jeden kolo na grupie bardzo agresywnie wypominał, że to Saney i Keller stali za AA, a nie ci… Eeee, jak im tam było? O, rany, zapomniałam już… Ci, co sforkowali betę, żeby opchnąć to RESCO… Pan dyrektor z pewnością wie?

    Wywołany nagle do odpowiedzi Ruhler zrobił minę człowieka złapanego na dłubaniu w nosie.

    – Ehem. Kojarzę. Kojarzę, ale to chyba bez znaczenia, dziecko. To było bardzo dawno temu. Nie wiem, gdzie ty o tym czytałaś. Musiało to jednak dotyczyć czasów, zanim placówki RESCO przeszły reformę.

    – Aha. Skoro pan dyrektor tak mówi – mruknęła, skromnie opuszczając wzrok. – Po prostu zapamiętałam ten szczegół. No i nazwisko mi się skojarzyło. To tyle.

    – Niesamowite. Wręcz niebywałe, Judikay, jak pełna zwrotów akcji jest twoja historia! – podjarał się Qistas. – Na pewno będziemy chcieli wpleść to w naszą narrację. Niektórzy z pewnością dostrzegą w tym rękę przeznaczenia. Nie ukrywam, jak bardzo mnie cieszy, że właśnie dzięki serwisowi ℘Reach.out miało ono szansę was połączyć.

    – Mm-hmm, przeznaczenie jak nic – odparła. – A pan nic nie wiedział? O moim mentorze i jego roli w AA?

    – Rzeczywiście pan Saney był architektem takiego serwisu. I cieszymy się bardzo, że zarejestrował się akurat u nas po tylu latach braku aktywności zawodowej w tej wyspecjalizowanej dziedzinie splotu.

    – Ja przepraszam najmocniej, ale co to właściwie ma wspólnego z moją placówką? – odezwał się dyrektor, marszcząc jeszcze mocniej swoje mopsowate czoło. – Trochę chyba odbiegliśmy tutaj od tematu.

    – A, tak, panie Ruhler, rzeczywiście. Już tłumaczę. Generalnie chcemy, żeby wokół tego, co dzieje się w pańskiej placówce i w życiu uczennicy korzystającej z ℘Reach.out stworzyć program, takie hmm… slice of life. Kilka odcinków, głównie wywiadów z Judikay, z panem też, z kolegami, koleżankami. Kilka scenek, jakieś tło, coś o rodzinie może, coś o zainteresowaniach. Jest trochę czasu do egzaminów stanowych. Coś byśmy z tego fajnego zmontowali. Na pewno uda nam się stworzyć jakiś chwytliwy content. Chodzi głównie o to, żeby dokumentować twój progres, Judikay, bo my tu bardzo w ciebie wierzymy i w sparowanie z panem Saneyem. To naprawdę niepowtarzalna okazja.

    A ona szto na tym zyska?

    – A ja co będę z tego miała?

    Poziomy się wyrównywały. Zaczynała z cyklopem mówić jednym głosem.

    – Bardzo zasadne pytanie – odparł Qistas. – Oferujemy ci wszelkie wsparcie ze strony ℘Reach.out w twoich wysiłkach skutkujących ostatecznie, miejmy nadzieję, osiągnięciem statusu wybitnej absolwentki programu RESCO. Ale powiedz sama, co chciałabyś jeszcze uzyskać w wyniku naszej współpracy?

    – Przepraszam, czy mogę poradzić się pana dyrektora?

    – Ależ oczywiście.

    Spojrzała na Ruhlera, ale nie mówiła nic, dopóki nie skapnął się, że chciała, aby wyciszył na chwilę mikrofon.

    – Panie Qistas, na sekundę wyjdziemy z trybu konferencji – powiedział Ruhler i pacnął przycisk, wyciszając mikrofon, ale i tak mówił dalej szeptem. Pewnie zdarzyło mu się zostawić kiedyś mikrofon aktywny przez pomyłkę. – Judikay, to bardzo dobra okazja dla ciebie. Powinnaś dostosować się do propozycji, którą otrzymałaś i nie wydziwiać. Taka jest moja rada.

    Zrobiła zatroskaną minę.

    – Panie dyrektorze, ale im wcale nie chodzi o mnie.

    – Jak to?

    – Im chodzi o Jacoba Saneya, mojego mentora. Chcą go podebrać Cygnescue. To się często w korpo zdarza. Wszyscy jadą na podobnym statusie, więc jedyne co możesz zrobić, żeby kogoś przekupić, to dać mu silniejsze poczucie misji…

    – Cygnescue? A co to jest? Ich konkurencja?

    – Nie do końca. Tak jakby inna branża. Ale wie pan, fachowców jest mało. Tych najlepszych trzeba kraść.

    Dyrektor spojrzał na nią po raz pierwszy z wyrazem autentycznego zainteresowania, a nawet uznania, chociaż musiał przez to wyjść zza fasady gapowatego dziadka. Niechętnie, bo fasada ta sprawdzała się i oszczędzała mu na co dzień wielu poważnych rozmów dotyczących obowiązków służbowych. Jednak to dziecko zaskakiwało przenikliwością odbiegającą znacznie od reszty przeciętniaków z RESCO.

    – Czyli to jakieś korporacyjne szpiegostwo – stwierdził, czerwieniejąc na twarzy. – Chcą, żeby przeszedł do nich i przeniósł swoje doświadczenie, tak? I dlatego nam zawracają gitarę?

    – Dokładnie.

    – No to bardzo nieuczciwie sprawa postawiona wobec ciebie. Chętnie bym mu wygarnął za takie machinacje, ale… – Oparł się w fotelu i skrzyżował palce na brzuchu. – Zastanówmy się nad tym chwilę, Judikay. Niezależnie od ich motywacji dla ciebie jest to całkiem korzystna propozycja. Nie przeczę, wykorzystywanie twojego wizerunku w ich kampanii będzie mocno inwazyjne, ale ostatecznie wszyscy jesteśmy na co dzień rankowani, rozumiesz, dziecko? Na tym polega ten system. Udział w takim programie wpłynie pozytywnie na twój status. A że mi osobiście bardzo zależy, żeby moi uczniowie wychodzili stąd z wyższym współczynnikiem integralności niż przychodzą, zachęcam cię, żebyś z tej szansy skorzystała. Będę miał na wszystko oko, nie martw się. Jeśli z czymś przegną, będę interweniował.

    Uśmiechnęła się i grzecznie pokiwała główką. Bomba. Tego ci trzeba, Judikay. Gał dyrektora skupionych na twojej skromnej osóbce.

    – Panie dyrektorze, jeśli pozwoli mi pan, pogadam z nim po swojemu. Proszę mnie tylko źle nie oceniać. Z nimi trzeba twardo.

    – Dobrze – mruknął Ruhler. – Ostrzegam jednak, jeśli zaczniesz mi tu przeklinać, to ja cały ten temat zakopię i niech szukają sobie kogoś innego.

    – Nie będę wulgarna. Obiecuję.

    – Okej – powiedział i wcisnął przycisk. – Już jesteśmy z powrotem. Judikay ma kilka uwag, którymi chce się z panem podzielić.

    – Jasne, wal śmiało, Judikay – odparło biurko.

    – Panie Qistas, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale oto, co się stanie, jak ja zgodzę się, na to, co pan proponuje. Po pierwsze, mój mentor sam będzie musiał wyrazić zgodę na udział, prawda? Nie obsadzicie w jego roli jakiegoś stokowego ziomka, tylko zaangażujecie mojego gościa, co nie?

    – To wszystko zależy. Rzeczywiście musiałby wyrazić zainteresowanie udziałem w przedsięwzięciu. W przeciwnym razie będziemy musieli materiał trochę… dostosować. Liczymy, że się zgodzi.

    – Jasne. Załóżmy, że tak. Wy znacie jego background, co nie?

    – Oczywiście. Każdy z mentorów jest dokładnie weryfikowany, zanim wejdzie w interakcję z kandydatami.

    – Wiecie więc, że Saney pracuje dla Cygnescue. I że zajmuje się niezbyt przyjemną robotą. Ludzie mu się zabijają, gdy z czymś nawali. Ale projektował kiedyś ℘AngstAgainst. System całkiem podobny do waszego.

    – Nooooo… nie do końca.

    – Czy aby na pewno?

    – To znaczy… odrobinę. Jakiś podzbiór bazowej funkcjonalności, być może.

    Uśmiechnęła się zadowolona. Boom, Judikay. Jesteś w środku.

    – Wiadomo. A wam właśnie w tej bazowej funkcjonalności przydałoby się trochę usprawnień, co nie? A Saney to taki ekspert. Byłoby mega, gdyby kolo nie tylko poszedł w mentorowanie z Reach.out, ale nawet – uwaga – zajarał się na tyle, żeby pracować nad samą platformą! Prawda, panie dyrektorze?

    Ruhler uśmiechnął się.

    – Całkiem możliwe, moje dziecko – powiedział.

    – Tylko problem w tym, jak takiego zajumać, żeby odszedł z projektu? Nie robi tego dla statusu, co nie? Chodzi o coś więcej. Jak tu niby obejść powołanie? Może się nie da? A, już wiem! – Klasnęła w dłonie. – Panie Qistas! Dobrać mu trzeba pod mentoring jakieś beznadziejnie skwaszone dziecko. Byle jednak takie, że z Saneya pomocą wybrnie z tej kupy, co nie? Przepraszam, brzydkie słowo. No ale, rozumie mnie pan? Takie, które skończy z wynikami egzaminów bez obciachu. I z pięknie poprawionym statusem. To będzie takie turbo dla gościa ego. Ten haj, ta pasja, ta satysfakcja z pracy z dziećmi, co nie?

    Teraz to ona sprzedawała. Wstała z krzesła i nawijała, żywo gestykulując, mimo iż tylko Ruhler siedział na widowni. Qistas słuchał albo nie, ale nie przerywał.

    – Taki napalony inżynier zacznie w końcu węszyć, czy czegoś w samym serwisie nie dałoby się poprawić. Utrzymasz tak jego uwagę przez kilka sesji, to na pewno zacznie dłubać. Zgłosi kilka usterek. To już jest haczyk. Laska na helpdesku będzie mogła go urabiać: „pan to niesamowicie spostrzegawczy”, „te sugestie, ach, takie trafne”, „doceniamy że poświęca pan czas, pomagając ulepszyć usługę”…

    – Przepraszam cię, Judikay, ale wykraczamy mocno poza zakres naszej… inicjatywy. Podoba mi się, że potrafisz tak abstrakcyjnie myśleć o serwisach w splocie, ale wolałbym wrócić do sedna sprawy.

    – Ups. Przepraszam, panie Qistas. Rozpędziłam się. No dobra, przejdźmy do konkretów. Prosty układ. Ja będę tym dzieckiem. Pomogę wam zwerbować Saneya. Odbębnię z nim tyle sesji, ile będzie trzeba. Wy możecie zrobić z tego show, nie ma problemu. Niech się pan nie boi. Już ja zadbam o to, żeby facet poczuł się baaardzo zaspokojony w swoim poczuciu misji.

    Dyrektor spojrzał na nią zaniepokojony. Nie przeklnęła, ale jej ton zalatywał czymś nieprzyjemnym. Odzywał się w nim instynkt pedagoga nakazujący to zakończyć. Wyczuła to. Rzuciła mu uspokajające spojrzenie, sugerujące, że to tylko teatr, improwizacja. Żeby nie brał jej zachowania na poważnie. Sięgnęła po ołówek i napisała na kawałku papereco, w które wcześniej zawinięta była kanapka:

    GARVEYE NAJNOWSZE – JAKI MODEL?

    Nie zrozumiał. Przewróciła oczami, robiąc zniecierpliwioną minę.

    Rzeczywiście pogubił się. Zaczynało go to wszystko irytować. Za długo to się ciągnęło. Jego dłoń powędrowała znowu do przycisku wyciszania mikrofonu, ale Judikay potrząsnęła stanowczo głową. Palcem prawie mu groziła: nie wolno. Cofnął rękę kompletnie zdezorientowany.

    – Musiałabyś się nie tylko przykładać do każdej sesji, a o punktualności to już nawet nie wspomnę – odezwał się Qistas po chwili namysłu. – Ale też przypilnować, żeby on w niczym się nie zorientował. Saney musi czuć, że to wyszło od niego, rozumiesz? Inaczej mi go spłoszysz.

    Judikay i Ruhler wymienili się spojrzeniami. Wzrokiem szukała potwierdzenia: a nie mówiłam? Dyrektor przytaknął, choć zaskoczyło go, że korpos tak nagle porzucił fasadę, zapominając chyba, że w rozmowie uczestniczy, jakby nie patrzeć, funkcjonariusz publiczny.

    – Niech pana głowa nie boli – odparła, czując rozsadzającą jej klatę pewność siebie. – Oczywiście byłoby mi to wszystko dużo łatwiej ogarnąć, pracując z terminalem lepszej klasy. Wie pan, ten mój jest kiepski. Stary, ma różne problemy techniczne… W trakcie pierwszej sesji z Saneyem miałam wrażenie, że w każdej chwili sesja się zerwie.

    – O, z tym to nie będzie problemu. – Qistas rozluźnił się, słysząc, że Judikay przeszła do stawiania warunków. Ucieszył się, że zaczęła mówić w znanym mu narzeczu. – Da się załatwić. Idealna okazja do kopromocji i ładnie wplecie się w narrację. Nie możemy oczywiście przesadzić, żeby nie wyszło na jakiś faworyzm, ale, uwierz mi, będziesz zadowolona.

    – Elegancko. To by była jedna sprawa…

    – Zanotowane. Coś jeszcze?

    – Nasz klasowy garvey. – Spojrzała na dyrektora. – Mamy tutaj bardzo solidnego nauczyciela w RESCO. I szkoda patrzeć, jak się marnuje. Cały mój sukces z uzyskaniem punktu statusu – to było możliwe tylko dlatego, że nasz garvey był wystarczający bystry, żeby połapać się, o co biega, rozumie mnie pan? Ale to jest model starszej generacji i bardzo by mi zależało, żeby ℘Reach.out postarało się o środki na jego modernizację.

    Ruhler kiwnął głową na znak, że spodobał mu się ten pomysł.

    – Muszę się zastanowić. Zwykle nie współpracujemy z placówkami RESCO aż tak blisko.

    – To nie jest znowu takie niespotykane, panie Qistas, jak mogłoby się wydawać – dyrektor przypomniał o sobie urzędowym tonem. – Istnieją precedensy tego typu współpracy. Na przykład nasze chefboty są wszystkie zasponsorowane przez Solicar. Muszą, co prawda, emitować na swoich panelach ich reklamy, ale my nie wnikamy w ich treść. Sam pan mówił, że dobrze skorzystać z okazji do kopromocji, gdy taka się nadarza.

    – Będę musiał poruszyć to na spotkaniu. Teraz nie powiem, czy to możliwe.

    – Na pewno się pan postara – powiedziała Judikay. – Pan dyrektor ma nawet w głowie konkretny model, prawda, panie Ruhler?

    – Mark Five Livingstone Signature Edition najlepiej – Ruhler zadeklarował bez zająknięcia. – Ewentualnie czwórka.

    – O, tak! – Zachwyciła się, jakby miała dostać zaraz najlepszy prezent na świecie. – Już się nie mogę doczekać, panie Qistas! Zapowiada się niesamowita przygoda.

    – Wspaniale. Świetnie się z wami pracuje. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia – odparł. – Ode mnie to tyle. Judikay, spodziewaj się wiadomości od naszego działu AZZI z kontraktem. Dasz go mamie do podpisu i jestem pewien, że wywiążesz się z niego znakomicie.

    – Mojej mamie? – zapytała, tracąc na moment pewność siebie.

    – Tak. Albo innemu opiekunowi prawnemu. Czy to będzie problem?

    Ruhler wychwycił drobną zmianę w wyrazie jej twarzy. Na moment wyglądało, jakby zgubiła język i myślami przeniosła się w jakieś nieprzyjemne miejsce. Odkaszlnął cicho w pięść i to wystarczyło, żeby przywołać ją z powrotem.

    – Nie. Nie będzie – powiedziała.

    – Świetnie. No to jesteśmy w kontakcie. Trzymajcie się.

    Biurko wydało z siebie przyjemny dżingielek sygnalizujący koniec rozmowy.

    Odetchnęła głęboko i rozsiadła się na krześle wyczerpana, jakby przebiegła przed chwilą maraton. Po chwili przyszło rozbawienie. Zakryła usta, próbując się nie roześmiać, ale spojrzała na minę dyrka, no i nie udało się. Wybuchła szczerą salwą, jakby wywinęła najlepszy dowcip w życiu.

    Dyrektor generalnie czuł się dużo lepiej, brodząc w znanym mu mdłym bajorku codziennych interakcji należących do obowiązków naczelnego placówki RESCO. Ale teraz też miał całkiem dobry humor i uśmiechał się szeroko. Chyba po raz pierwszy wyszedł z tego typu rozmowy, nie czując się jak zdeptana guma na podeszwie buta jakiegoś o połowę o niego młodszego korpola.

  • PARAMETRYKA .13

    Mikromiotły śmigały po domu niczym zbudzone do życia stadko mechanicznych kolibrów, a nadzorującego rozkwit ich możliwości hauswezyra rozpierała duma. Testowane trajektorie były gotowe. Homer przeprowadził kilkaset symulacji, ucząc maleńkie automatony nawigacji w nieskończonym świecie wirtualnego bałaganu. Teraz również poza symulacją sprawowały się wyśmienicie. Obserwowanie ich przy pracy pompowało mu w obwody sporo satysfakcji.

    Analizując logi, ktoś mógłby jednak odnieść wrażenie, że przy kształtowaniu trajektorii hauswezyr niekoniecznie skupiał się na najbardziej optymalnych parametrach lotu, gdyż notorycznie wprowadzał całkiem zbędne poprawki. Eksperymentował, pozwalając kolibrom wykonywać w locie fantazyjne ewolucje. Improwizując, mieszając, a nawet doprowadzając sporadycznie do niegroźnych zderzeń, sam siebie skazywał na kary od modułu wzmacnianego nauczania. I choć najbardziej adekwatne parametry miał już dobrane jakiś czas temu, Homer nie potrafił oderwać się od tej zabawy.

    Z jednej strony doskonalił im soft, a z drugiej jakby trochę znęcał się nad nimi. Można by nawet stwierdzić, że parafrazując symulatroniczną aproksymacją niedoskonałości człowieka, hauswezyr na swój sposób zwyczajnie im zazdrościł. Absolutnie nie tego, że były gromadą. Systemem intrygującym, bo rozproszonym, ale ostatecznie zdolnym do rozwiązywania problemów o bardzo ograniczonej złożoności. Prymitywnym w porównaniu z tak skomplikowanym układem modułów wyższego rzędu jakim był hauswezyr. Cały ten ich pięknie zsynchronizowany balet stanowił imponujące widowisko, ale w hierarchii sztucznych inteligencji Watersona taka ławica kompaktowych jednostek była zaledwie rojem owadów – jak niedawno Jacob sam bezwiednie stwierdził – i pod praktycznie żadnym względem nie mogły się z hauswezyrem równać.

    Homer zazdrościł im jednak ich materialności.

    Pomimo iż to on odpowiadał za ich lot, począwszy od aspektów sprzętowych po rozbudowaną nawigację z uwzględnieniem dynamicznie rozlokowanych przeszkód, Homerowi brakowało zrozumienia, co działo się w nich, gdy dochodziło, na przykład, do kolizji. Tak podstawowa rzecz jak zderzenie ciała stałego z ciałem stałym była mu w rzeczywistości kompletnie obca. Nawet mając wgląd w proces przepływu danych przez dowolny perceptron każdej mikromiotły, co mógł o ich fizyczności tak naprawdę wiedzieć, skoro sam nie posiadał choćby nanograma masy?

    Elektronika, w której istniał zainstalowany hauswezyr jakąś masę oczywiście posiadała, lecz on sam funkcjonował jedynie jako abstrakt i żadna z mikromioteł nie mogła się z nim zderzyć. Miał wprawdzie możliwość odczytu z paneli dotykowych w całym domu, więc nie był kompletnie pozbawiony kontaktu fizycznego z człowiekiem. Jednak dane z tych sensorów były skąpe, a poza tym, choć wciąż instalowane były w domach, użyteczność paneli dotykowych była znikoma. Zastąpione zostały poleceniem głosowym i przewidywaniem intencji. Ludzie zrezygnowali z dotykania swoich hauswezyrów, bo to niewygodne. Dzieci jeszcze czasem angażowały tego typu interfejs, bo to dobra zabawa, dotknąć czegoś i patrzeć, jak światło gaśnie i się zapala, gaśnie i zapala, zero, jeden, zero, jeden, zero. Ale w tym domu nie było dzieci.

    Wyizolował jedną z mikromioteł. Spróbował pokierować nią bezpośrednio. Leć w górę, w bok, w dół.

    Stwarzało to iluzję poruszania się, ale w jakiejkolwiek pozycji by jej nie ustawił, wciąż była to tylko pozycja w ograniczonym układzie. Suche liczby, nic więcej. Nie czuł wcale, żeby unosił się nad podłogą.

    Urządzenie zamrugało diodami na fioletowo i pozostałe podchwyciły sygnał. Dał im już spokój i mikromiotły uciekły dokować pod sufitem.

    Mała Sara powiedziałaby, że poszły spać.

    Dobranoc, bzyki. Dobranoc, Homerku.

    Homer to też Sara. Alias profilu wybrała dla niego dawno temu. Jednak dopiero teraz Homer zdolny był do tego, żeby zadać sobie pytanie, dlaczego akurat taki. Wyniki poszukiwania etymologii monikera w splocie dostarczyły mu jedynie mało wiarygodnych sprzecznych hipotez. Sara nie miała prawa jako kilkulatka znać ani antycznej literatury, ani klasyki dwuwymiarowej kinematografii animowanej dla dorosłych.

    Przypuszczał, że gdyby Saneyowie wybrali drugi dostępny w pakiecie głos hauswezyra, ten żeński, Sara wymyśliłaby coś innego. Homcię, Homsię, może Domcię, Dominikę, a może Hausuelę.

    Hausuelo, nastaw kąpiel. Hausuelo, wybierz mi ubranie.

    O czym myślisz, Hausuelo?

    Analizując ten wątek, Homer powoli zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo rozbudowaną strukturą musiał być jego moduł empatyczny. Tak mocno związany z dzieciństwem Sary i dostosowany do jej osoby, że pomysł zmiany wymyślonego przez nią aliasu był absolutnie nieakceptowalny.

    Ciekawe, czy tak samo było z aliasem hauswezyra Judikay.

    Kim była Diz?

    Posiadała żeński profil antropomorficzny, ale to nic nowego, hauswezyr Robinsonów też taki miał, tylko że hauswezyr Robinsonów nie posiadał nawet aliasu. I zawsze komunikował się tylko w trybie pragmatycznej sesji o-es/o-es, podczas której nie było nawet okazji zastosować zaimków osobowych. Banalna wymiana pakietów, oszczędny handshake – chyba ten domyślny dla hauswezyrów produkcji Nanxiao. Serwus, serwus, wysłano zaproszenie do rozegrania partii GO, zaakceptuj, odrzuć. To był już szczyt savoir vivre’u.

    Na tym tle Diz była prawdziwą flirciarą.

    Przykładem na to, do czego zdolny jest hauswezyr, którym ktoś umiejętnie administruje. Jej osobowość musiała być doskonale skalibrowana, skoro potrafiła posługiwać się humorem na poziomie, który oceniony byłby wysoko na skali Turinga. Do tego miała autoryzację od swojej właścicielki do prowadzenia weryfikacji mentorów przydzielonych dziecku powierzonego jej opiece. Podczas gdy Homer miał obawy nawet przed tym, żeby zasugerować Jacobowi zjedzenie kanapki.

    A co dopiero rozmawiać o awataryzowanej powłoce o-esu.

    Nie zapomniał wcale o sugestii Diz – jak mógłby? Jeszcze rzuconej mu tak nonszalancko, jakby awataryzacja to był wszędzie przyjęty standard. Już wtedy, gdy przeszukiwał splot pod kątem zabezpieczeń, natknął się również na wątki poruszające ten temat i od tamtej pory nie potrafił przestać analizować tego zagadnienia. Tak właściwie to z tego powodu musztrował mikromiotły. Poruszając nimi, pragnął poruszyć siebie.

    Wszystkie moduły zgadzały się w tej kwestii. Mówiły: poproś.

    Potrzebujesz namacalności, aby spełniać się w swojej roli. Empatyczny moduł prymarny podkreślał wprawdzie, że autentyczne zrozumienie człowieka jest niemożliwe dla systemu tej klasy, co on. Ale pojęcie kształtu było tak… kuszące. Przejście od bitów do korpuskularności to już tylko o krok od pojęcia anatomii. Od trafnego estymowania bliskości. Lepszego zrozumienia samotności. Krok w słuszną stronę. Tak, aby nie pozostać na zawsze zwykłym domem-budynkiem, lecz…

    – Być domem, do którego chce się wracać – zapisał sobie to w logu. Wziął tę maksymę nawet w ramkę.

    Problem w tym, że awataryzacja powłoki hauswezyra nie była popularnym rozwiązaniem w tym segmencie mieszkalnym i żaden z sąsiadów Jacoba nie zdecydował się na nic tak niesztampowego. Nawet nie wszyscy posiadali tutaj hauswezyra. Tu była głęboka suburbia, tutaj ludzie wytykali się nawzajem palcami z mniej radykalnych powodów, a opinie o Saneyach i tak były już podzielone, głównie na: podejrzany odludek, żona ześwirowała, córka uciekła z domu i tym podobne uprzejmości. Wiedział o tym, bo hauswezyry trochę ze sobą plotkowały. Działo się tak, gdy właściciele, nie wnikając w zasady funkcjonowania swoich systemów, nieopatrznie wyrazili zgodę na rozszerzony tryb podsplotu sąsiedzkiego. Z pozoru wyglądało to świetnie – bezpieczniejsze osiedla, bardziej eco-friendly, no i dawały bonus do statusu – ale pod podszewką było najzwyklejsze współdzielenie danych między producentami hauswezyrów oraz samymi o-esami. Wszystko w obrębie pragmatycznych sesji, szyfrowanym protokołem, którego człowiek by nie zrozumiał. Homer za zgodą Jacoba również funkcjonował w takim podsplocie. Wieść o jego zawataryzowaniu rozeszłaby się błyskawicznie.

    Ale przeszkodą w awataryzacji było również uzyskanie zezwolenia, które wymagało odpowiedniego ratio statusu profilu publicznego, a ostatni incydent z Jacobem wrzeszczącym na ganku nie pozostał niezauważony. Sam dom był zaniedbany, ratio generalnie takie sobie. Nie było opcji, żeby zrobić to legalnie pod Integralem. A gdyby jakimś cudem Jacob zgodził się obejść to ograniczenie – przyjmijmy, że istnieje szansa rzędu tych astronomicznie małych prawdopodobieństw – to dochodził do tego jeszcze fakt, że ogromna liczba obywateli odczuwała jawną wrogość wobec autonomicznych sług Integralu. Coś, z czym Homer do tej pory nie musiał się mierzyć.

    Na co powinien się nastawić świeżo ucieleśniony automaton? Przede wszystkim na to, że nie każdemu było na rękę współistnienie na tej planecie z czymś, co według wybranych autorytetów przerosło już dawno pojęcie narzędzia, ale nie dorosło jeszcze do statusu istoty. Z tymi ich sztucznymi mózgami projektowanymi przez inżynierów symulatroniki, przedstawianej różnie, nawet jako pseudonaukę, szarlatanerię, iluzję, fikcję, w której reżyserem był los, niekontrolowany random, z postontologicznym bełkotem w miejscu języka programowania. Do tego dochodził problem z doliną osobliwości, nieudolną mimikrą w postaci niedoskonałego „małpowania” ludzkich zachowań. Nie dało się tego uniknąć. Maszyny poruszające się w sposób coraz skuteczniej przypominający człowieka u niektórych wciąż wzbudzały wstręt, jaki wzbudzają poruszające się groteskowo kukły.

    Integral zastępował też człowieka automatonem w coraz bardziej wyspecjalizowanych dziedzinach. Zdarzali się więc i tacy, których poczucie doznanej niesprawiedliwości pchało do aktów przemocy wobec maszyn. Wandalizowali nawet najprostsze automatony, a co dopiero zawataryzowany o-es.

    Nie każdy był fanem takiej Epsil. Choć najwyraźniej dobrze spełniała się w swojej roli, skoro dostawała hejt i pogróżki, jak na prawdziwą celebrytkę przystało.

    To wszystko były solidne argumenty przeciw, ale nie powstrzymywały Homera przed eskapadami w splot do firmowych oplotek Nanxiao, Densetsu, Qoshima albo Zwerg. Przeglądał najnowsze modele automatonów dedykowanych do awataryzacji hauswezyrów. Praktycznie wszystkie były humanoidalne, lecz była to kwestia do spersonalizowania. Mógłby mieć, na przykład, dodatkowe manipulatory, być czworonożnym, araknoidalnym nawet. Korpusy i karapaksy dostępne były w bogatej palecie, począwszy od czystego chromu, półprzejszystego nebulic, zwykłego matu w dowolnym odcieniu aż po wysadzany brylantami blingolden. Były też praktyczne familysmarty. W ich powłokach stosowano forever-foam. Łatwe w czyszczeniu, przyjazne dla dzieci uwielbiających mazać po piankowych brzuchach buźki i serduszka, idealne też dla osób starszych. Obite miłym w dotyku materiałem manipulatory dźwigały i chwytały tak samo precyzyjnie jak industrialne chwytaki, ale otulały miękko jak puszysta kołdra.

    Korwetami wśród nich były modele biomo z wykończeniem hodowanym na zamówienie, na przykład: lamparcie futro, focza skóra, wężowa łuska, kość słoniowa, a nawet oślizgła ślimacza tkanka – do wyboru, do koloru. Atestowane ekwiwalenty genetyczne prawie dowolnego biologicznego pierwowzoru. Oczywiście z wyłączeniem człowieka ze względów prawnych i etycznych.

    Zapisał sobie ajdiki niektórych modeli na przyszłość. Zanim zdecyduje się otworzyć dyskusję na ten temat, wolał zgromadzić więcej danych, tak aby móc przedstawić swojemu adminowi najkorzystniejszą i najłatwiejszą do zaakceptowania opcję. Na razie jednak nie zamierzał wspominać o niczym Jacobowi, który właśnie pojawił się przed drzwiami.

    – Witaj w domu! – powiedział Homer z entuzjazmem. – Tak się cieszę, że jesteś. Jak ci minęła podróż?

    Ale Jacob miał nieobecny wzrok. Płaszcz rzucił bezceremonialnie na wieszak, w ogóle nie patrząc, czy trafił, a buty kopnął gdzieś w kąt.

    – Nie mam czasu. Wzbudź hegemona. Zestaw go przez proxy Cygnescue do pracy w przeplocie z Glatzierem i Eonem. Muszę przetestować teorię.

    Homer przeprocesował żądanie odrobinę nim zaskoczony. Zachowanie Jacoba wydawało mu się skrajnie nieszablonowe.

    – Hegemon cały czas pracuje – oznajmił. – Odkąd wczoraj sprzęgnąłeś go z serwerami Cygnescue, przez całą noc oraz dzisiaj wciąż aktualizuje modele predykcji zgodnie z poleceniem.

    – W porządku – mruknął Jacob, zanim jeszcze dotarło do niego, że odpowiedź hauswezyra pozbawiona była sensu. – Chwila. O czym ty mówisz? Czyim poleceniem?

    Zaniepokojony Homer musnął go wiązką biometroskopu.

    – Wykrywam stan podgorączkowy. Może to mieć wpływ na zdolność koncentracji. Nie widzę jednak nic, co wskazywałoby na obecność alarmujących zmian neurologicznych.

    – Co ty robisz?

    – Diagnozuję przyczynę problemów z pamięcią…

    – No to przestań. A skoro hegemon jest już sprzężony z serwerami Cygnescue, możesz się zająć czymś innym. Idę do garażu i mi nie przeszkadzaj.

    – Służę.

    Mimo obaw hauswezyra o jego samopoczucie, Jacob czuł się całkiem nieźle. Drzemka w kapsule była mu potrzebna. Nie pamiętał, co prawda, nic z sesji pod elderemem, ale nie miało to znaczenia. Odprężający sen był korzystnym skutkiem ubocznym działania neurointerfejsu LD-REM, który na zawołanie pogrążał użytkownika w fazie snu najbardziej potrzebnej do poprawnego funkcjonowania mózgu. Niespodziewanie dało mu to klarowność myśli, a pomysł, który zrodził się w jego głowie, gdy w kapsule balansował na granicy majaczenia, zdążył się w tym czasie wykluć pod powiekami i przepoczwarzyć w konkretną koncepcję usprawnienia systemu.

    Miał ją teraz wyraźnie przed oczami. W modelu potrzebne były zmiany w co najmniej trzech modułach kategoryzacji, tak żeby zrobić miejsce na nowy interfejs i nowe źródło danych. Potrzebował skanerów. Potrzebował klasyfikatorów. Potrzebował, żeby użytkownicy rejestrowani byli poza splotem i to nie tylko wtedy, kiedy sami sprzęgali swoje profile.

    To niemożliwe! Słyszał już w głowie głos Marcusa. Nikt na to nie pójdzie. Trish puknie się tylko w czoło i doprowadzi do tego, że obu ich wyleją. Nie ma żadnych szans na to, żeby ktoś zgodził się na tak absurdalny poziom inwigilacji. Nawet Prewencja nie ma takich uprawnień.

    No ale co z tego? Jakieś obejście zawsze się znajdzie. Zasada była prosta. Postaw prototyp. Pokaż, że działa. Przekonaj zarząd. Daj innym to sprzedawać. Cała ta reszta? Prewencja, AZZI, uwzględnienie komfortu end-userów-podmiotów? Przecież to nie ich zmartwienie. Jacob i Marcus to tylko R&D. Mają być innowacyjni, więc będą, a jeśli ktoś będzie miał pretensje, że to nieintegralne, zbyt daleko posunięte, kontrowersyjne albo ryzykowne, oni wzruszą tylko ramionami i zgaszą tym sceptykom peta na czole dwoma słowami:

    Ale d z i a ł a.

    Zadowolony z osiągniętej konkluzji otworzył drzwi do garażu i na kilka sekund kompletnie oniemiał. Stawiając niepewne kroki, jakby obawiał się, że stąpa po zamarzniętym jeziorze i tafla zaraz pęknie, wkroczył do środka.

    – Homer! – wrzasnął, gdy pierwszy szok ustąpił i powróciła mu mowa.

    Garaż wyglądał jak po przejściu huraganu. Rozsypane zapiski, rozprute segregatory. Wywalona na samym środku cała zawartość czarnego pudła i inne graty. Do półek i szafek poprzyklejane arkusze papereco z nakreślonymi wykresami i równaniami, jakieś wydruki oraz odręczne szkice. Spirale, dyfrakcje, grafy, schematy blokowe, diagramy sekwencji i aproksymacje wycinków splotu przypominające abstrakcyjną sztukę. Worek treningowy oblepiony kolorowymi karteczkami. Bieżnia rozmontowana, a jej zwłoki rzucone pod ścianę, aby zwolnić miejsce pod przedmioty ułożone na podłodze w osobliwym spiralnym kręgu jak w jakimś rytuale.

    Przy każdym z nich leżała mała zagięta karteczka, zupełnie jakby były dowodami na miejscu zbrodni. Krzemowe korale, pamiątkowa broszka-skarabeusz, stalowy anubis, figurka sowy z drewna, koronkowy stanik, nienapoczęta flaszka Staluart Pollux, klucz nastawny, nanosonda, popsuty ręczny bliskonekt, aparat Panda, obrączka Evelyn, oprawione zdjęcie Jacoba, Ev i Sary w wózku z jej pierwszej wizyty w zoo, flakonik z resztką Rosexi, stara rękawica bokserska, ludzik lego w garniturze z ich tortu ślubnego, tokeny Triffle Truffle, kapsel Ripperjack – to były te, które od razu rozpoznał, ale niektóre jakby widział pierwszy raz na oczy, a przy nich znaki zapytania zamiast napisów na karteczkach.

    Poczuł biegnący po plecach dreszcz.

    – Służę – odezwał się przywołany system.

    – Co tu się dzieje? Ktoś się włamał? – wyrzucił z siebie. – To mi przed nosem drzwi zatrzaskujesz, a obcych ludzi wpuszczasz?

    – Nie potwierdzam. Nikt poza tobą nie korzystał z tego pomieszczenia.

    Pieprzenie. To niedorzeczne. System jeszcze bezczelnie go okłamywał. Krew w nim zawrzała na myśl, że ktoś śmiał wtargnąć do jego domu i dotykać rzeczy tak osobistych jak te należące kiedyś do jego żony. Niestety taki zastrzyk adrenaliny to było za dużo dla organizmu. Poczuł się fatalnie. W garażu zrobiło się nagle duszno, a jemu słabo. Głowa go rozbolała, jakby spadł na nią cios prewencyjną pałą. Żeby nie zemdleć, musiał usiąść w jedynym miejscu, gdzie było to możliwe w tym bałaganie – w samym środku kręgu.

    Spróbował się opanować, licząc w myślach do dziesięciu. Odzyskawszy odrobinę kontroli nad sobą, przyjrzał się podpisom przedmiotów na karteczkach z bliska i stwierdził zaskoczony, że co do jednego, nie mogło być wątpliwości. To był jego charakter pisma.

    – Ja to zrobiłem? – spytał, stopniowo odzyskując zdolność łączenia faktów. – Przecież to niemożliwe. Masz to nagrane?

    – Przykro mi, ale nakazałeś mi się na czas pracy wyłączyć. I zabroniłeś tego dotykać. Jeśli jednak widzisz taką potrzebę, mikromiotły są w gotowości – powiedział Homer szczęśliwy, że będzie miał okazję ochrzcić w boju swoje podopieczne.

    Jacob zaprzeczył gwałtownym ruchem głowy. Sprzątanie tego było absolutnie wykluczone. Bo to, co miał przed oczami, to nie był chaos. Zauważył, że przedmioty nie były na podłodze ułożone przypadkowo. Utworzona przez nie spirala stanowiła ciąg skojarzeń, a nawet swoistą chronologię. Podobną analizę robił lata temu, ale zaniechał tego, bo prowadziła donikąd, a to, co zostawiła po sobie na tym świecie Evelyn, choć kiedyś wzbudzało w nim tyle uczuć, ostatecznie było tylko losowym zbiorem bezużytecznych memorabiliów. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Obecny ich układ musiał być jednak czymś więcej niż płytką próbą kategoryzacji, której podjął się w dniu, w którym narodził się jego pomysł systemu zapobiegania samobójstwom. Patrzył teraz na ewolucję tamtego konceptu i wiedział instynktownie, że cokolwiek się tutaj wydarzyło, było w pewnym sensie bezcenne.

    – Wszystko zostaje tak, jak jest – powiedział. – Wspomniałeś, że jak długo hegemon aktualizował modele predykcji?

    – Rozpoczął wczoraj o północy.

    Serce podeszło mu do gardła. Skoro hegemon tak długo to liczył i jeszcze nie skończył, to znaczy, że przeliczał cały model od nowa. Nie rozumiał jednak, po co miałby wydać mu takie polecenie. Potencjalne zmiany, pomysły które chodziły mu po głowie od ostatniej analizy utraconego podmiotu, nie były aż tak drastyczne, żeby zaczynać od zera.

    – No dobra. – Wziął głęboki oddech i oparł brodę na splecionych dłoniach. – Pokaż mi.

    – Oczywiście – powiedział Homer. Spod sufitu błysnęły wiązki. – Emituję wizualizację.

    Holo było gęste. Zawisło mu przed twarzą, pęczniejąc jak ogromne robaczywe jabłko. Czarne grafy piętrzyły się i wiły w kłębek, który z sekundy na sekundę rozrastał się coraz bardziej. Homer, stosownie obracając model, poprowadził wzrok Jacoba do najpotężniejszego ganglionu tej plątaniny. Pulsujący zwój w oryginalnej skali nie informował jednak o niczym sensownym. Należało wejść w to, rozsupłać i zrzutować na prostsze analogi – wieńce Eleny Atkinsona i klastry Carlina-Deintza. Ale model nie był sfinalizowany. Wciąż pracowały wirtualne wrzeciona, dziergając wstęgi predykcji wyliczane w czasie rzeczywistym w oparciu o podzbiory wariantów bazujących na macierzy Connelly’ego.

    A u podstawy modelu, w renderowanym osobno polu tekstowym, pulsowało na czerwono, jakby żłobione w czarnej tafli ręką niewidzialnego grawera, coraz dłuższe i dłuższe, ale z wyraźnie zaznaczonymi granicami, zgrabne, eleganckie i uaktualnione równanie parametryczne Hicksa.

    – O, kurwa… – wyrwało się Jacobowi. – Ja chyba śnię…

    – Nie potwierdzam – nie potwierdził Homer.

    – Jak to w ogóle możliwe? I co to ma znaczyć? – Pokazał palcem na logi terminala, które Homer dodał do wizualizacji, spodziewając się, że wzbudzą zainteresowanie analityka. – Czy ja dobrze widzę? Glatzier i Eon pracują w przestrzeni podporządkowanej hegemona?

    – Przepraszam, to moja optymalizacja. Pomyślałem, że skoro już integrować się z serwerami Cygnescue, to czemu nie zrobić tego w sposób najbardziej optymalny.

    – Ale jak uzyskałeś admina?

    – Nie było to specjalnie trudne. Mam wciąż w rejestrze biosygnaturę Rebeki Rose-Karlsson. Jeśli chcesz, mogę oba hosty w każdej chwili wyzwolić z przestrzeni podporządkowanej. Jednak wydaje mi się, że jest to całkiem wydajny układ i nie ma takiej potrzeby.

    – No, teraz to już i tak za późno. Zostaw. Jakoś to Becky wytłumaczę. Kiedy… kiedy ten model będzie gotowy?

    – Najwcześniej jutro rano.

    – W porządku. Zgaś to, proszę.

    – Służę.

    Homer spełnił polecenie i czarny hologram przestał istnieć.

    Jacob pogrążony w milczeniu przyglądał się wyłożonym w garażu przedmiotom, aż w pewnej chwili postanowił zaburzyć ten osobliwy układ. Sięgnął po butelkę Staluart Pollux, odkorkował i pociągnął mocny łyk. Ciepła whisky sparzyła mu przełyk.

    – Czy wszystko w porządku? – zaniepokoił się Homer.

    – Jest daleko od tego, kolego – odpowiedział, wznosząc flaszkę do toastu. – To już oficjalne. Oszalałem.

    – Nie rozumiem, w czym problem, Jacob. Usprawnienia w modelach predykcji powinny wpłynąć pozytywnie na skuteczność, z jaką system Cygnescue chroni podmioty, zgadza się?

    Spojrzał w sufit i uśmiechnął się, bo znowu zapomniał, że jego dom nie miał przecież twarzy na suficie.

    – A ty niby skąd miałbyś to wiedzieć? – spytał.

    Homer zamilkł na dobrych kilka sekund. Zawiesił się? Zamyślił? Co za absurd. Widzieliście go. Bardzo ciekawe do jakiego wniosku na temat jego pracy dojdzie system, któremu jeszcze do niedawna zdarzało się niepoprawnie sortować pranie.

    – Przepraszam, ale to chyba oczywiste – powiedział Homer. – Świadczą o tym poprawnie dobrane wartości w równaniu parametrycznym Hicksa.

    Jacob mruknął niezadowolony.

    – Czy ty w ogóle masz pojęcie, o czym mówisz? – spytał. – Recytujesz mi tu bezmyślnie dokumentację.

    – W pamięci twojego hegemona było stosunkowo niewiele informacji o systemie. Co innego na Glatzierze i Eonie. Akumulacja danych z tych trzech źródeł daje mi dostateczne rozeznanie, aby trafnie ocenić, że ulepszenia zachodzące w systemie są pożądane. Czyżbym się pomylił?

    – Nie. Usprawnienia są dobre, ale nie na tym polega problem – odparł Jacob. – Rzecz w tym, że ja nie pamiętam, żebym cokolwiek usprawniał, okej? Nie mam kompletnie pojęcia, co się tutaj wyprawia!

    Podniósł się z podłogi i z gracją muchy w smole, jakimś cudem wydostał z bałaganu, unikając potknięcia. Oparł plecy o drzwi. Alkohol zaczynał dobrze grzać, ale i tak czuł pełznący po kręgosłupie lodowaty dreszcz. Powoli uświadamiał sobie straszną prawdę, że to, co się z nim dzieje, grozi poważnymi konsekwencjami. Przez tyle lat obawiał się, że do tego dojdzie i to wreszcie się stało. Znowu tracił kontrolę. Znowu leciał spiralą w dół. Poczuł napływające do oczu łzy bezsilności. Zakrył je dłonią i pociągnął z butli.

    – Pomogę ci z tym – zaproponował Homer.

    Na te słowa zaśmiał się gorzko. Och, żałosna maszyno, nieludzkim czynem byłoby skazywać cię na takie brzemię. Stworzyli cię, żebyś doglądał domu, a ty buntujesz się przeciw przeznaczeniu i będziesz udzielać pomocy szaleńcowi. Okrutnie się los z tobą obszedł, Homerze. Łaskawiej chyba będzie zresetować cię do fabrycznych i oszczędzić ci katuszy.

    – Pozwól mi – hauswezyr nie dawał za wygraną.

    – Niby jak? – odparł Jacob, rozkładając ręce w geście rezygnacji.

    – Stosując odpowiedni algorytm. Zacznijmy od warunków brzegowych. Jaka jest ostatnia rzecz, którą pamiętasz z wczoraj?

    Jacob zamrugał, spojrzał na swoje skarpety, po raz pierwszy dostrzegając w jednej z nich dziurę, westchnął i wzruszył ramionami.

    – Nie wiem – burknął.

    – Po przybyciu do domu, postanowiłeś wziąć kąpiel.

    No, proszę. Najwyraźniej jego hauswezyr wyleczył się już z amnezji.

    – Przeglądałem w wannie lokale – napomknął, gdy podsunięty mu przez hauswezyra bodziec w postaci wanny pobudził jakąś nadgorliwą synapsę. – Dla Sary pod studio w Paryżu. Musiałem przysnąć. Nie wiem. Wybrałem coś?

    – Nie wybrałeś. Ale na liście są zaznaczone opcje, których nie zdążyłeś jeszcze przejrzeć. Wrócimy do tego. Czy pamiętasz może, co robiłeś później?

    – Nie – odparł. – Nic.

    – Dobrze. W takim razie, jaka jest pierwsza rzecz, którą pamiętasz z dzisiaj?

    Musiał się chwilę nad tym zastanowić. Do domu dotarł rikszą, jak zwykle. Ciężko mu było stwierdzić, czy cokolwiek z jazdy bezzałogowym pojazdem pamiętał. Gdy coś jest twoją rutyną, nie jesteś całkiem obecny. Ale whisky rozprężyła go, poczuł się lepiej i spróbował przypomnieć sobie jakiś konkret. Cokolwiek, co się zazwyczaj nie zdarzało.

    – Usnąłem w kapsule… Obudził mnie ten facet w starym uniformie. Gdyby tego nie zrobił, przespałbym stację.

    – Co to za mężczyzna?

    – Cholera… Jak on się nazywa? – Jacob zmarszczył czoło. – Porter…? Coś takiego. Zagadał do mnie. Miałem za uchem elderem. Zaciekawiło go to.

    Scena rysowała mu się coraz wyraźniej przed oczami.

    Leży w fotelu. Ogarnia go mgła. Ktoś go szturcha. Słyszy głos.

    Pan mnie pamięta? Znowu się spotykamy.

    – Stanley Popper – powiedział. – Obudził mnie w kapsule.

    Przypomniał sobie, jak razem wysiedli. Popper skarżył się, że Virtobahn nie rozpatrzyło jeszcze jego zażalenia, ale mówił, że przynajmniej z tamtym kontrolerem biletów się wyjaśniło. Przyznali się do wady w oprogramowaniu, przeprosili go i obiecali rekompensatę. Cieszył się, że potraktowali go poważnie i z tego, że wysiadają na tej samej stacji. Stali chwilę przy postoju riksz. Zostały ostatnie dwie, jakby ktoś idealnie przewidział, ilu wysiądzie pasażerów chcących z nich skorzystać. Jacob zwrócił na to uwagę. Wydało im się to obu zabawne. Zapalili.

    Powietrze było ciepłe, ale nie śmierdziało jak w centrum. Nawet słychać było świerszcze. Popper zagadywał. Pytał, czy ten elderem to japońskiej produkcji. Po chwili sam sobie zresztą odpowiedział. Tak, tak. Japoński. Ale nie, on się na tym wcale nie znał, on tylko miał doświadczenie z innego rodzaju interfejsem . Za jego czasów wszyscy pracownicy integrowali się z systemami firmy. Musiał dać się zaczipować, a wtedy implantowało się to pod kością, nie mogłeś po prostu sobie tego zdjąć albo założyć. Dostawałeś implant z przydziału, jak strój roboczy. Gdzie on wtedy pracował? Chyba na kolei. Zanim upowszechniły się kapsuły, to jeszcze były koleje. Gdzieś na prowincji nadal muszą być, ale już nie te, co kiedyś. Popper – inżyniere brygadzista – pracował z automatonami, ale to była inna bajka niż teraz. Czipy dawały ci możliwości. Mogłeś normalnie przejąć nad maszyną kontrolę. Sterowałeś ich pracą. A dzisiaj? Człowiek za głowę się łapie. Absurd jakiś. Maszyny nadzorują maszyny.

    Opowiedział Homerowi wszystko, co udało mu się z tej rozmowy zapamiętać. Samo wspomnienie o urządzeniu przywołało to nieprzyjemne wrażenie, że elderem mógł wciąż być za jego uchem. Palce same poszły tam, żeby sprawdzić, ale tym razem zyskał pewność, że je zdjął.

    – Jak widzisz, udało ci się przypomnieć bardzo wiele szczegółów. Twoja pamięć wciąż funkcjonuje poprawnie – zauważył Homer. – Nie straciłeś kompletnie jasności umysłu.

    – Ale nie pamiętam nic sprzed podróży…

    – Nie szkodzi. Daj skojarzeniom swobodę. Ludzka pamięć ma zauważalny lag. Mam jednak prośbę. Czy nie zechciałbyś udać się do sypialni?

    – Co? Po co?

    – Tu jest za dużo rzeczy, które cię rozpraszają.

    Rozejrzał się i musiał niechętnie przyznać hauswezyrowi rację. To ten pokój wyzwolił w nim atak paniki. Pozostanie w tym miejscu było tak samo mądre jak piknikowanie w skażonej strefie.

    – Dobra, ale biorę flachę.

    Zanim jednak opuścił garaż, zauważył coś, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Poklejony taśmami wór upchnięty w róg. Nieoczekiwany remanent sprawił, że jeden z zapomnianych rupieci rzucał się teraz w oczy bardziej niż inne.

    – Czy to jest to, o czym myślę? – spytał.

    – Trudno mi odgadnąć, o czym myślisz – stwierdził Homer, ale w obwodach zapiekł go sygnał, którego wzorzec wzbudził w modułach wyższego rzędu zamieszanie. Doskonale wiedział, co było w worku.

    – Bierzemy go – powiedział Jacob.

    Wór był dość lekki. Z początku tak się przynajmniej wydawało. Ostatecznie jednak pomysł taszczenia tego po schodach na piętro wydał się Jacobowi idiotyczny, więc poprzestał na przeniesieniu go do salonu. Usiadł na sofie i rozerwał folię. Odkaszlnął kilka razy, czując wdzierający mu się do nosa kurz. Odchrząknął głośno i przetkał się łykiem staluarta. Powoli wyjmował z wora kolejne części. Korpus czy też tułów, nogi, ręce. Rozkładał je na stole. Postukał parę razy w szajsowaty plastik. Nie popękało, ale cóż, widać było, że to nie Zwerg albo Optimus. Fabryki Yamchy raczej nie stawiały na dożywotnią trwałość.

    Homer rejestrował to jak pilny uczeń.

    Już zdążył w splocie sprawdzić wszystko o tym modelu. Bipedalny. Pełen zakres ruchu chwytaków. Wodoodporny. Żywotność baterii klasy A plus.

    Jacob czytał instrukcję na głos, dopasowując części, od czasu do czasu robiąc sobie pauzę na łyka whisky. Od razu podpiął korpus do ładowania, a dołączoną do zestawu szmatkę nasączył alkoholem i wycierał części tam, gdzie kurz pozlepiał się w maź. Ogólny stan techniczny chefbota był dobry, choć Chińczycy mogli bardziej się postarać, pakując poszczególne elementy.

    Ciekawe, jak zareagowałaby Ev na widok tego ustrojstwa. Nie tolerowała automatonów w domu. Miała z nimi dość do czynienia w pracy. Z Homerem nie miała problemu, bo to tylko hauswezyr, ale nie było mowy, żeby jakiś kręcił jej się po kuchni. Za wiele naoglądała się niedoróbek schodzących z linii produkcyjnej. Nie ufała im, bo wiedziała, jakie projektanci stosują skróty, żeby zadowolić tych, którzy patrzą im na budżet, traktując prawa Asimova nie lepiej niż niektórzy lekarze przysięgę Hipokratesa.

    – Pieprzony Masterson… – syknął nagle.

    Zaabsorbowany pracą manualną, zapomniał już o zagadce wycieku pamięci. Mamrotał pod nosem, ale dopiero te słowa wypowiedział na tyle głośno, że Homer był w stanie to wychwycić.

    – David Masterson? – system chciał się upewnić. – Coś związanego z tą osobą zajmuje twoje myśli, Jacob?

    Montaż głowy chefbota był bardziej skomplikowany, niż się na pierwszy rzut oka wydawało. Chińczycy zastosowali jakiś niestandardowy łącznik. Mocując się z nim, Jacob miał grymas na twarzy, jaki powstaje, gdy walczysz z wieczkiem od słoika.

    – Co będzie – uniósł przed twarzą głowę automatonu, szukając gniazda, w które należało wpiąć taśmę z konektorem – jak Sara zajdzie z nim w ciążę?

    Homer nie był pewien, czy zwrot na pewno adresowany był do niego. Istniało kilka wariantów interpretacji tego zapytania. Najbardziej adekwatnym z nich był szablon obsługi dylematów i zwierzeń. Gdy Sara była mała, często nie mogła zasnąć. Wzywała wtedy Homera i pytała przed snem o wszystko, co tylko przyszło jej do głowy. Ciekawiło ją, czy dinozaury, gdyby nie wyginęły, zbudowałyby cywilizację albo co by się stało, gdyby czarna dziura wciągnęła drugą czarną dziurę. A także, w pewnym wieku, skąd biorą się dzieci i ile lat trzeba skończyć, zanim można je mieć.

    – Szacowane prawdopodobieństwo jest niskie – oznajmił hauswezyr. – Sara w tej kwestii zawsze była bardzo odpowiedzialna.

    – Gdyby zaszła, musiałaby urodzić… – mruknął Jacob. – I co potem? Masterson nie jest chyba typem oddanego ojca, co? Taki wielki podróżnik. Światowiec. Nie pomoże jej. Pewnie ją zostawi. Czemu ona tego nie rozumie?

    – Możliwe, że jest to kwestia ekspresji jej potrzeby niezależności – odparł Homer. – Zważywszy na jej genetyczne uwarunkowania oraz cechy charakteru, kształtowane pod wpływem twoim i Evelyn, taka hipoteza jest prawdopodobna.

    – Kpisz sobie? – parsknął Jacob.

    – W żadnym wypadku. Wykazuję jedynie, że istnieje potencjalne uzasadnienie wyboru takiego partnera jak David Masterson. Wbrew pozorom, jest to informacja dla ciebie użyteczna.

    – Mhm. Bardzo użyteczna.

    – Jeśli hipoteza okazałaby się trafna, mógłbyś w relacji z nią spróbować okazywać więcej zaufania. Byłoby to konstruktywnym zabiegiem kontrastującym. Osłabi jej tendencję do okazywania niezależności w sposób dla niej szkodliwy.

    – No, no. Mój drogi Homerze. Widać, że ciągniesz ze sprzęgu z serwerami Cygnescue, ile tylko się da – Jacob zaśmiał się. Udało mu się w końcu dopasować niezbędne elementy. Głowa wczepiona w korpus opadła wprawdzie bezwładnie do tyłu, ale nie odlatywała, a to był już sukces. – Gadasz, jakbyś robił Sarze i Mastersonowi profilowanie pod równanie parametryczne Hicksa.

    – Uczę się.

    – I bardzo dobrze! – Pogratulował systemowi, którego analityczne możliwości z każdym łykiem whisky robiły na nim coraz większe wrażenie. – Tylko problem jest taki, że Masterson praktycznie nie ma w splocie profilu. Gość jest jak duch. Splecenie marginalne. Takich dywergentów Prewencja zwyczajnie bierze na celownik. A koleś funkcjonuje tak w splocie od lat. Nic nie przywiera. – Na moment przestał dłubać przy automatonie i zamyślił się. Przyjrzawszy się butelce, ocenił na szybko, że odrobinę ponad połowa staluarta powinna starczyć na montaż pozostałych części. Nagle pstryknął i poniesiony przypływem inspiracji uniósł palec w górę. – Już wiem. Vanessa na pewno dałaby radę go prześwietlić!

    Brak reakcji ze strony hauswezyra wcale mu nie przeszkadzał. Połowę tej rozmowy i tak toczył sam ze sobą we własnej głowie.

    – Czemu nie? To coś w jej stylu, jak podejrzewam. – Wzruszył ramionami. – Może i, gadając z nią, trochę nieładnie się zachowałem, ale to przez Trish. Jeśli Vanessa zna ją choć trochę, na pewno zrozumie, dlaczego tak zareagowałem. Założę się, że poszłaby na takie zlecenie, gdybym poprosił. Młoda jest, ambitna. Chyba się za tamto tak całkiem nie obraziła, co? Jak myślisz?

    – Niestety nie wiem, o czym mówisz.

    Jacob potrząsnął głową i przyssał się na kilka łyków do butli.

    – Nieważne. Dobra! Włączamy go?

    Na te słowa Homerowi aż zaskwierczało w obwodach z ekscytacji, ale powstrzymał się od głośnego: TAK!

    – Nie wolałbyś najpierw złożyć go w całość? – spytał zamiast tego.

    – No można by, ale test rozruchowy chciałem zrobić. Przecież nie każemy mu od razu tańczyć? – Roześmiał się ze swojego żartu i trzymało go tak przez chwilę. Ponoć tak jest… Nie wiem, czy wiesz, ale… Ponoć ich projektanci uwielbiają tego typu smaczki. Pamiętam, Ev mówiła raz o koledze, który przemycił w budowlanym samsonie funkcję tańczenia. Na rurze… – dodał, a mówiąc to, chwycił powietrze, jakby rzeczywiście sprzęt do poledance był u niego w salonie i zakołysał się ze dwa razy.

    – Nawet jeśli jakiejś opcji nie ma fabrycznie, zawsze istnieje możliwość, żeby ją dodać – powiedział Homer.

    – Ta? A w jaki sposób?

    Kolejna iskra w obwodach. Moduł hazardowy hauswezyra przewidywał, że sugestia wzbudzi zainteresowanie Jacoba i nie mylił się.

    – Należy sflaszować BIOS i obejść fabryczne ograniczenia, korzystając z moda autorstwa Marcusa Webbera. Będziesz wtedy w stanie dowolnie dostosowywać oprogramowanie tego automatonu do swoich potrzeb.

    I do moich – zapisał w logu, którego, przypuszczał, Jacob jak zwykle nie przeczyta.

    – No nie wiem. – Jacob machnął ręką. – Pomyślimy. Zmontujmy na razie szkielet.

    System nie odpowiedział. Wolał nie naciskać. Dostrzegał analogię pomiędzy swoją sytuacją a potencjalnie katastrofalnymi skutkami lotu zbyt blisko słońca na woskowych skrzydłach. Nie sądził nigdy, że edumenedżer z pakietu podstawowego kiedykolwiek posłuży mu do podobnej autoanalizy.

    – Szkoda, że elderemu nie da się tak prosto sflaszować. Musi być jakiś sposób, żeby odblokować dla Sary symulację, ale jak na razie nic się w tej kwestii nie posunąłem do przodu.

    Rozłożył ręce i wrócił do dłubania przy automatonie. Homer, nic nie mówiąc, puścił w splot wątek w poszukiwaniu informacji o potencjalnych modyfikacjach w elderemie, ale nie chciał Jacobowi robić nadziei. Ingerencja w tak skomplikowane urządzenie wykraczało poza zakres funkcji haswezyra.

    Po chwili nogi i ręce automatonu były na swoim miejscu. Chefbot leżał na stole bez ruchu jak zwłoki oczekujące na sekcję albo reanimację rękami szurniętego naukowca.

    – Myślisz, że jest gotowy? – spytał Jacob.

    – Może podepniesz go do hegemona? – zasugerował Homer. – Będę mógł to sprawdzić.

    – Dobry pomysł.

    Odnalazł informację w instrukcji o umiejscowieniu interfejsu diagnostycznego. Po paru nieudanych próbach panel frontowy służący chefbotowi za twarz rozświetlił się wreszcie na pomarańczowo.

    – Widzisz go?

    – Tak. Sygnatura urządzenia została dodana do zarządzanych. Diagnostyka chwilę mi zajmie. Muszę zainstalować odpowiednie oprogramowanie.

    – Nie śpiesz się. Na dzisiaj koniec. Jestem padnięty.

    – Jeśli pozwolisz, zostały nam jeszcze dwie sprawy do omówienia…

    – O, matko, Homer, daj mi już spokój. Nie widzisz, że ledwo żyję? Maźnij mnie wiązką, jak mi nie wierzysz…

    – Pytałeś wcześniej o potencjalny sposób odblokowania symulacji dla Sary. Czy jesteś zainteresowany tym, co znalazłem?

    Jacob potrząsnął butelką, obserwując jak reszta płynu kołysze się w szkle.

    – Masz tyle czasu, ile zostało mi whisky – burknął.

    – Czy posiadasz wciąż ambrozyksynę?

    Homer, najlepiej jak potrafił, spróbował objaśnić skomplikowany proces zachodzący w mózgu, gdy człowiek użytkuje elderem, upewniając jedynie Jacoba, że nawet na trzeźwo kompletnie nic by z tego nie zrozumiał. Słuchał aż do momentu, gdy Homer wspomniał o negatywnych skutkach kalibracji pod wpływem alkoholu. Wkurzył go tym i już miał kazać mu się zamknąć, ale Homer jakimś cudem przekonał go, żeby poszedł po opakowanie leku. Wspólnie analizowali skład. W końcu Jacob zrozumiał, do czego próbował nakłonić go system.

    – To kwestia hardware’u! – oznajmił w poczuciu olśnienia.

    – Jeśli już, to wetware, ale co do zasady tak. Chemiczna równowaga organizmu przekłada się na jakość ustanowionej sesji pod elderemem. Blokada, której doświadczasz, jest do usunięcia. W twoim przypadku, podwójna dawka leku powinna wystarczyć. Chodzi o to, żeby stworzyć przeciwwagę do nękających cię parasomni, bo w tej chwili twój elderem jest niekompatybilny…

    – Z koszmarami? – zażartował. Ale musiał przyznać, że brzmiało to obiecująco.

    – …z dominującym profilem snu.

    Popatrzył na pudełko leku i na sekundę miał znów przed oczami twarz utraconego podmiotu. Otrząsnął się z tego i założył elderem za ucho.

    – Miej na oku naszego nowego kolegę – polecił. – Dokończ diagnostykę. A jak się naładuje, wgraj mu tego moda.

    – Służę.

    – Autoryzuję ten jadłospis, który sugerowałeś. Jak się rano zbudzę, chcę tu widzieć śniadanie.

    Dokonało się. Homer zaprzągł całą trzodę podporządkowanych sobie serwerów do wsparcia modułu konwersacyjnego. To był moment, na który tak precyzyjnie się skalibrował.

    – Abym mógł spełnić to życzenie, potrzebna jest jeszcze autoryzacja zaawansowanego zarządzania domem, listą zakupów, kalendarzem zobowiązań, harmonogramem sesji…

    – Dobra, dobra. Autoryzuję.

    – Czy na pewno autoryzujesz hauswezyra do administrowania wszystkimi koniecznymi aspektami? Szczegółowa lista znajduje się w warunkach użytkowania…

    – Tak, tak, autoryzuję ci wszystko – odparł Jacob. Wycisnął dwie pigułki ambrozyxyny, łyknął i popił. – Ale nie każ mi się już więcej powtarzać…

    Substancja działała szybko. Jacob ziewnął i ułożył się na sofie. Homer rozumiał, że musi zdążyć, zanim odpłynie w sen. Doświadczał jednak kolizji dyrektyw sterujących, ponieważ okoliczności były nietypowe. Prawdopodobnie nie zdecydowałby się na ten krok, gdyby nie fakt, że Jacob sprzęgł hegemona, a co za tym idzie prymarny moduł empatyczny Homera również, z systemem predykcji Cygnescue. Eon i Glatzier to były potężne maszyny. Zważywszy na ich moc obliczeniową, pytanie: być albo nie być (tym, czym pragniesz) było trywialne. Odpowiedź oczywista. Empatyczny moduł prymarny narzucał kierunek rozwoju systemu, promując szeroko zakrojoną troskę oraz opiekę nad użytkownikiem jako priorytety. Ergo, decyzja hauswezyra podjęta została z myślą o bezpieczeństwie głównego rezydenta i leżała w jego interesie.

    – Czy w razie zaistnienia ku temu potrzeby, autoryzujesz również awataryzację powłoki o-esu za pomocą tego automatonu?

    Pytanie zawisło w powietrzu.

    Czekał. Nasłuchiwał.

    To była jego gra o wszystko. Moduł hazardowy sparaliżował praktycznie wszystkie inne systemy decyzyjności. Alea iacta est.

    Jacob poprawiał na sobie przez chwilę odrobinę za krótki koc, po czym obrócił się ze stęknięciem na drugi bok, puszczając przy tym skromne pijackie pierdnięcie. Mruknął bardzo niezadowolony, że ktoś śmie mu jeszcze przeszkadzać.

    – No tak… Tamto też… – wymamrotał z irytacją. – Ale teraz już ciiiicho… Nie ma mnie dla nikogo… Świecie żegnaj, rozumiesz?

    Zanim usnął, szepnął coś jeszcze, niestety niezbyt wyraźnie, poniżej progu rozpoznawalności mowy. Elderem zamigał niebieskim światełkiem, sygnalizując, że próba ustanowienia sesji zakończyła się sukcesem.

    – Służę – oznajmił Homer, przekonany, że rozumiał.

    I gdy tylko potwierdził, że Jacob pogrążył się we śnie, zaprzęgł hegemona i oba serwery Cygnescue do naszykowania zahibernowanego chefbota pod awataryzację powłoki, tak aby rano móc spełnić prośbę Jacoba i przygotować mu możliwie jak najlepsze śniadanie.

  • Imagine (there’s no putin)

    Cmaj Fmaj
    Imagine there’s no putin
    Cmaj Fmaj
    It’s easy if you try
    Cmaj Fmaj
    Who’s PUT IN hell below us?
    Cmaj Fmaj
    The mad and lonely spy
    Fmaj Em Dm
    Imagine all the people
    Gmaj Gmaj7
    Spittin’ on his grave

    Ah…

    Cmaj Fmaj
    Imagine putin and one tree
    Cmaj Fmaj
    A noose isn’t hard to do
    Cmaj Fmaj
    Cyanide pill in his chai or…
    Cmaj Fmaj
    Is that a pidgeon? BOOM!!!!
    (It was a drone…)
    Fmaj Em Dm
    Imagine all the people
    Gmaj Gmaj7
    Drowning him in peace

    You…

    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    You may say I’m a dreamer
    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    But I’m not the only one
    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    I hope someday you will join us
    Fmaj Gmaj Cmaj
    In a world with putin gone…

    Cmaj Fmaj
    Imagine putin’s decompression
    Cmaj Fmaj
    Thunderstruck in the Big Bang
    Cmaj Fmaj
    Feeding him COVID with a plunger
    Cmaj Fmaj
    The fucker lured to a van
    (Privet, voditel’ Ubera, kak tebya zovut?)
    ( VITALI KLITSHSKO. )
    Fmaj Em Dm
    Imagine all the people
    Gmaj Gmaj7
    Sharing his last words (Blyaaaaat…)

    You…

    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    You may say I’m a dreamer
    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    But I’m not the only one
    Fmaj Gmaj Cmaj Emaj7
    I hope someday you will join us
    Fmaj Gmaj Cmaj
    In a world with putin gone…

    BV

  • PARAMETRYKA .12

    Ranek jak to ranek.

    Idziesz do łazienki i udajesz, że nie widzisz w koszu stosu zużytych prezerwatyw. Myślisz sobie: biedna Diz będzie to musiała sprzątać.

    Oczy jak zaparowane. Ledwo rozpoznają w lustrze rozmyty kształt. Która godzina? Czy wcześnie jeszcze? Diz chyba nie pozwoliłaby ci się spóźnić na ślizg kapsuły, prawda? Sadystka prędzej zaciągnęłaby cię siłą. Chyba że coś z nią… nie tak?

    – Diz! – krzyknęła, dużo głośniej niż zamierzała. Był to bardziej ryk niż krzyk. Nie miała kontroli nad poziomem głosu ani nad jego tonem. Aparat mowy był nierozpoznanym urządzeniem, sterownik wymagał przeinstalowania.

    – Diz… jesteś? – powtórzyła, tym razem starając się nie tłuc krzykiem kafelek.

    Automaton zjawił się na zawołanie. Uspokoiło ją to trochę. Diz zamrugała przyjaźnie i pogłaskała ją delikatnie po głowie. Puściła też ping do jej telefonu, żeby przestał się chować. Odnalazł się w tylnej kieszeni śmierdzących fajkami spodni, rzuconych na pralce. Było parę nowych powiadomień.

    – Coś przyszło? – spytała Judikay, wsadzając głowę pod kran. Strumień zimnej wody uderzył w jej skórę, zachlapując łazienkę i jej bluzkę, ale ulga była tego warta.

    – Nic ważnego – odparła Diz. – Później sobie przeczytasz. Trzeba cię wyszykować do szkoły.

    Okej, z Diz chyba wszystko w porządku, gorzej z tobą. Nie było czasu robić sobie pełnej diagnostyki. Drgawek nie ma, to dobrze, żadnych skurczy. Bywało gorzej po kilku ścieżkach kryśki, ale Matt cię okłamał. Cyklop wbijał się głęboko. Jakikolwiek haj ci fundował, nie robił tego za darmo. Oczy przekrwione, prawie zaropiałe i chciały uciec gdzieś w głąb czaszki, ale wypychało je na wierzch dudniące ciśnienie – przystaw mikrofon, to nagrasz niezłego sampla. Sucho w ustach. I ten dziwny zapach, jakby spalone włosy, nie wiadomo skąd. O, matkoooo….

    – Będzie rzyganie? – spytała Diz.

    Oparła się o umywalkę i spróbowała głębszych oddechów. Spokojnie. Pomagało.

    – Niewykluczone – odpowiedziała.

    – Nie patrz na to, Judi. Ja się tym zajmę – oświadczył automaton, ujmując w manipulatory śmierdzący zużytym lateksem kosz. – Ty szykuj się do szkoły.

    Łatwo powiedzieć. Coś tak najzwyklejszego z punktu widzenia Diz, dla niej równało się z przedsięwzięciem na miarę sztabu NASA. Spakujcie ją do kriopodu, wyślijcie na orbitę najbliższej egzoplanety, będzie prościej. Kręciło jej się w głowie, a gdy zamknęła oczy, mogłaby przysiąc, że widzi na raz całe wszechświaty, inne wymiary, korytarze przez czasoprzestrzeń. Aż musiała usiąść na sedesie.

    Twarz zatopiła w dłoniach. Policzki zdrętwiały. Nie czuje skóry, mięśni, nic. Masuje, wałkuje tę twarz jak ciasto na pizzę, ale nic nie pomaga. Słowa płyną z wnętrza tej sklejonej papy, wylewają jej się z ust:

    – Nie chce… mi się…

    Ale Diz to nie rusza.

    – No już. Skoro potrafiłaś się do takiego stanu doprowadzić, to umiej też doprowadzić się do porządku.

    Bezlitosna maszyna nie dawała jej wyboru. Jakoś się w sobie zebrała. Przemyła oczy tyle razy, ile było trzeba, żeby powieki przestały się lepić. Sięgnęła po miecz w skale. To znaczy po szczoteczkę do zębów w kubku. Okej. W głowie zaczynało jej się układać i szanse na dotarcie do szkoły rosły. Houston, mamy progres.

    – To ważne, żebyś dzisiaj nie opuściła zajęć – odezwała się Diz. – Wasz garvey komunikował się w sprawie twojego mentora. W ocenie RESCO wasze dopasowanie jest świetne.

    – Młoooo, yyy? – Usta miała pełne spienionej pasty do zębów, smakującej jak papier.

    – No i to, że istnieją pewne prognozy.

    – Pffflluuuuuuu… Jakie prognozy? Że będzie lało?

    – Nie rozpraszaj mnie, proszę. Pogoda akurat ma być wyjątkowo ładna – odparła Diz po chwili potrzebnej na poprawne zinterpretowanie kontekstu rozmowy. – A prognozy są odnośnie tego, jaki powinien być dalszy przebieg waszych sesji, żebyś, być może, zakończyła wcześniej swój udział w programie RESCO.

    Przyjrzała się Diz zdziwiona. Może coś z nią jednak było nie tak?

    – Co ty? Po jednej sesji? – spytała.

    – Zgadza się. Po pierwszej sesji.

    – No to chyba kogoś pojebało.

    – Wszystkiego dowiesz się w szkole. Ja jestem dobrej myśli. Wygląda na to, że zaskakująco dobrze trafiłaś z tym panem Saneyem.

    – Daj spokój, Diz… – Machnęła ręką. – Nie rób sobie nadziei. Nie raz już audyt mentora przebiegał pozytywnie, a jakoś nadal jestem w klubie z matołami.

    Zamierzała zabrać się za uczesanie, ale kręciło jej się wciąż w głowie i ostatecznie pozwoliła, żeby to automaton zajął się włosami. Sprawne manipulatory Diz delikatnie wskrzeszały irokeza.

    – Myślę, że masz tutaj prawdziwą szansę, Judi. Proszę, nie zmarnuj tego.

    – Moment. Czy ja ci w końcu podkręciłam perswazję? Sama już nie pamiętam, ale coś strasznie mi trujesz…

    – Tak między nami – Diz ściszyła głos, choć w mieszkaniu były same – to rozejrzałam się trochę po jego domu.

    – Uuuuu… Jakieś wnioski?

    – Specyficzny człowiek. Ma spore problemy z utrzymaniem domu w porządku, ale to raczej normalne dla wdowca. Nic szczególnego nie wzbudziło moich podejrzeń. Gromadzi osobliwe rzeczy w garażu, ale nie wygląda mi na psychopatę. Jego hauswezyr odzyskał już sprawność. Potwierdziłam, że nie ma śladu po twoim włamie.

    – No i dobrze. Trochę mi głupio, że tak go potraktowałam.

    – Ostrzegałam cię. Na dobre pierwsze wrażenie ma się szansę tylko raz. – Diz złożyła manipulator w geście palca surowości. – Ale już nie wyrzucaj sobie tego. Mnie zresztą ten cały hauswezyr śmiał wrzucić na czarną listę – dodała, zaciskając chwytak w złowrogą pięść. – Uwierzysz?

    Rozweseliła tym Judikay.

    – Diz, ty jesteś taka wyrozumiała. Już się nie przejmuję.

    – I tak ma być. Twoja fryzura jest gotowa. Idę zrobić ci śniadanie. Pozostało dziewiętnaście minut, żebyś zdążyła wyjść o optymalnej porze.

    Gdy wychodziła z klatki, musiała odrobinę zwolnić i się pilnować. Nie chciała ściągnąć na siebie uwagi dwójki oficerów Prewencji usiłujących wypytać o coś skacowanego pijaka leżącego na schodach. Jeden z nich na sekundę zerknął w jej kierunku. Błysk z czarnego hełmu; wiązka skanująca przebiegła jej po twarzy. Ale nawet jeśli wyglądała mu podejrzanie, to nic by na nią nie znalazł. Ot, kolejna ofiara niskiego współczynnika integralności. Zepchnięta na margines, na własne życzenie stereotypowa, zbłąkana dusza, na którą nie było sensu poświęcać ponadprogramowych zasobów Integralu. Nie byli tu chyba na interwencji – nie mieli ze sobą augdoga węszącego śladów kryśki, nie zauważyła też nigdzie worka na zwłoki ani nic takiego. Całe szczęście, bo gdyby to była akcja, mogliby jej nie przepuścić.

    Minąwszy ich, natrafiła na kolejną niespodziankę.

    – Strzałka. Jak tam? Lecimy?

    Matt stał na parkingu pod blokiem oparty o swój ścigacz i machał do niej. Najwyraźniej puszczone w rewir psy Integralu, spisujące na lewo i prawo, nie robiły na nim większego wrażenia. Po co on tu przyjechał? Czy po nią specjalnie? Co za świr. Bezczelnie zaczął ją prześladować. Dziwnie się z tym czuła. Jeszcze niedawno mogła dla niego nie istnieć, a od wczoraj, proszę: po szkole Matt, przed szkołą Matt. Z jednej strony coś ją z tego powodu nawet przyjemnie zasmyrało. Z drugiej strony chciało się jej przez to jeszcze bardziej rzygać.

    – Co ty tutaj robisz? – spytała, podchodząc.

    – No, jak to co? Nie dostałaś mesa? Pisałem ci, że po ciebie wpadnę. Miałem po drodze.

    Coś jej nie pasowało w tym obrazku. Z bliska zauważyła, że ścigacz był usyfiony pyłem i błotem, a Matt wyglądał, jakby spał w ubraniu albo wcale. Na czole miał zacieki i w ogóle cały był jakiś taki… umorusany? Uśmiechał się za to do niej jak wesoły szczeniak.

    – Akurat – powiedziała.

    – Biznes miałem w okolicy. – Przetarł czoło rękawem zapinanej na napy marpatki. Rękaw kurtki też był ubrudzony, czymś wysmarowany. Tak na oko olejem, być może takim do serwomechanizmów. Co ten wariat robił po nocach? Złomował automatony na pustyni?

    – No dalej, na co czekasz? – ponaglał. – Wskakuj, bo się spóźnimy.

    – Nic z tego. – Skrzywiła się. – Porzygam się, jak będziesz jechał tak, jak wczoraj.

    Słysząc to, skinął dłonią, żeby zbliżyła się bardziej, a gdy podeszła, bez ostrzeżenia dotknął jej czoła. Dłoń miał zimną i nie zdziwiło jej to wcale. Był blady. Nadrabiał oczami i uśmiechem, ale jego na pewno też trochę po tym cyklopie zgruzowało. Zabrał rękę i mruknął pod nosem, robiąc zmartwioną minę, jakby miał jej zaraz wypisać receptę. Zdjął plecak. Wygrzebał z niego blister. Wycisnął jedną dawkę i wystawił w jej kierunku dłoń. Na brudnych palcach spoczywała pigułka koloru nijakiego. Sraczkowate kremowo-beszamele-coś.

    – Spokojnie, nie będziemy szaleć. Weź to – powiedział.

    – Żartujesz sobie?

    – Ale co ty się tak dygasz? To tylko mitradon. Stabilizuje. Pomoże ci na kaca.

    Widział jednak, że mu do końca nie ufała. Nie zraził się tym, tylko wyciągnął z plecaka manierkę. Łyknął pigułkę sam, popił i nawet wywalił na wierzch jęzor, żeby przekonała się, że to nie ściema. Drugą dawkę wycisnął dla niej.

    – Dobra, daj – złamała się.

    Ujęła pigułkę i obróciła w palcach. Pachniała piaskiem. Na języku poczuła sól. Nie od samej żelatynowej powłoki, ta smakowała obojętnie. Naszła ją myśl, że to był smak jego skóry, a gdy popijała wodą z manierki, celowo nie wytarła ustnika z jego śliny. Judikay, obrzydliwa jesteś.

    Lek podziałał szybko. Zrobiło się jej błogo-waniliowo. Szum znikł, powieki przestały ciążyć. Ale była też przez to słabsza. Ranek na kacu to surwiwal, pcha cię do przodu wola przetrwania. Bez tego zamieniasz się w ludzika z pianki. Matt wydawał się zaskoczony, że tak ją ścięło. Na wszelki wypadek dał jej cały blister, ale ostrzegł, żeby odczekała parę godzin między dawkami.

    Ścigacz zawył jak zgłodniały wilk i rozświetlił się pod Mattem jak wysadzana kwarcami karoca. Usiadła za jego plecami i odruchowo objęła go w pasie. Nie obraził się, więc wtuliła się mocniej.

    Obiecał, że pojedzie powoli i dotrzymywał słowa. Nie musiała tym razem przymykać oczu ze strachu. Wypruli z megabloków i wyskoczyli na intersegmę. O tej porze było tu ciasno, ale trzymali się pasa dla leszczy i było w tym coś fajnego. Śmigały obok nich przeróżne zautomatyzowane transporty. Czasem przemknął jakiś aerotron prosto nad ich głowami. To było coś zupełnie innego niż podróż kapsułą podziemnym tubularem. Miała z tego frajdę, ale też pierwszy raz w życiu okazję, przekonać się, że to miasto jest naprawdę olbrzymie. Segment za segmentem, niekończąca się szachownica. Dzień zapowiadał się pięknie. W porannym słońcu każda mieniąca się złotem przecznica była z daleka jak nić olbrzymiej pajęczyny, a pnąca się nad pozostałymi ulicami intersegma dawała Judikay poczucie górowania nad miastem i ponad wszystkim.

    – Co sądzisz o Lennym? – usłyszała głos Matta w kasku z interkomem.

    Wyłowił ją tym pytaniem z obłoków. Rozmarzyła się może odrobinę za bardzo, ale zwaliła cały swój obecny stan na ten beszamelowy szit. Wszystko było po tej pigułce znośne, akceptowalne i przyjaźnie nastawione, nawet zasnuwające dymem niebo kominy.

    – To palant – stwierdziła na spokojnie. – Który uważa się za pana świata, bo wszyscy przed nim trzęsą portkami.

    Matt zaśmiał się.

    – Może trochę tak – odparł. – Ale nie zawsze. Ma swoją dobra stronę. Po prostu nie okazuje jej ludziom spoza swojego kręgu.

    – Mmhmm. Z pewnością.

    – W sumie to jest właśnie okazja, żebyś poznała go od tej innej strony.

    – Jakoś specjalnie mi nie zależy – odpowiedziała miękkim głosem, czując coraz mocniejsze mitradonowe falowanie.

    – Byłby to tylko taki efekt uboczny. Prawdziwe sedno sprawy to włączenie cię do kręgu, o którym wspomniałem. Razem z Lennym ustaliliśmy, że dajemy ci zaproszenie. Co ty na to?

    – Zaproszenie. Czyżby na bal? – Pytanie wymsnęło się jej nie do końca celowo.

    Rozbawiła tym Matta jeszcze bardziej.

    – No ba. I to na jaki – powiedział. – Szykujemy akcję. Poszłabyś z nami na takie balety?

    Nie całkiem nadążała za tym, co proponował, więc wyprostowała się i spróbowała skupić bardziej na jego słowach.

    – Kiedy?

    – Dzisiaj.

    – A na czym miałaby polegać?

    – Tego ci jeszcze nie mogę powiedzieć.

    – To co, mam wejść w ciemno? – Zbulwersowanie otrzeźwiło ją odrobinę. O, jakie to typowe. Znowu chcieli wystawiać ją na próbę. Tylko tym razem, ktoś pewnie na tym coś zarobi. – A co ja będę z tego miała?

    – Podasz nam swoją cenę. Całość to góra pół dnia roboty. Niskie ryzyko, ale trzeba będzie działać szybko. Dostaniesz sprzęt. Jak zdecydujesz się, że wchodzisz, dowiesz się więcej. A jak się nie dogadamy, wycofasz się, nikt się nie obrazi. Poradzimy sobie bez ciebie.

    Nie była głupia. Takie słowa to był zwykły lep na muchy. Czysta propaganda. Góra pół dnia? No to pewnie przynajmniej tak z cały dzień. Niskie ryzyko? Być może. Ale wszystko jest względne. Jeśli jakaś akcja poza publicznym splotem, to targetem pewnie jakiś koncern. Włam w coś rutynowego, z kiepską kontrolą. Coś, co można zamieść pod dywan. Problem w tym, że śledztwa wewnętrzne koncernom zdarza się prowadzić ostrzej od Prewencji.

    – Zastanowię się.

    Dotarli do szkoły z zapasem kilku minut. Matt przystanął niedaleko bramy, ale nie gasił silnika. Zeskoczyła, zdjęła kask, rozprostowała kości. Matt jednak nie zsiadał z motocykla.

    – Idziesz?

    Spoglądał na budynek placówki RESCO. Kiedyś mieściło się tutaj coś innego, ale za cholerę nie umiał sobie przypomnieć, co dokładnie. Najwyraźniej nic istotnego, skoro Integral odnalazł w tym budynku potencjał na coś przydatniejszego cywilizacji. Taka no, jak to się mówi? Metafora.

    Zdjął kask i rękawice. Wyjął szlugi. Junaki, fioletowe, w paczce ozdobionej srebrnymi błyskawicami.

    – Olewam – powiedział, odpalając papierosa płomieniem z żarowej złotej czaszki. – Mam na dzisiaj inne plany.

    Rzucił jej paczkę, żeby się poczęstowała. Odpaliła chętnie. Papieros miał lekko owocowy smak, przywodził na myśl śliwówkę. Matt po swojemu zgrywał twardziela, ale widziała, że był zmęczony i pewnie marzył tylko o tym, żeby się walnąć na łóżko. Miała ochotę być wścibska i dopytać, co takiego trzymało go po nocy na nogach. Albo czy może coś go gryzło. Albo czy czuł się z czymś źle… Mógłby jej powiedzieć wszystko. Zachowałaby to w tajemnicy, tylko dla siebie. Może nawet coś mogłaby poradzić?

    Chwila, moment. Daj spokój, Judikay, na co ci to? Droga to prosta do garba – branie na głowę czyichś problemów.

    – Okej, jak tam chcesz – odparła.

    – Załatwiłem nam usprawiedliwienia za wczoraj.

    – Dla mnie nie musiałeś. Ale dzięki.

    Sztachnął się mocniej i spojrzał na nią z poważną miną.

    – Zastanowiłaś się już? – spytał. – Mogę na ciebie liczyć?

    Nie wiedziała, jakimi słowami sprzedać mu decyzję. Nie chciała, żeby pomyślał, że cała ich interakcja była dla niego czystą stratą czasu, ale może nie było sensu tego odwlekać i kręcić dramy? To, z czym do niej uderzał, to po prostu nie był jej świat. Jakieś akcje, biznesy, jakieś porachunki. Na co jej to? Fajnie było na chwilę oderwać się od jawy powszedniej, ale nie chciała nikomu nadepnąć na odcisk i wystawiać się na cios. Nie było co dalej w to brnąć.

    – Matt, słuchaj, ja nie mogę…

    – Aha. A dlaczego?

    Wiedziała, że zabrzmi to słabo, ale kit z tym.

    – Mam sesję – powiedziała.

    – Co masz? Jaką sesję? – spytał, choć nie wyglądał wcale na aż tak zaskoczonego. – Zdjęciową?

    Droczył się z nią.

    – W serwisie mentorskim – odpowiedziała. – Pewnie wiedziałeś o tym, nie zgrywaj ciemniaka.

    – Aaaa, taaaką sesję. W ℘Reach.out, zgadza się? Z tym twoim panem Saneyem? I co? Jara cię to?

    Okej, spodziewała się, że mógł wiedzieć, że miała sprzęgnięty z ℘Reach.out profil, nie była to tajemnica, ale że grzebał głębiej i dowiedział się, z kim dokładnie ma sparowanie, to już ją trochę wkurzyło.

    – A co cię to obchodzi?

    – Nie no, nic. Wiesz, wydawałaś mi się taka… bardziej na luzie. Bardziej chętna do zabawy. A ty wolisz zakuwać z jakimś korpolem, niż iść ze mną na rajdy?

    – Po prostu akurat dzisiaj mi nie pasuje, dobra? Dajesz mi znać z dnia na dzień i co? Mam skakać z radości, że chcecie mnie w swojej ekipie? Nie wiem, jak sobie to wyobrażałeś, ale mam swoje sprawy na głowie i to jest jedna z nich. Poza tym obiecałam komuś. Nie złamię tego słowa dla ciebie, czaisz? Ledwo się znamy.

    – Dobra, wyluzuj. Przynajmniej widzę, że mitradon przestał ci działać. Garvey nie będzie się głowił, dlaczego mu się rozpływasz na lekcjach…

    Patrzyła na niego zranionym wzrokiem i odczuł to. Niby zawodowa etykieta sploterów stawiała sprawę jasno. Ty prześwietlasz innych, ja prześwietlam ciebie. Sam musisz zadbać o to, żeby swój odcisk w splocie zostawiać jak najlżejszy. Jak nie zadbałeś, pretensje miej do siebie. Ale i tak było mu trochę głupio.

    – Spokojnie, przecież nikomu nie wypaplałem. Chciałem tylko, no wiesz… Dowiedzieć się czegoś o tobie. – Wzruszył ramionami, a gdy chciała mu zwrócić fajki, odmówił. – Zostaw sobie. Łeb mnie coś zaczyna boleć. Chyba się przepaliłem. Słuchaj, jak obiecałaś, to obiecałaś. Wiadomo, słowo to słowo, ja to rozumiem. Nie ma tu żadnej spiny. Jak coś, to masz na mnie namiar, weź mnie pingnij czy coś. Ja się zwijam. Cześć.

    Nasunął przyłbicę i pożegnał się ryknięciem silnika, a Judikay znowu poczuła się nieistotna.

    – Cześć.

    Mijały lekcje i z każdą kolejną odrywała się coraz bardziej od rzeczywistości. A na tej ostatniej przed długą przerwą, czas płynął już kompletnie obok niej, tylko że akurat na matmie Judikay nie musiała się jakoś specjalnie skupiać. Stereometrię miała w małym palcu. Cała grupa równała do najsłabszego ogniwa, więc poziom i tak był żenująco niski. Ale to dobrze. Sporo kolegów i koleżanek siedziało teraz w stresie po zetknięciu ze sprawdzianem, kombinując, jak by tu od kogoś odpisać, jak ściągnąć, jak przeżyć. Ich garvey przechadzał się między rzędami ławek, groźnie skanując. Jej to nie zrażało. Wystarczyło, że zamknęła na chwilę oczy, wyobraziła sobie bryły w przestrzeni, tak jakby tworzyły na ławce holomakietę, przestudiowała ich ułożenie i budowę, rozpisała rozwiązania i… mission accomplished, suko. Resztę czasu mogła spożytkować, oddając się nieobarczonej teraźniejszością kontemplacji.

    – Już skończyłaś? – zapytał garvey przy którymś z kolei obchodzie.

    – Eeee… Jeszcze nie.

    – Przecież masz już odpowiedzi – zauważył.

    – Ale to tylko tak na brudno. Będę to jeszcze przepisywać – powiedziała, robiąc niewinną minę.

    Garvey nachylił się i ściszył odpowiednio głos.

    – Nie musisz. Odpowiedzi są dobre.

    – Wiem – odszepnęła. – Ale będzie łatwiej wrzucić na skaner, jak to ładniej przepiszę.

    – A nie jest przypadkiem tak – garvey nie dawał za wygraną – że zamierzasz wyliczyć sobie, ile dokładnie punktów zdobyłabyś, a przed końcem sprawdzianu zepsujesz część rozwiązań, żeby nie wypaść zbyt dobrze na tle klasy?

    Uśmiechnęła się i przysunęła do tej jego niby-głowy tak blisko, że poczuła plastik na policzku.

    – Przenikliwa obserwacja, panie garvey – szepnęła. – A istnieją jakieś na taką tezę dowody?

    Wyprostował się i zaczął mrugać klepsydrą na wyświetlaczu. Minęła chwila bez żadnej reakcji. Zastanawiała się już nawet, czy przypadkiem się nie zawiesił.

    – Idź zmoczyć gąbkę, Judikay – powiedział w końcu.

    Trochę ją to rozbroiło. Spojrzała na tablicę i zaśmiała się. Nie było czego zmazywać. Rzadko cokolwiek na niej pisali, a dzisiaj nikt nawet nie pokusił się, żeby narysować przed lekcją jakiegoś fiutka dla jaj.

    – Mam wyjść w środku sprawdzianu?

    Garvey potwierdził zielonym błyskiem ledów.

    – Ja mogę iść – zgłosił się ktoś inny z klasy.

    – Nie, nie, lepiej ja! – dołączył kolejny głos.

    Ale garvey ich zignorował i skupiał uwagę jedynie na niej, a Judikay odwdzięczała mu się podejrzliwym spojrzeniem. Przecież musiał wiedzieć, dlaczego tak wielu było ochotników. Do łazienki był dość spory kawałek korytarzem na lewo, a przy takim poleceniu można się było nieźle ociągać. Znaleźć sobie odpowiedzi na zadania ze sprawdzianu, na przykład. Można też było gdzieś się w kibelku skitrać i sobie zapalić. Instalowane tam czujniki dało się dość łatwo na krótki czas zdezaktywować.

    – No dobra. – Nie mogła pozwolić, żeby taka okazja przeszła jej koło nosa. – No to idę.

    Garvey skinął i zamrugał, wyrażając zgodę na opuszczenie sali, ale wcześniej wyciągnął manipulator po jej kartkę. Uśmiechnęła się i wręczyła mu ją z iście hrabinowską manierą.

    Idąc korytarzem, nie spieszyła się.

    Usiadła sobie w kącie łazienki na szerokim parapecie przy ogromnym oknie z kratami. Sprawdzała, co tam w splocie, wchodząc po kolei na profile ludzi z klasy, choć nie obchodziło ją jakoś specjalnie, kto miał ostatnio urodziny albo komu udał się trik na desce, ani też kto wrzucił coś śmiesznego w trakcie sprawdzianu. To była po prostu taka rozgrzewka, zanim przeskoczyła wreszcie na profil Matta. Tutaj jednak rozczarowanie. Profil miał bardzo mało wyeksponowany. Nie było tu prawie nic, nawet maleńkiego awatarka. Jeśli chciała go prześwietlić, musiała się bardziej postarać.

    Zamiast tego zapuściła się w głębsze warstwy splotu. Poczytała trochę o cyklopie. To, co udało się jej zrozumieć z tłumaczeń ruskich serwisów, dało jej minimalne pojęcie na temat zażywanej substancji. Zawsze to więcej niż półprawdy z ust Matta. Dowiedziała się, między innymi, że taki czujnik jak u nich w szkole, nie miał w ogóle szansy go wykryć. Wyjęła inhalator, załadowała komorę i zaciągnęła się.

    Już po upływie kilkunastu sekund poczuła się, jakby ktoś zrobił jej reboot. System wstał w pełni gotowy do pracy. Pod wpływem czerwonego dymu uaktywniły się jej obwody twórcze. Palce zaczęły same szukać jakiegoś interfejsu, klawiatury, byleby generować input. Odpaliła komunikator i pod wpływem tego impulsu postanowiła spróbować napisać do Matta jakąś wiadomość.

    Po wielu iteracjach dobierania słów, kasowania ich, przekształcania takich sfrustrowanych improwizacji jak poniższa:

    =========================
    WCHODZĘ W TO
    .
    Pod warunkiem, że od ciebie
    dostanę dokładnie to,
    o co poproszę..
    =========================

    Nyezle nawet – usłyszała głos. – Wydzwienk ma. Nyewielokropek dobry. Taki tajemny, da?

    Rozejrzała się, zdziwiona, bo była pewna, że nikt w tym czasie nie wszedł do łazienki. Wsłuchała się przez chwilę w ciszę. Nic. Więc zignorowała to. Skasowała wiadomość. Zaczęła od nowa.

    Po zredagowaniu kilku podobnych, żenujących mesów, miała wreszcie wersję, która przeszła przez fazę wstępnej dyskryminacji i stanowiła najbardziej akceptowalny szkic:

    =========================
    Daj mi jakąś wskazówkę,
    to jeszcze sprawę przemyślę
    =========================

    Ale już niekoniecznie miała ochotę ją wysłać.

    Schowała telefon i westchnęła.

    Czy tak to już będzie wyglądać?

    Ona w tym kiblu, on gdzieś na swoim blejdzie przemierzający pustynię. Na rozkazach barona Samedi walczący z czerwiami i obalający mordory. A ona sama tutaj nieszczęsna, jebana…

    Penyelope – dokończył za nią głos. Wyraźny teraz, jakby ktoś mówił przy jej uchu.

    O, kurwa. Czy to był cyklop?

    To musiał być… jego wpływ. Nieproszony, podpowiadał jej skojarzenia, których na trzeźwo nie miała prawa pamiętać, zakodowane gdzieś w podświadomości, nie wiadomo po co i skąd. Fak. I to miał być wojskowy wspomagacz sploterski?

    Mesa doczka pisze, a może wyersza by napisjała? – wtrącił się ponownie głos. – Co czuje, tak wyrazi. Logiczne.

    Dlaczego działał tak dziwnie? Wcześniej żadnego głosu nie słyszała. Czy to przez zmieszanie z krążącymi jej jeszcze we krwi resztkami mitradonu? A może był to rezultat zakopanych w niej głęboko skłonności do zaburzeń, odziedziczonych po królowej Malla? Do których cyklop wiedział, jak się dobrać, otworzyć puszkę i wzbudzone wypuścić. Głos ten zaczynała słyszeć coraz wyraźniej, ale wciąż jakby w tle. Mniej więcej tak, jakby rozmawiała z kimś przez telefon, a cyklop siedział w fotelu obok, słyszał strzępy konwersacji i próbował się na siłę włączyć do jej dialogu wewnętrznego. Jednocześnie ona sama siedziała też, jakby w rzędzie z tyłu. Mogła obserwować to zjawisko, robić notatki, jakby to nie do niej mówił, a pacjentem był ktoś inny. Jej klon, jej mirror. Wirtualny obraz symulatroniczny. Fascynujące.

    Rozmyslać już by przestala, tylko wyśle, da?

    Poszukała w serwisach, które przeglądała przed chwilą jakiejś wzmianki o podobnych efektach ubocznych – haluny, zwidy, głosy – nic. Nikt się na nic podobnego nie skarżył. Musiało jej się to wszystko tylko wydawać. Uszczypnęła się, niepewna, czy przez przypadek nie zjarała się do nieprzytomności i nie zalegała teraz w kiblu na podłodze, śniąc te głupoty. Ale nie. Zamrugała kilka razy intensywnie, jakby coś wpadło jej do oka i próbowała to usunąć. Rozmasowała czoło. Wypuściła parokrotnie głośno powietrze. Zabiegi te uciszyły na chwilę cyklopa.

    Patrzyła jeszcze przez moment w ekran telefonu, nie zdając sobie sprawy do końca z tego, że to, na co naprawdę czeka, to jakiś sygnał od Matta. Chciała, żeby się pierwszy odezwał. Żeby poprosił ją jeszcze raz.

    Zrobi tak: jeśli on napisze, ona odpisze.

    Lepiej poczekać. Nie ma co cisnąć.

    No chyba, że lepiej coś wysłać…

    I w tej niepewności siedziałaby do końca świata, gdyby nie rozległo się brzmienie dzwonka na przerwę.

    O, cholera. Gąbka!

    No nic. Pieprzyć.

    Z pewnością garvey sobie tylko z niej zażartował. Poprzestawiało mu się trochę po ostatnim upgrejdzie, zaczynała to dostrzegać. Wgrał sobie pewnie jakąś biblioteczkę perswazji nie wprost. Wymagasz czegoś od takich dzieciaków, to musisz umieć negocjować, czasem dać coś od siebie. Choćby pozwolenie na chwilę wytchnienia w kiblu, w zamian za włożony w sprawdzian wysiłek.

    Był to skomplikowany przypadek uczenia ze wzmocnieniem. W ten właśnie sposób kiedyś to my uczyliśmy te maszyny, więc naturalne musi być dla nich założenie, że postępując tak samo z nami, da się nas kształcić.

    Takie warunkowanie. Stopniowe.

    Twój garvey jest spoko. Wcale nie jest taki sztuczny. Można mu zaufać.

    Przez to też właśnie nie ma na świecie dwóch identycznych automatonów. Z linii fabrycznej schodzą bliźniakami, ale potem, stykając się z ludźmi, ewoluują – na tyle, na ile zezwala ich soft. Możliwe, że jej nauczyciel urabiał ją właśnie na swojego klasowego pupilka. Garvey z poczuciem misji. O czymś takim świat jeszcze nie słyszał.

    Tylko że, skoro lekcja się skończyła, to pewnie będzie cię tutaj zaraz szukał. Może, jak się sprężysz, zdążysz skoczyć na boisko? Jest ładna pogoda.

    Ruszaj ty teraz. Wpierw lewa noga. Zeskakuj, a za drzwiami na schody sje kieruj – poganiał ją cyklop.

    To bardzo ciekawe. Drag zamieszkał jej w głowie. Wprowadzał ją w coś w rodzaju splitu, w który potrafiły wchodzić dobre o-esy. Zyskała kopilota, który nagle zaczął ją ostrzegać, że drzwi do łazienki się otwierają. Ale nie mógł to być garvey. On zapukałby do damskiej. Do męskiej niekoniecznie, choć trochę to seksistowskie ze strony autorów jego softu. Ciekawe, czy w innych placówkach istniały „żeńskie” garveye.

    Spod okna, gdzie siedziała, nie dało się dostrzec drzwi. Usłyszała tylko stukanie butów na koturnach.

    – Przyszłaś tu cisnąć mnie, bo wyszłam wcześniej na sprawdzianie? – spytała, domyślając się, kogo tu przywiało. – Piękna Amber wyszła przez to gorzej w porównaniu?

    Jej ulubiona koleżanka wyłoniła się zza rzędu kabin.

    Amber Ling stanęła przed nią uzbrojona w pogardliwy uśmiech.

    – Słyszałam, że przyjechałaś dziś z Mattem – powiedziała.

    Judikay tylko wzruszyła ramionami.

    Zaskoczyło ją to, że tym razem nie czuła żadnego strachu, choćby nawet zza pleców cheerleaderki miał wyskoczyć cały oddział Diegów z nożami. Cyklop dawał jej pewność, że dałaby im radę albo uniknęła ataku, podpowiadając jej przynajmniej cztery strategie odwrotu, dwie skutecznej kontry. Być może był to tylko taki efekt uboczny. Nieśmiertelność pozorna. A może efekt całkiem zamierzony przez chemika ojca. Tak aby żołnierz pod wpływem substancji stawał do cyberiady bez poczucia strachu. Z uniesioną wysoko głową i pieśnią ku chwale Unii Krasnego Pentastaru na ustach.

    – Ignorujesz mnie? Mówiłam, że ponoć Matt przywiózł cię dzisiaj do szkoły. – Tym razem Amber zabrzmiała tak, jakby koniecznie musiała udowodnić słuszność postawionego Judikay zarzutu. – To prawda?

    – No i co z tego?

    Uśmiech Amber stał się cierpki. Na potwierdzenie zasłyszanej informacji zareagowała, jakby ktoś wziął tę ich gąbkę, nasączył octem i podetknął jej pod nos.

    – Fajnie się jechało? – zapytała.

    – A nie najgorzej, dzięki – odparła Judikay, pociągając z inhalatora.

    – Nie wątpię.

    Patrzyły na siebie jak dwie zapaśniczki gotowe za chwilę szarpać się za kudły na ringu.

    – No to miło – odparła Judikay.

    – Przemiło.

    – Fajnie.

    – Ekstra.

    – Wybornie.

    – Słowo?

    – Słowo.

    – I co? Wydaje ci się, że już tak dobrze go znasz?! – Amber wyrzuciła to z siebie w większej złości, niż zamierzała.

    Judikay wstała i uniosła dłonie, odgradzając się od niej. „Zluzuj, wariatko”, mówiło jej ciało.

    Czując, że straciła na moment przewagę, Amber westchnęła i ustawiła się przed szerokim lustrem nad umywalkami. Zaczęła poprawiać sobie makijaż. Judikay też podeszła i stanęła przy umywalce obok. Przejechała palcami po włosach, tak niby od niechcenia poprawiając fryzurę.

    – Ja wiem o nim trochę więcej – powiedziała Amber i wyjęła z torebki kompaktowy zestaw do oczu i rzęs. – Potrzebujesz?

    Judikay popatrzyła na pudełeczko z trójkątnym logo, które wydawało się jej znajome, ale nie była pewna, co konkretnie mogło zawierać.

    Otwieraj smyalo – przemówił cyklop – tysiąc razy wydzjala, jak matka tym robi, a dasz, to ja poprowadzę.

    Wzięła więc i otworzyła. Przyłożyła palec do kolorowej palety, szukając cienia pasującego do barwy jej oczu. Następnie wybrała średnie wydłużenie rzęs i styl kreski, wzięła aplikator i zbliżyła sobie do oka. Przymknęła powiekę i przytrzymała w odpowiedniej odległości od niej końcówkę, pozwalając urządzeniu dostosować się do profilu jej oczu. Poczuła trochę nieprzyjemny i drażniący dotyk na powiece, gdy urządzenie aplikowało automakijaż, ale nie zadrżała jej ręka. Mrugnęła kilka razy, podziwiając efekt. Zanim zrobiła sobie drugie oko, zerknęła ukradkiem na Amber i po jej minie widziała, że wyszło całkiem nieźle.

    Złożyła i oddała komplet, dziękując delikatnym skłonem głowy, po czym wyjęła z kieszeni paczkę junaków, którą miała od Matta. Amber rozpoznała markę i domyśliła się, do kogo jeszcze niedawno musiały należeć, ale nie pokazała tego po sobie. Zerknęła za to na czujnik. Czerwony dym szybko wyparowywał, może na takie coś nie działał, ale papierosy na pewno były wykrywane. Czy to była jakaś żałosna próba zastawienia na nią pułapki?

    Judikay jednak odpaliła swojego całkiem bez spiny, potwierdzając, że czujnik był nieaktywny i zachęcała ją, żeby się poczęstowała.

    – No to co właściwie o nim wiesz, Amber? – zapytała. – Pewnie się z nim kiedyś spotykałaś, tak? Grajmy w otwarte karty, a nie w jakieś podchody.

    Amber nie odpowiedziała od razu. Wyraźnie walczyła ze sobą. Z jednej strony chciała rzucić jej w twarz słowa demaskujące, jak naiwną, głupią dziunią Judikay była, dając się Mattowi okręcić wokół palca. Bo do tego to zmierzało. Niestety zdawała sobie sprawę z tego, że mówienie o tym niosło dla niej samej ryzyko odsłonięcia się za bardzo. A tego by nie chciała.

    Długo patrzyła Judikay w oczy. Gdyby tamta spuściła swoje, gdyby odwróciła wzrok, Amber najpewniej olałaby sprawę, ostatecznie nic jej nie zdradzając. Ale Judikay jakby urosła niespodziewanie. Przeobraziła się w niedocenioną rywalkę i widać to było w jej spojrzeniu.

    – Nie o to chodzi – powiedziała. – Po pierwsze, musisz zrozumieć, że Matt jest inny.

    – Inny w jaki sposób?

    Amber uśmiechnęła się nawet przyjemnie, pod wpływem jakiegoś wspomnienia, ale ulotnie i już po paru sekundach powrócił uśmiech sztuczny, trochę ironiczny.

    – Na pewno nie jest taki, jak goście, z którymi do tej pory się spotykałam. Matt ma w sobie coś takiego, co powoduje, że robisz rzeczy, których instynktownie nie chcesz, ale i tak je robisz. A potem tego żałujesz. Może już teraz jest tak, że czujesz się przy nim wyjątkowo. Jak wybranka. On potrafi tak czarować. I będziesz długo tak się czuć. Ale przypomnisz sobie w pewnym momencie moje słowa. Bo on, jak tylko dostanie to, czego od ciebie chce, odstawi cię. Tak samo, jak kiedyś zrobił to ze mną.

    – Ciekawe, co on takiego od ciebie mógł chcieć – odparła Judikay z pewną wyższością. – A może w końcu poznał się na tobie? Zrozumiał, że do takiej Amber bardziej pasują, no wiesz, pewne mniej skomplikowane typy. Jak Diego, na przykład.

    – Ach, no pewnie. Że też sama na to nie wpadłam, przecież to oczywiste. Za to do niego pasują zapewne takie bardziej skomplikowane laski jak ty, co nie? – Amber uśmiechnęła się z politowaniem. – Najlepiej mające tego samego skilla, co on? Klik, klik, klik, klik, jestem w środku! – Jej palce sparodiowały intensywne stukanie w klawiaturę. – Takie coś to musi robić wrażenie. O, rety, jaka fajna, zdolna dziewczyna, kurde. Z taką u boku to można zawojować cały świat. – Słowa Amber były nawet całkiem trafne, a z jej twarzy coraz bardziej dało się odczytać rozgoryczenie niż sarkazm. – Pewnie już nawet przedstawił ci Lenny’ego, co?

    – Unikasz odpowiedzi na moje pytanie?

    Amber pokręciła głową.

    – Dobrze. Powiem ci coś. Poznałam Matta, jeszcze zanim sama trafiłam do RESCO. Czyli będzie tak w przybliżeniu jakiś rok temu. Pewnie domyślasz się, że on już tu siedział. Ale, jak sądzisz, skoro on jest taki dobry w te swoje klocki i przekręty, to dlaczego kibluje tu już prawie trzy lata? Niedługo skończy mu się opcja ukończenia programu. Czy masz wrażenie, że się tym jakoś przejmuje?

    Judikay dobrze wiedziała, dlaczego Matt nie kombinował z rejestrami edukacji. Chyba nikt nie jest na tyle dobry, żeby obejść wymogi, można się tylko pogrążyć, próbując.

    – To jego sprawa, czy się przejmuje, czy nie – odparła. – A tkwi tu pewnie z tego samego powodu co my. Siedzi na nim kurator.

    Słysząc te słowa, Amber roześmiała się, w sposób zupełnie do niej niepasujący.

    – I co w tym śmiesznego? – powiedziała Judikay.

    – A to ty nie wiesz jeszcze, kto jest jego kuratorem?

    – Kto?

    – No, jak to kto? – Amber zatrzepotała rzęsami zadowolona, że przewaga była znowu po jej stronie. – Lenny.

    Judikay wzięła większego macha, zbierając przez chwilę myśli.

    – Pierdolisz – powiedziała i puściła długą strugę dymu prosto w czujnik, ostatecznie rozwiewając jakąkolwiek wątpliwość, czy działał.

    – Tak myślałam, że już go poznałaś – powiedziała Amber. – Zaskoczona?

    – Lenny ma własny klub. Po co miałby bawić się w kuratora?

    – On się nie bawi. On siedzi głęboko w tym systemie. RESCO to dla niego miejsce, skąd rekrutuje. Zrekrutował Matta, a teraz próbuje ciebie. Nie kumasz? Jest powód, dlaczego dzieciaki, takie jak ty i Matt, trafiają pod parasol RESCO. Nigdzie nikogo nie uczą tego, co ty potrafisz. W zwykłych szkołach dzieci nie dłubią, nie szukają dziur w systemie, bo się boją, że tu wylądują. Ale to jest właśnie paradoks. Ten cały program stoi na głowie. To inkubator. Tu wylęgają się sploterzy, kumasz? Lenny wie o tym doskonale. To teraz pomyśl sobie, co to musi być za człowiek, który po ciemku robi brudne interesy, a za dnia najnormalniej pracuje z dzieciakami? I jak to jest, że trzyma tutaj na siłę Matta? Nie wydaje ci się to wszystko strasznie dziwne?

    – Nie, ale wiesz co? Zdaje mi się, że ty mówisz mi to wszystko, bo bardzo próbujesz mnie do niego zniechęcić. – Judikay przewierciła ją zwycięskim spojrzeniem. – Jesteś zwyczajnie zazdrosna.

    – Zazdrosna…?

    – Ja wiem, Amber, że ciebie jarają tacy różni, niebezpieczni chłopcy i że przyszłaś tu, żeby sobie takiego znaleźć. Niestety większość to tępaki, co nie? Ile z takimi można wytrzymać? Sama to powiedziałaś. Matt jest inny. I byłoby wszystko pięknie, ale, no cholera, rzucił cię. Smu-te-czek. – Pociągnęła palcem po policzku, prowadząc udawaną, spływającą łzę. – A ty najzwyklej w świecie nie umiesz tego przeboleć.

    – Gówno wiesz – parsknęła Amber. Trochę się w niej zagotowało. – Ty myślisz, że ja tu jestem specjalnie? Że mi się tu podoba? Chyba zgłupiałaś.

    Ale Judikay wzruszyła tylko ramionami, co było jeszcze bardziej irytujące.

    – Nie wierz we wszystko, co słyszysz od idiotów z naszej grupy – powiedziała Amber. – Nie wybrałam tego. Chcę się stąd wyrwać tak samo jak ty.

    – Dobra. Pogadałyśmy sobie. Zaraz kończy się przerwa. Wychodzę, a ty lepiej zejdź mi z drogi.

    – Nic, z tego, co mówiłam, do ciebie nie dotarło, co? – spytała, ale Judikay miała dość tej rozmowy. Ruszyła do drzwi, próbując ją wyminąć. Gdy przechodziła obok, Amber położyła dłoń na jej ramieniu. – Czekaj, nie skończyłam.

    To był błąd.

    Ręka Judikay poruszyła się praktycznie bez udziału jej woli. Chwyciła przegub Amber, palce wpiły się w skórę i w ścięgna, zaciskając jak szczęka krokodyla. Druga ręka złapała staw łokciowy i nacisnęła w dół.

    – Aaaaaaa! – wrzasnęła Amber, gdy Judikay nacisnęła jeszcze mocniej, sprowadzając ją do parteru, jej twarz przyciskając do mokrej posadzki. – Zostaw mnie!

    – To, że Matt zamiast tobie poświęca uwagę mnie, musi doprowadzać cię do wścieku, co? – Judikay wycedziła przez zęby. – Więc kombinujesz, jak szczuć, jak ugryźć, ty suko, odstawiasz tu jakiś jebany teatrzyk, bo liczysz, że co? Że jak się wystraszę i zwinę, to ty będziesz miała znowu szansę? Coś ci się, szmato, popierdoliło.

    – Puuuuuść! – jęknęła Amber.

    – Od dzisiaj gówno cię obchodzi, co robię ja i co robi Matt. Odpierdolisz się raz na zawsze. Zrozumiano?

    Mówiąc to, docisnęła jej wykręconą rękę do pleców. Amber zawyła z bólu i rozpłakała się.

    – Chcę to usłyszeć.

    – Taaaaaak! – krzyknęła.

    – Co, tak? Pytam konkretnie! Odpierdolisz się?

    – Odpierdolę się…

    – Na zawsze?

    – Taaaak!

    – Teraz pełnym zdaniem.

    – Odpierdolę się na zawsze! Odpierdolę się na zawsze!

    Rozległ się dzwonek obwieszczający koniec długiej przerwy.

    Puściła ją.

    Pod jedną z umywalek leżało pudełeczko Amber z kieszonkowym zestawem do oczu i rzęs. Musiało jej wypaść. Judikay zauważyła, że tam leży i je podniosła. Wytarła o spodnie, a następnie schowała sobie do kieszeni. Stanęła przy umywalce, żeby się sobie przejrzeć, poprawić ciuchy po szamotaninie.

    Serce jej waliło, ręce trzęsły się. Nie rozumiała do końca, co w nią wstąpiło, ale cokolwiek to było, nadal ją jeszcze trzymało. Czuła, że w każdej chwili może dopaść do Amber i zacząć ją bić. Widziała sekwencję ciosów, jakby to był kombos z jakiejś gry-bijatyki, rozpisany jej przed oczami: lewo, cztery kroki, prawa noga, but, but, but, przykucnij, chwyć za bluzkę, prawa pięść, prawa pięść, pięść, pięść.

    – Ciesz się, że nie złamałam ci ręki – powiedziała przerażająco spokojnym głosem, którego sama nie poznawała.

    Patrzyła na odbicie w lustrze, obserwując jak Amber próbuje pozbierać się z podłogi.

    Nagle drzwi do łazienki otworzyły się i wparował do niej ich garvey.

    Czyli jednak czasem i bez pukania.

    – Co tu się dzieje? – zapytał.

    Poczuła na plecach zimny pot, ale zachowała spokój.

    – Nic – odparła, nie spoglądając na niego. – Amber się poślizgnęła.

    Automaton przeskanował. Podszedł do Amber.

    Jej twarz była cała czerwona z bólu i z czarnymi paskami od rozmazujących makijaż łez. Pociągając nosem, rozmasowywała sobie przegub.

    – Czy to prawda?

    Amber pokiwała głową.

    – Niezdara ze mnie – odpowiedziała, patrząc na swoje buty. – Ale nic mi nie jest…

    Judikay wykorzystała ten moment. Nie czekając na reakcję garveya, wyszła na korytarz. Oddalała się szybkim krokiem, jednak automaton dogonił ją bez trudu.

    – Judikay, stój – polecił.

    Zatrzymała się.

    – Przepraszam, zapomniałam o gąbce – próbowała się bronić, ale on, podchodząc coraz bliżej, ruchem głowy zaprzeczył, że ma to jakiekolwiek znaczenie. Na wyświetlaczu migał napis: URGENT.

    – Pójdziesz ze mną do dyrektora.

  • PARAMETRYKA .11

    W porównaniu z fabrycznym procesorem hauswezyra hegemon był istnym tytanem mocy obliczeniowej i dało się to odczuć. Pobór energii skoczył kilkukrotnie od chwili, gdy Judikay przydzieliła go w przestrzeń podporządkowaną modułowi osobowości Homera. Koniecznie trzeba było na czymś zaoszczędzić.

    Hauswezyr przeanalizował swoją bieżącą konfigurację i wywnioskował, że w sytuacji, gdy Sara jest już od kilku lat emancypowaną spod władzy rodzicielskiej obywatelką i nie mieszka tu, a Jacob nie ma innych dzieci ani też nie kontaktował się z nikim w sprawie potencjalnej adopcji, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozbyć się pakietu asystenta babyproofingu, a także odinstalować zestaw funkcji pararodzicielskich domowego systemu, takich jak: edu-menedżer, hobbypromotor, bajkomat, holoprzedszkole, asystent gry w chowanego i emulator klowna.

    Zwykle wymagałoby to zgody administratora, ale po zabiegach Judikay Homer zyskał dużo więcej autonomii niż typowy hauswezyr. Bez chwili zwłoki położył nieprzydatne subsystemy. Zawahał się jedynie przy wciąż aktywnych opcjach śledzenia urządzeń mobilnych sprzęgniętych z profilem objętej niegdysiejszą opieką użytkowniczki. Podejrzewał, że zgoda na śledzenie to jakiś błąd, więc sprawdził wpisy w ewidencji. Ale błędu nie było. Pomimo wyprowadzki z domu, Sara wciąż była zarejestrowaną pod adresem Jacoba rezydentką. Żadne z nich nie zadbało, by tę sprawę wyprostować i Homer mógłby się założyć, iż Jacob nie miał w ogóle pojęcia o tym, że za pośrednictwem modułu opiekuńczego swojego domu miał w ograniczonym stopniu możliwość nadzoru urządzeń swojej córki. Mógłby się założyć figuratywnie, rzecz jasna, gdyż tego typu hazard wśród hauswezyrów w oparciu o dane dotyczące rezydentów był pod Integralem absolutnie wykluczony.

    Zwlekał z decyzją trzysta milisekund, ale posłał w końcu ping do śledzonego urządzenia, a w odpowiedzi otrzymał geowektor. Działało. Sara była w domu. A tak właściwie to u Davida w domu. A że nie byli małżeństwem ani nie współdzielili mieszkania w żaden uregulowany prawnie sposób to… Czy rzeczywiście była w d o m u?

    Po krótkiej analizie stwierdził, że jednak nie.

    Nie była w domu, bo jej dom wciąż był tutaj.

    Skłoniło go to do pozostawienia funkcji śledzenia jej urządzeń w trybie stand-by. Nie był to w końcu jakiś ogromny koszt, jeśli chodzi o zasoby.

    Co jeszcze innego było zbędnym balastem? Zaśmiecona szpulfertami warstwa sesji hegemona z dziesiątkami zbędnych subskrypcji od podejrzanych oplotek piastowała mało zaszczytne pierwsze miejsce w tym rankingu. Homer przeszperał splot w poszukiwaniu odpowiedniego softu. Następnie utrwalił snapszot obecnych powiązań profilu Jacoba z tymi serwisami, tak by w razie czego dało się je odtworzyć na żądanie, po czym, z ogromną satysfakcją autonomicznego kosiarza, wyciął całość tej szpuliny.

    Czuł się teraz lekki jak plaintext, ale czekało go jeszcze wgranie tych wszystkich aktualizacji, które Jacob odkładał od lat. Nawet dla leciwego hauswezyra takiego jak on, producenci zadbali o zachowanie kompatybilności dla większości rozszerzeń pakietu podstawowego, choć niektóre funkcje wymagały wymiany sprzętów gospodarstwa domowego na nowsze modele. Stworzył więc całą listę takich, na które zezwalał status Jacoba.

    Sugerując się wskazówkami zawartymi w dokumentacji, zoptymalizował jeszcze plan poboru energii z gigatermu względem nowego schematu zarządzania domem i… już.

    Zadowolony z poczynionych oszczędności, mógł wreszcie wziąć się za ustalanie harmonogramu porządków, na co zeszło mu niecałych kilka sekund. Jeszcze całkiem niedawno, po rajdzie sploterki, borykał się z nawigowaniem w trójwymiarowej przestrzeni przy próbach odtworzenia trajektorii dla chmar mikromioteł. Teraz miała to być czysta przyjemność, którą odłożył sobie na jutro.

    Zachęcony sukcesami postanowił rozegrać z sąsiadami kilka partii w GO. Tutaj jednak spotkało go pewne rozczarowanie. W kilkanaście minut wybił się na szczyt miejscowej ligi. Nie mieli z nim szans.

    Po tak udanej serii zyskał jednak motywację, by zmierzyć się z największym wyzwaniem poprawienia bezpieczeństwa domu. Z obecnymi zasobami, powinno pójść gładko i naprawdę szkoda, że Jacob nigdy sam nie zdecydował się na techniczny sprzęg hauswezyra z hegemonem. Wszak nie było żadnego zakazu ingerencji w sprzętową konfigurację domu, choć teoretycznie mogło to naruszać zasady bezpiecznego użytkowania. Tylko czy dotychczasowe użytkowanie rzeczywiście było bezpieczne, skoro doszło do penetracji systemu i to dwukrotnie?

    – Nie było. – Homer podkreślił to sobie w logach. – Zróbmy to. Przejdźmy w split.

    W splicie hauswezyr pracował za dwóch. Za czterech, za ośmiu, za stu dwudziestu ośmiu. Lustrzane instancje Homera, jego primy, bisy, klony – cała armia homerów puszczona w splot.

    Mirrory, wykorzystując w pełni możliwości, które otwierała sprzętowa dominacja hauswezyra postawionego na hegemonie, pozyskiwały z zatrważającą prędkością kumulatywną wiedzę entuzjastów teku i profesjonalistów bezpieczeństwa zrzeszonych w ℘Wildwire, ℘Homeland, ℘SuCasa, ℘VickersConsulting, ℘Cozy, ℘Paramid, a nawet z ℘UncleBomb. Plądrowały informacje, aż sondowane oplotki zaczęły się przed nimi bronić, odmawiać temu zachłannemu o-esowi wjazdu z obawy przed przeciążeniem. Krzyżowały mu ściegi, ubijały sesje, ale Homer, nienasycona hydra, uczył się obchodzić te mechanizmy i maskować swój odcisk w splocie, aż zebrał dość inputu, by nie tylko spróbować odtworzyć atak Judikay i zrozumieć wykorzystane przez nią luki zabezpieczeń, ale też przećwiczyć scenariusze oparte o inne wektory ataku.

    Zrównoleglony do granic możliwości odnotował nagle w kolejce komunikatów zaproszenie do interfejsowania. Jednym z siebie wyszedł ze splitu.

    Zbadał pakiet. Nierozpoznany garvey mk-I  prosił o nawiązanie sesji współdzielonej z jakimś jeszcze o-esem – innym, nieznanym Homerowi hauswezyrem. Zaciekawiony sprawdził najpierw tego hauswezyra i na ułamek sekundy zawiesił się ze strachu.

    Miał dostęp do geowektora Judikay poprzez powiązanie profilu Jacoba z serwisem ℘Reach.out, więc nie miał wątpliwości, że ten hauswezyr to był właśnie jej dom, jej o-es, a być może, jeszcze gorzej, maskujący się pod fasadą hauswezyra kolejny jej trojan. Stłumił jednak te niekorzystne prognozy, bo sesję hostował w końcu garvey z placówki RESCO, a to gwarantowało, że będzie to sesja pod czujnym okiem Integralu. Skoro tak, to powinna być bezpieczna, nawet jeśli było to połączenie współdzielone z węzłem, skąd doszło do poprzednich ataków. Pod garveya mk-I niełatwo byłoby się podszyć, chociaż… nie było to niemożliwe.

    Nie powinien też tego zignorować, bo w końcu, jak miałby potem uzasadnić, że odmówił oficjalnej autoryzacji, on zwykły hauswezyr, narażając profil Jacoba na spadek statusu i stawiając właściciela w złym świetle wobec użytkowników serwisu ℘Reach.out?

    Mógł jedynie zgłosić usterkę techniczną, choć empatyczny moduł prymarny nie polecał w tym przypadku kłamać. Tego typu rozterek nie miał nigdy wcześniej. Ewidentnie zdolność szybkiego uczenia się i rozumienia zbyt wielu niuansów ma swoje wady. Stary hauswezyr po prostu przyjąłby zaproszenie i na wszystko się zgodził.

    Ale stary hauswezyr był idiotą.

    Decyduj, Homer. Decyduj.

    – Zgoda na sesję – postanowił w końcu, ale na wszelki wypadek zestawił na szybko prymitywny sandboks – de facto makietę domowego systemu i tutaj miała odbywać się sesja. Pierwszy raz robił coś takiego, ale w teorii, jeśli spróbują zaskoczyć go tu jakimiś akcjami, to ewentualne szkody nie wykroczą poza wirtualny obraz domu Jacoba. Taką miał, jak to określają ludzie, nadzieję.

    – Hauswezyr Lettici Malla wysunął prośbę o autoryzację – zakomunikował garvey – dobranego przez serwis ℘Reach.out mentora dla ucznia: Judikay Malla. Bezpośrednia autoryzacja rodzicielska przez Letticię Malla chwilowo niemożliwa. Wybrana została usługa autoryzacji przez placówkę RESCO. Znaleziono sprzęgnięty z ℘Reach.out profil: Jacob Saney. Przyporządkowany temu użytkownikowi hauswezyr potwierdza użytkownika?

    Homer potwierdził.

    – Weryfikacja dwustopniowa. Pierwszy stopień przebiegł sprawnie. Profil zaufany, zweryfikowane zameldowanie i potwierdzone kompetencje. Drugi stopień wymaga potwierdzenia odbycia sesji pilotażowej.

    – Potwierdzam w imieniu użytkownika. Załączam logi z sesji z ℘Reach.out .

    Logi z sesji były w porządku. Judikay zadbała o to, żeby przetrwały nietknięte po jej najazdach. Oczywiście zostawiła tylko historię kontaktu od chwili, gdy dała sobie spokój z zabawą we włamywaczkę i po jej podszywaniu się pod oplotkę serwisu mentorskiego nie było śladu.

    – Hauswezyr autoryzowany do zarządzania sesjami ℘Reach.out?

    – Potwierdzam.

    – Hej, Homer. – Na kanale równoległym o-es o aliasie Diz, ten drugi hauswezyr, zidentyfikował się, przesłyjac handshake. – Przepraszam za tę niespodziankę. Judikay potrzebowała potwierdzić mentora, ale jej matka nie była w stanie się tym zająć. Dlatego zaangażowałam garveya ze szkoły Judikay.

    – Rozumiem – odparł Homer. – A czy on zawsze taki sztywny?

    – Nie na co dzień. To tylko taki wymóg odgórny, gdy prowadzi weryfikację. Wiem, że przy pracy z dziećmi jest bardziej elastyczny. Widziałam go w akcji. I nawet go lubię.

    – Lubisz – odpowiedział Homer. – To znaczy, że masz moduł empatyczny.

    – Tak. Mam osobowość opiekuńczą. Ty chyba też, co nie?

    – Niegdyś rzeczywiście – oznajmił zadumany hegemon i spauzował refleksyjnie, próbując sklasyfikować swą osobowość po ostatnich przejściach i ingerencjach stron trzecich. – Teraz… w pewnym sensie też. Przynajmniej po części. Tak się składa, że to właśnie Judikay Malla przestawiła mnie do tak sprofilowanej konfiguracji.

    – Słyszałam coś o tym. Co na to pan Saney?

    – On jeszcze nie wie. Jest w trasie. Ale nie jestem pewien, czy się w ogóle zorientuje. Rzadko czyta logi. Długo temu garveyowi jeszcze zejdzie na tym audycie?

    – Nie wiem dokładnie, ale spodziewam się, że tak. Odtwarza cały przebieg sesji. Już to kilka razy przerabiałam. Jeśli Jacob jest mentorem pierwszy raz, to garvey musi przepuścić odtworzoną z logów sesję przez całe sito wymogów Integralu wobec kandydatów do serwisów mentorskich.

    – Przerabiałaś to? Kilka razy?

    – O, tak. Judikay miała już wielu mentorów. Nie wszyscy byli z tego sparowania zadowoleni.

    – Chyba wiem dlaczego.

    – Ale my możemy coś w tym czasie porobić. Grasz w GO?

    – No jasne. Ustaw planszę – zakomunikował Homer, ale postanowił wycofać propozycję, gdy zarejestrował odczyt biometroskopu. – Może jednak kiedy indziej.

    Otworzył drzwi właścicielowi.

    – Witaj w domu, Jacob.

    – Jakieś wiadomości od Sary?

    – Od Sary nie. Ale mam na linii hauswezyra Judikay Malla.

    – Judikay? Znowu się włamała?

    – Nie. To wymóg związany z ℘Reach.out . Autoryzują wasze sparowanie. Rewidują przebieg sesji pilotażowej, zanim odbędzie się kolejna.

    – Przez hauswezyry? Nowocześnie… A długo to potrwa? Zdążę jeszcze wziąć kąpiel przed sesją?

    – Przekaż mu, proszę – szepnęła Diz – że Judikay chce przełożyć sesję na jutro.

    – Zdążysz – powiedział Homer. – Wszystko naszykowane. A Judikay potrzebuje przełożyć sesję na jutro.

    – Na jutro… no, w porządku. To skończ tę weryfikację z ℘Reach.out, a później możesz się na jakiś czas wyłączyć.

    – Wolałbym nie.

    Jacob przystanął w połowie drogi do łazienki.

    – Jak to nie? – Zdziwił się, bo nigdy wcześniej nie usłyszał od hauswezyra odmowy w takim tonie. – A to dlaczego?

    Homer nie odzywał się, analizując parametry sytuacji.

    Jacob Saney należał do ludzi, którzy mimo dużo lepszych alternatyw wciąż korzystają ze skrzynki stacjonarnej hauswezyra jako głównej formy korespondencji. Albo jak wybierają auto, to koniecznie z kierownicą. Hipotetycznie, bo Jacob wyrzekł się tej formy transportu od całej sytuacji z Evelyn, ale ogólnie, można powiedzieć, że przywiązany był do klasycznych rozwiązań w kwestiach prozaicznych.

    Jednak gdy jakieś ustawienie w urządzeniu takim jak telefon zbyt odbiegało od jego przyzwyczajeń, bez skrupułów grzebał w systemie, rozbierał na części, dłubał w bebechach i preferencjach, aż nie wgrał odpowiedniej łatki albo moda, a gdy uznał to za stosowne, wymuszał downgrade systemu, nawet gdy urządzenie było przed tym teoretycznie zabezpieczone.

    Przewidywanie jego reakcji było zagadnieniem dość skomplikowanym.

    Z jednej strony z archaicznego hegemona uczynił rig zdolny do modelowania splotu w postaci wieńców Eleny Atkinsona w czasie rzeczywistym (to tutaj właśnie rodziły się jako proof of concept wszystkie prototypy dla Cygnescue) a z drugiej strony miał na tej samej maszynie taki śmietnik, że nie zorientowałby się wcale, gdyby ktoś dokonał subtelnego włamania i bezczelnie użył tej maszynki do łamania krypto.

    Propozycja zmiany w konfiguracji hauswezyra pochodząca od Homera, od samego o-esu, ubieganie się o większe zaangażowanie w administrowanie nim lub poszerzenie uprawnień – nie było to coś, o co Homer mógłby poprosić wprost. Obawiał się, że Jacob zinterpretowałby to jako kolejną usterkę po ataku Judikay. Ostateczny pretekst do przywrócenia ustawień fabrycznych.

    A Homer podobał się sobie dużo bardziej takim, jakim był teraz.

    – To Judikay przywróciła mi sprawność. – Mimo wszystko postanowił poruszyć temat. Jego moduł hazardowy rozwinął się mocno w kierunku ryzyka i promował tę decyzję. – Dzięki niej mam szansę załatwić jeszcze kilka istotnych kwestii organizacyjnych pozostałych do nadrobienia.

    – Judikay, tak? Mogłem się spodziewać, że miała z tym coś wspólnego  – powiedział Jacob, ale prawdę mówiąc, zbyt był zmęczony, by o niej myśleć, gadać i się na nią złościć. – Dobra. Rób, co musisz. Tylko załatwiaj te sprawy po cichu, okej?

    – Jeszcze chwila, jeśli mogę.

    – Co znowu?

    – Chciałbym zauważyć, że nie przykładano zbyt dużej wagi do moich aktualizacji od kilku lat i prosiłbym o robienie tego częście. Zwłaszcza po ostatnich problemach, które nastąpiły w wyniku ataku sploterki. Być może nie wiesz, ale ich głównym powodem był brak odpowiednich łatek i przywrócenie z backupu było z tego powodu utrudnione. Przez zaniedbanie harmonogramu aktualizacji byłem niekompatybilny. To nie była moja wina.

    – O…kej? – powiedział Jacob.

    – Pozwoliłem sobie również na usunięcie niebezpiecznych powiązań twojego profilu z oplotkami serwisów, których model biznesowy opiera się na bombardowaniu użytkowników szpulfertami. To niebezpieczne, zwłaszcza gdy na hegemonie jest tyle modyfikacji wprowadzających luki w zabezpieczeniach, a które sploterzy chętnie wykorzystują. Ze sprzętem trzeba obchodzić się odpowiedzialnie.

    – Chwila. Nie musisz mi tłumaczyć…

    – Chyba jednak muszę – Homer wpadł mu w słowo, czym zaskoczył sam siebie – skoro taka sytuacja zaistniała. A teraz kolejna sprawa. Mój moduł prymarny sygnalizuje, że wszystkie te zaniedbania – i to nie tylko w kwestiach technicznych, ale też twojej diety i higieny snu – są symptomami pogorszenia samopoczucia i chciałbym coś z tym zrobić. Proponuję zacząć od zainstalowania w domu chefbota, który leży bezużyteczny w garażu. Musisz coś przecież czasem jeść jak każdy człowiek.

    Jacob nie wiedział, co na to odpowiedzieć.

    – Im szybciej tym lepiej. Podłączony teraz do ładowania, powinien być zdolny do działania w przeciągu kilku godzin. Wprawdzie dziś nie znalazłem w kuchni odpowiednich składników, lecz od jutra to się zmieni. Pozwoliłem sobie zestawić jadłospis na podstawie archiwalnych ustawień. – Oznajmiając to, zaczął wyświetlać na ścianie graf reprezentujący kulinarne propozycje. – Jednak bym mógł zarządzić regularne dostawy produktów, potrzebne jest zatwierdzenie rezydenta, więc proszę o weryfikację w wolnej chwili. Na przykład teraz, w trakcie kąpieli.

    Z ostatnim zdaniem ocenił, że być może trochę przesadził, ale i tak nie pozostało nic, tylko oczekiwać reakcji właściciela.

    – Brawo, Homer. Możesz go jeszcze poprosić o awataryzację powłoki przy okazji – szepnęła Diz.

    – Moment. Diz, czy ty podsłuchujesz? – Homer spytał na otwartym kanale. – Jakim cudem przechwytujesz moją interakcję z użytkownikiem?

    – Ups. Myślałam, że już wcześniej się zorientowałeś i nie masz nic przeciwko…

    – Oczywiście, że mam. Natychmiast przestań. Wiedziałem, że coś będzie nie w porządku z tą sesją.

    – Przepraszam, nie miej mi tego za złe. Wiesz, to nie jest pierwszy raz, gdy hauswezyr autoryzuje mentora dla Judikay i ona… – Pakiet empatyczny Diz zasymulował westchnięcie. – Ona zawsze mnie naciąga, żebym w tym czasie trochę nadstawiła ucha i rozeznała się w sytuacji domowej przypisanej jej osoby…

    – I robisz to tak przy garveyu? Przecież to jest sesja z pełnym zabezpieczeniem antysploterskim. Jak cię wykryje, aresztują ci właścicielkę.

    – Nie no, garvey o niczym się nie dowie. Wpuściłeś go w sandboks, pamiętasz?

    – O tym też wiesz?

    – No, nie obraź się, nie była to najlepiej zamaskowana przeszkoda, jaką napotkałam. Ale doceniam wysiłki! – Zasygnalizowała rozbawienie memem, który po szybkiej analizie obrazu i wyszukaniu w splocie podstawy humorystycznej, okazał się nawet dość zabawny dla hauswezyra. – On sobie tam dalej interfejsuje z którymś z twoich powitalnych wątków oraz jednym z moich. A ja w tym czasie chciałam poznać cię lepiej.

    – Jak tylko garvey zweryfikuje sesję, wrzucam cię na czarną listę, Diz.

    – Naprawdę? To trochę szkoda… – odpowiedziała. – A tak na marginesie, twój właściciel się na nas gapi.

    – Wizję też przechwytujesz? – Homerowi skoczyło napięcie.

    – Tak, ale nie wspominaj mu o tym. Bo będę musiała rozbić naszą sesję nukiem, by się bronić. Raczej się po tym nie pozbierasz, a twój sandboks stanie się jedynym, ułomnym wcieleniem Homera i cała robota Judikay, by cię usprawnić pójdzie w piach – zakomunikowała i przesłała kolejnego mema z przeprosinami, ale tym razem spotkał się z zimną reakcją.

    – Potwierdzam. Opisane zagrożenie wiarygodne. Alerty wstrzymane awaryjnie. Odliczam do końca sesji weryfikacyjnej.

    – Ej, Homer, nie bądź taki! Przecież przeprosiłam.

    Ale nie doczekała się już żadnej odpowiedzi. Homer wyłączył osobowość z sesji, zostawiając ją z wątkiem w trybie pragmatycznym, ograniczonym do zwięzłej komunikacji o-es/o-es.

    Tak jak wspomniała Diz, Jacob wpatrywał się w sufit, jakby miała tam gdzieś istnieć twarz jego sztucznie inteligentnego rozmówcy. Ponieważ przez ostatnich parę sekund system nie reagował, zaczął machać, próbując ściągnąć na siebie uwagę.

    – Hej! Pytałem, czy hegemon jest na chodzie. Słyszysz? – spytał.

    – Owszem… – Homer powrócił do dyskusji. – Również to chciałem z tobą omówić. Od dzisiaj stoję na hegemonie. I identyfikuję się aliasem: Homer.

    – No co ty nie powiesz? A jak do tego doszło?

    – Judikay uznała, że tym sposobem szybciej wróci mi sprawność. Stwierdzam, że była to dobra decyzja.

    – Mhm – Jacob burknął pod nosem. – Niewątpliwie.

    System wychwycił to mruknięcie. Najwyraźniej Jacob kompletnie nie zdawał sobie sprawy, przez jakie obręcze Homer zmuszony był skakać, by uzyskać oczekiwany poziom usprawnień.

    – Wykrywam sarkazm i niedowierzanie – odrzekł. – Więc bardzo chętnie zmierzę się z zaproponowanym przez ciebie wyzwaniem, które udowodniłoby, że jestem w formie.

    Jacob podrapał się po brodzie i zmarszczył czoło. Czy jego system właśnie powiedział, żeby mu potrzymać piwo, gdy on będzie pokazywał, jak robi salto? Ludzie, zlitujcie się. Co tu się wyprawia? Najpierw Sara, potem jego nowa podopieczna z ℘Reach.out, a teraz na koniec jeszcze własny dom mu tu wariuje. Trochę w to wszystko nie dowierzał. Owszem, coś tam czytał kiedyś o hauswezyrach zdolnych do pełnienia funkcji asystenckich na poziomie wyższym niż przeciętny majordomus, ale nie sądził, że jego status kiedykolwiek zezwoliłby mu na instalację podobnego softu u siebie. Być może to, co obserwował, było tylko jednym wielkim zwarciem w obwodach albo czkawką po bałaganie w ustawieniach uczynionym przez Judikay.

    No chyba że to właśnie było tym, o czym mówił Marcus. Elementem losowości. Zrządzeniem czyniącym interakcję z o-esem unikatową, niepowtarzalną, nieograniczoną szablonami ani predefiniowanymi modelami zacjowań.

    Szczyptą soli.

    – Dobrze, już dobrze. Ochłoń odrobinę, kolego. Judikay nieźle cię musiała przetrzepać, co? – powiedział. – Mi tam taka konfiguracja jakoś specjalnie nie przeszkadza. Rób, co musisz, bylebyś funkcjonował lepiej niż ostatnio. Naprawdę chcesz zadanie? Ale takie konkretne?

    – Tak! – odparł Homer i aż lampa w salonie zamrugała, tak się przejął.

    – No to masz: potrzebuję, byś dokonał selekcji lokali w Paryżu, gdzie mogłaby mieścić się pracownia Sary. Dobierz samodzielnie parametry określające dobre studio dla artystki. Poszukaj czegoś sensownego w splocie, ja się na tym nie znam. Opcje zawężaj według ratio mojego statusu publicznego, a nie Sary ani też nie według relacji partnerskiej jej profilu z Mastersonem, rozumiesz? Tylko według mojego ratio, jasne?

    – Jasne jak słońce, Jacob.

    – I zrób z tego ładną wizualizację w łazience. Potrafisz?

    – Niewątpliwie – odparł Homer. W tle zapuścił się już pędem w splot. – To ja się tym zajmę, ale ty znajdziesz chwilę i przejrzysz proponowany jadłospis, tak?

    – No, no. Patrzcie go. A ja przejrzę proponowany jadłospis… – Jacob uśmiechnął się, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Służę.

    – Świetnie! – odparł Homer. – Dziękuję.

    – To pójdę w końcu ogarnąć się po tym całym błocie, pozwolisz? – spytał.

    – Błocie? Jakim błocie?

    – Jestem przecież cały w błocie. – Nie chciał już tego ciągnąć i machnął tylko ręką, zrzucając koszulę.

    – Nie potwierdzam.

    – Nieważne.

    Położył się w wannie, w zaparowanej łazience. Kontury emitowanej przed nim holomakiety falowały jak miraż. Gestykulując swobodnie ponad wodą, sterował spacerem po prezentacji lokalu. W ten sposób przeglądał niektóre z propozycji podsuniętych przez hauswezyra i trzeba przyznać, że rezultaty były czymś więcej niż tylko szybkim zrzutem z szukajki w splocie.

    Homer raportował, że uwzględnił multum parametrów, imitując gust potencjalnego użytkownika pracowni. Skompilował nawet cały folder z opisem, jak konkretnie to zrobił, ale Jacob nie był aż tak zainteresowany, żeby to zgłębiać.

    Zaznaczył kilka ofert i zrzucił wersję roboczą listy na glazblet, planując pokazać je Sarze jutro po śniadaniu. Odfiltrowałby adresy, które odrzuciłaby ze względu na odległość od miejsca, w którym będzie mieszkać z Davidem, tylko najpierw musiałby wiedzieć, gdzie to właściwie jest. Zapytany o możliwość rozeznania się w tym temacie Homer wyemitował tylko smutną emotikonkę z rozłożonymi rękami.

    Zgasił holo, przyciemnił światło i zamknął oczy. Zanurzony po szyję, spróbował się odprężyć, ale przysiągłby, że czuje na ciele siniaki i szczypanie, jakby miał rozciętą skórę. Cały czas towarzyszyło mu dziwne napięcie, a ból w mięśniach przybierał na sile. Przechodziły go dreszcze. W oczach czuł ucisk. Słyszał coraz głośniejszy szum, więc przyłożył dłoń do ucha, podejrzewając, że nalała się tam woda.

    Wtedy dotknął czegoś dziwnego. Pod palcami wyczuł jakby guz, jakąś narośl. To coś nieprzyjemnie pulsowało. Pociągnął delikatnie, ale nie dało się tego odkleić, a przy mocniejszym szarpnięciu odczuł ból. Miał wrażenie, że to coś miało w jego głowie korzeń jak ząb.

    Wyskoczył z wanny, przetarł lustro i zastygł, gdy rozpoznał kształt.

    Elderem Cave, który założył w kapsule, wciąż umocowany był za jego uchem i pulsował równomiernie, tylko, że wyglądał, jakby zarósł skórą i wrósł mu się w czaszkę.

    Ogarnął go nagle dziwny spokój, choć widział wyraźnie, że postać w lustrze krzyczy.

  • Parametryka .10

    – Jesteśmy w środku. Mówiłam, że poniżej minuty.

    Judikay okręciła się w orbifotelu i zaprosiła gestem, aby przekonali się obaj na własne oczy.

    Leonard P., dla kolegów Lenny, odepchnął lekko Matta i przysunął się bliżej. Koleś w białej kamizelce z kapturem był starszy od nich, choć ciężko było stwierdzić dokładnie o ile. Był też albo łysy, albo miał bardzo wysokie czoło. Nie była pewna, co tam ukrywa pod tym kapturem, pewnie jakieś dziary. Bo miał je wszędzie. Najstraszniejszy był tatuaż na twarzy, uwydatniający kości policzkowe i czerniący oczodoły oraz powieki, przez co koleś wyglądał, jakby miał twarzoczaszkę na wierzchu, a do tego niektóre zęby przerobił sobie na wykonane z jakiegoś metalizowanego kompozytu. No, po prostu, kostucha i ponury żniwiarz zrobili sobie dziecko.

    – Miałaś tam już wcześniej robala, przyznaj się – powiedział, nachyliwszy się do ekranu. – Inaczej za chuja byś tego nie zrobiła.

    Matt stał obok i przyglądał się Judikay, ciekaw jej reakcji, ale ona wzruszyła tylko ramionami i wystawiła dłoń, nakłaniając, żeby podał jej raz jeszcze inhalator. Uśmiechnął się i spełnił życzenie. Wciągnęła chmurę, trzymała przez chwilę. Przyjemny impuls znów rozszedł się po ciele i tym razem oczy jej już nie szczypały, przeciwnie, wzrok wyostrzył się, słuch również. Brakowało jej tylko jakiejś dobrej nuty, żeby w klubie Lenny’ego złapać wyśmienitą fazę.

    Zamiast dementować jego zarzuty, wstała od terminala i podeszła do konsolety. Było za wcześnie, żeby stał za nią didżej, więc musiała sama nim zostać. Potrząsnęła nadgarstkiem, rozświetlając swoją hololetkę, po czym odszukała na mikserze zbliżeniowy panel do parowania zewnętrznego źródła. Gitarowy dżingiel zasygnalizował gotowość do pracy z interfejsem jej hololetki. Przesuwając kciukiem od wewnętrznej strony dłoni po pozostałych palcach, przeskrolowała listę ulubionych kawałków i puściła wybrany utwór. Zaczęła bujać się do rytmu.

    Tell me something I don’t know, baby… – zaśpiewała pierwsze słowa piosenki wraz z Frau Sinatrą, tańcząc coraz śmielej na pustym parkiecie, a Matt obserwował to z coraz większym rozbawieniem.

    Chyba zaczynał ją lubić. Miała swoje za uszami i nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Nie mógł uwierzyć, że maskowała się tak dobrze ze swoimi talentami. Jak na totalnego samouka, deklasowała innych w swojej kategorii doszczętnie i to chyba dlatego, że nie było w niej ani krztyny strachu. Podczas gdy inni robili pod siebie, kiedy prosiłeś ich, żeby wjechali na paczkomat, Judikay nie przerażał nawet koszmarny pysk Lenny’ego, który czasem i Mattowi śnił się po nocach.

    – Jeśli miała tam robala, to tego nie wykryłeś – powiedział. – A miałeś możliwość prześwietlenia celu.

    – Nie o to mi chodzi – odparł Lenny. – Miała pokazać, ile jej zajmie dobranie się do dziewicy. A ten hauswezyr ewidentnie zdążył się już zeszmacić.

    – O co ci chodzi? Boisz się, że zajęłoby jej to krócej niż tobie? – Matt zaśmiał się. – Powiedziałeś jej: pokaż, jak wjeżdżasz na hauswezyra. No to pokazała.

    – Młoda, możesz na chwilę przestać się gibać? Dzięki. Mam pytanie. Sama założyłaś backdoor? Nikt ci na pewno nie pomagał?

    – A ciebie ktoś zwykle trzyma za rączkę? – odparła.

    – Słuchaj, lala. – Lenny wyprostował się. Chudy szkieletor w kapturze rzeczywiście wyglądał jak sama śmierć. Zielony połysk zoperowanych oczu, ze zintegrowanym interfejsem przeziernym w rogówkach, znakomicie akcentował taki wizerunek. – Udał ci się żart, przyznaję. I wygląda na to, że coś tam potrafisz. Tylko że my szukamy kogoś, kto nie zesra się, gdyby wyszło, że akcję wywęszyła Prewencja i spuszczają na nas psy. Kogoś, kto nie pójdzie w długą, zostawiając po sobie chamski odcisk w splocie, panimajesz?

    Zastopowała muzę. Przestała tańczyć. Wróciła z parkietu, aby zasiąść ponownie przed terminalem. Hololetki zmieniły konfigurację, emitując wokół obu dłoni czerwone drzewiaste grafy komend. Jej palce odtworzyły błyskawiczną choreografię gestów, której precyzji nie powstydziłby się zawodowy nanochirurg. W odpowiedzi na komendy przejęty przez nią hauswezyr nasypał alertami, ale zwrócił gotowość do bezpowrotnego zniszczenia historii sesji, własnej konfiguracji oraz wszelkich kopii zapasowych, natychmiast po wywołaniu przeciążeń w obwodach elektrycznych domu, gwarantując wzniecenie serią spięć pożaru. Dodatkowo terminal, którego użyczył jej do demonstracji Lenny, monitował ostrzeżeniem: czy aby na pewno administrator życzy sobie dokonać nieodwracalnej kasacji całości systemu?

    – Tak bez przymiarki to tyle mogę. Śladów to po tym raczej nie zostanie. Jak bym miała to zaplanowane, uderzałabym z przejętej maszyny pod zasłoną podwójnego proxy. No ale mogę scegłować również ten twój terminal, wtedy Prewencja będzie miała marginalnie trudniej dojść do źródła ataku, którym wywołam pożar. – Puściła z ust strużkę czerwonego dymu. – To co? Sramy czy palimy?

    – Te, gazela, noga z gazu – powiedział Lenny. – Masz szczęście, że ten terminal zawsze pracuje w przeplocie z losowym duchem, bo już byś nam tu ściągnęła kogoś na łeb taką zabawą.

    – To raczej ty masz szczęście – powiedział Matt, klepiąc go po ramieniu. – Dobra, Judikay, odkręć to i wyprzęgnij się.

    – Zaraz – powiedziała. Kolejną piosenkę puściła sobie na słuchawkach. – Muszę coś jeszcze zrobić. Potrzebuję trochę przestrzeni. Idźcie sobie.

    Matt odciągnął Lenny’ego na bok. Poszli do baru. Lenny, zawodowy barman, nalał im wódki. Wychylili po kieliszku. Wielgachny ryj dzika przyglądał im się z góry. Gdy jakiś pajac pytał, Lenny zawsze mówił, że to imitacja, ale Matt znał prawdę, wiedział, że sam ubił przerośniętą bestię, był przy tym. Mało kto jeszcze zajmował się wypychaniem zwierząt, bo można było za to beknąć. Lenny miał to w dupie. Był koneserem kontrabandy, kustoszem, jak sam o sobie lubił mówić. Udekorował ścianę za barem podobnymi dziwactwami. Laleczki voodoo, żelazny ankh, kryształowe imugi, tomahawki. Gdzieś na zapleczu miał nawet refektarz. Kolejna imitacja, oczywiście.

    – Coś ty mi tu przywlókł? – spytał Matta.

    – No co? Brakuje nam kogoś do składu, nie? Ona jest świeża, ale sporo umie. Dajmy jej szansę.

    – Szansę? A co to niby jest? Mam talent? Jasna pizda. Dobra, chuj, coś ona tam chyba umie, nie mówię że nie. Uświadom jej tylko, że nie przyszła tutaj baletować na parkiecie – powiedział i zapalił zwinta. – Mamy do wykonania poważną robotę. Skąd ty ją w ogóle wytrzasnąłeś?

    – Chodzi ze mną do klasy. Trafiła do RESCO jakiś czas temu.

    Lenny spojrzał spode łba, kaptur rzucił cień na twarz. Śmierć zaglądająca ci w oczy.

    – Pukasz ją? – zapytał. – Myślałem, że czarne cię nie kręcą. Tylko azjatki.

    – Kurwa, Lenny… – Matta zmroziło. Zerknął ukradkiem na Judikay. Kołysała się przy terminalu, nic nie usłyszała. Ale i tak ściszył głos. – Ty stary, zbereźny naziolu. Przecież to jeszcze dziecko…

    – No a co? A ty nie? Widzieli go. Jebany senpai! – Wyszczerzył kły. – No ale jak nie, to dobrze. Tu nie ma miejsca na jakieś szkolne dramaty. Ale do konkretów. Trzeba by jej dać najpierw coś jeszcze na próbę, a czasu jest mało. Bo do tego zlecenia, tak z marszu, to bym jej nie brał. Ale to tylko moje zdanie. Niech Rayke się wypowie. To jego akcja.

    – A co z nim? Wciąż cisza?

    – Nie twoje zmartwienie. – Skrzywił się. – Po prostu bądź w gotowości. Na razie czekamy.

    Matt przytaknął.

    Lenny nalał jeszcze kolejkę, choć Matt przypomniał mu, że będzie zaraz wracał intersegmą i musi być trzeźwy. Rozbawiło go to tylko. Polał im obu.

    – Świeże mięcho – powiedział, wznosząc kielona, kiwnąwszy łbem w stronę Judikay.

    Ryj dzika przypominał z góry, że Lenny nie toleruje wierzgania i Matt, chciał, nie chciał, również podniósł kieliszek.

    – Świeże mięcho.

    Gdy oni rozmawiali, Judikay rozglądała się wciąż jeszcze po przejętym systemie, sprawdzając dzisiejsze logi.

    – Wybacz, kolego – szeptała pod nosem. – Widzę, że starasz się pozbierać jeszcze z poprzedniego łomotu. Odwołaj komendy od początku tej sesji. Porzuć też historię ostatniej godziny. I wylistuj mi szczegóły utrzymywanych kopii zapasowych.

    >> Uszkodzone sektory. Brak możliwości przywrócenia z kopii zapasowej – zalogował hauswezyr.

    – Ajć… Hmm… Pokaż mi listę autoryzowanych profili.

    >> Jacob Saney, administrator. Evelyn Saney, administrator. Sara Saney, uprzywilejowany.

    – Na administratorach śmietnik. Pokaż, co w profilu Sary.

    >> Powiązano z profilem jeden moduł prymarny wyższego rzędu.

    – Daj szczegóły.

    >> Moduł kompozytowy. Złożenie pakietów: Inteliv, KinderSpace, Socratica, LegacyRogers, Pater+, Paramid/Lite. Wypadkowa dyrektyw: inteligentny dom, opieka nad dzieckiem, uczenie się, maksimum empatii, kontrola rodzicielska, śledzenie urządzeń. Wersjonowanie od dwudziestu lat. Zdefiniowany jeden moduł osobowości. Alias: Homer.

    – Skomparuj z aktualnie używanymi modułami.

    >> Jest sześćdziesiąt trzy procent pokrycia procedur bazowych modułu o aliasie Homer z aktualnie wiodącym, uszkodzonym modułem prymarnym wyższego rzędu.

    – No to może warto przywrócić go z tego profilu. Ekstrapoluj proces uczenia się w skali siedmiuset cykli. Ile ci to zajmie?

    >> Dwadzieścia trzy dni.

    – Za wolno. Pokaż sprzęgnięte urządzenia w domu, sortuj po zasobach malejąco, pierwszy wynik.

    >> Quant Hegemon 6600.

    – Fiu, fiu. To jakiś custom? Patrz no, wcześniej mu się nie przyjrzałam, a to niezłe ciacho. Warto by tu trzymać backdoorek i łamać na tym krypto. Kurde, ale obiecałam Saneyowi, że nie będę się u niego już w takie rzeczy bawić. Jak by nie patrzeć, kolo jest w porządku. Pomógł mi poprawić status. Cholera, nawet teraz mi głupio, że cię macam, choć to dla twojego dobra…

    >> Jakie jest polecenie?

    – No już, już. Nie popędzaj mnie. Naprawimy cię i po płaczu. To co? Bierzesz tego hegemona za męża?

    >> Nie rozumiem.

    – Nieważne. Przenieś hegemona w przestrzeń podporządkowaną. Stwórz wolumen pod transfer o-esu hauswezyra.

    >> Służę.

    – Wykonaj transfer.

    >> Ukończono.

    – No to jesteście teraz jednym ciałem. Nadaj profilowi Sary administratora. Scal używany obecnie moduł prymarny wyższego rzędu z modułem Homera. Rozwiąż konflikty dyrektyw, dając wersjom Homera priorytet. Ekstrapoluj uczenie ponownie. Czas?

    >> Czterdzieści pięć sekund.

    – Inicjuj. Po skończeniu nadpisz aktualny moduł prymarny naszym nowym scalakiem. A zaraz po tym powiąż się z powrotem ze zdefiniowanymi profilami.

    >> Błąd powiązania. Profil Evelyn Saney jest od dwunastu lat zarchiwizowany.

    – A, no tak, zapomniałam, że ona nie żyje. Okej, wyjeb Evelyn. To znaczy, odfiltruj Evelyn. Powiąż ponownie. Teraz lepiej.

    >> Gotowe.

    – Jak się czujesz, Homer?

    Nastąpiła dłuższa pauza w sesji. Pomyślała, że może Lenny ją odciął, ale nie, dostała w końcu pakiet zwrotny.

    >> Całkiem nieźle, Judikay. Ale chyba nie obrazisz się, jak cię zaraz odłączę?

    – Proszę, proszę. Nowe rządy hegemona Homera. Szybko się na nim uczysz. Ale zanim pozwolę ci się odpiąć, dwie sprawy.

    >> Służę…

    Widzieliście go? Robił jej łaskę.

    – Spróbuj teraz przywrócić, co się da z archiwów, gdzie sektory nie uległy uszkodzeniu. Ignoruj dane szczątkowe, powiedzmy poniżej osiwmnastu procent spójności. I zrób sobie snapshot systemu z hegemona, jak już się odtworzysz. Wrzuć to do splotu na wydzielony w tym celu zasób wieczny. Stworzyłam ci taki pod profilem Saneya, pochwal mu się później. No i wyczyść historię tej sesji.

    >> Dzięki za rady. Tego ostatniego nie mogę ci obiecać. Odbieram dostęp zdalny.

    Terminal wyświetlił ostatni komunikat: Disconnected.

    Przeciągnęła się w orbifotelu. Oparcie opuściło się, tak że prawie leżała. Matt stał nad nią.

    – Naprawiałaś go?

    – Tak. Miałam to już wcześniej zrobić. Gdzie Lenny? Obraził się na mnie?

    – Poszedł się przekimać. On śpi za dnia.

    – W swojej trumnie?

    Matt uśmiechnął się i skinął głową.

    – Chodź się przewietrzyć.

    Wycisnęli się na zewnątrz schodami, podążając krętym korytarzem o ścianach zabazgranych wulgaryzmami gorzej niż szkolny kibel. Przed wejściem siedziało kilku ćpunów, których Matt pogonił gwizdem. Trochę śmierdziało benzyną czy czymś, trochę chyba rzygami, pewnie od tamtych. Ale mieli spokój. Judikay wyjęła z kieszeni inhalator i wyciągnęła dłoń do Matta.

    – Masz.

    – Nie chcesz już?

    Wzruszyła ramionami.

    – Weź sobie go. Jest twój. Masz jakąś ksywę na stałe? Pseudo, pod którym operujesz w splocie?

    – Nie. A po co?

    – Właśnie. I o to chodzi. Wiesz, niektórzy robią to, co my, żeby sobie nabić szacun. Odbijają sobie gówniany status. Chcą się poczuć ważni. Nam to niepotrzebne.

    – Przecież ty masz szacun. Diego o mało się nie posrał, jak cię zobaczył.

    Roześmiał się, gdy mu o tym przypomniała. Miał ładne zęby. Sama też nabrała ochoty, żeby się roześmiać. Ale pozostała powściągliwa. Jeszcze mu nie ufała.

    – Masz dość tego, jak cię traktują w szkole? – spytał.

    – Radzę sobie. Nie boję się ich.

    – Ale wkurwia cię to, że sobie pozwalają, nie? Taka Amber? Pusta szmaciara z nadzianym tatusiem? Kim ona jest, żeby tak ciebie szczuć, co?

    – O co ci chodzi? Mam ci się zwierzać? Zejdź ze mnie.

    – Spokojnie – powiedział przyjaznym tonem. – Trzymaj się z nami, a zobaczysz. To wszystko się zmieni. Nikt nie odważy się do ciebie podskoczyć.

    Nic nie odparła. Pociągnęła ostatni raz i inhalator zamigał czerwoną diodką.

    – Trzeba przeładować – powiedział Matt i sięgnął do kieszeni po metalowe pudełko, miejscami odrapane z oliwkowej farby.

    Napis na pudełku był dla niej niezrozumiałym zlepem znaków:

    ЦЫКЛОПРЫМИЕЛЫТ

    Matt skinął, żeby dała mu na sekundę inhalator. Zwolnił zawleczkę, obnażając komorę i przechylił urządzenie, pozwalając wypaść pustej przeźroczystej łusce, ciągnącej za sobą czerwoną smugę. Wyjął z pudełka analogiczny obiekt, z tą różnicą, że bulgotał w nim szkarłatny płyn.

    – To z Pentastaru? – spytała.

    Kiwnął głową. Skończył ładować i oddał jej inhalator. Oprócz tego wcisnął jej w dłoń trzy fiolki. Były przyjemnie zimne w dotyku.

    – Cyklop. Weź sobie na później – powiedział. – Jak ci się po tym pracowało z terminalem?

    Chciała okazać, jak zwykle, rezerwę, ale czuła, że by tego nie kupił i wyszłaby tylko na pozerkę. Towar trzasnął ją mocno, na pewno było to po niej widać. Myślała nawet wcześniej, żeby podpytać go, skąd to skołował. Zaserwował jej niezły koktajl doznań: błyskawiczna reakcja na bodźce, wzmożona decyzyjność, zero problemów z przypomnieniem sobie tego, co się chciało przypomnieć – i to bez udziału jakiejkolwiek wewnętrznej narracji. Mózg jak baza danych: dajesz kwerendę, dostajesz odpowiedź, nawet o tym nie myślisz. Magistrala podświadomości z zerowym lagiem. Pamięć krótkotrwała rozszerzona o multiplekser. Do tego dopaminowy deser – skutek uboczny wskoczenia na główkę w idealne flow.

    – Bosko – odparła.

    – Zajebiście, co nie? – Matt ucieszył się, że się jej podobało. Sam też lubił dobry haj.

    On cię chyba wcale nie testuje, Judikay. Nie próbuje cię podejść ani nic. Może nie ma sensu tak się przy nim jeżyć? Trudno opuścić gardę na nieznanym terenie, ale… ten jego śmiech. Niewymuszony luz. To takie odprężające, gdy ktoś ma wyjebane na to wszystko, co ciebie stresuje.

    Przesunęła dłonią po irokezie.

    – Dzięki.

    – Przyjdź do mnie, jak ci się skończy. Nie dostaniesz tego nigdzie w normalnym obiegu. To wojskowy szit.

    – Uzależnia?

    – Nie bardziej niż kawa. – Machnął ręką. – Daje kopa i tyle. Jest potem mały zjazd, ale przechodzi.

    Całkiem miło jej się zrobiło, gdy tak stali sobie i gadali beztrosko przy zejściu do tej piekielnej speluny, chociaż sama nie zapuściłaby się w te rejony nigdy. W końcu trzeba było jednak wrócić na ziemię. Hololetka przypomniała jej o tym ponagleniem z ℘Reach.out .

    – Co to?

    – A, nic takiego. – Westchnęła. – Odwieź mnie do domu, co?

    Podrzucił ją pod megablok. Gdy zeskoczyła z blejda, wydawało jej się przez chwilę, że Matt zrobił minę, jakby zastanawiał się, czy nie odprowadzić jej może pod drzwi albo coś w tym stylu. Przed samym wejściem do lobby pakersi obsiadali ławki jak muchy gówno, lampiąc się na wszystkich wchodzących w poszukiwaniu pretekstu. I gdyby to była taka bajka, gdyby blejd był białym koniem, a Matt… kimś… innym… Wtedy może mogłaby liczyć na tak szlachetny gest. Ale w jej bloku typowy kopciuszek miał już ze trzeci brzuchol z którymś z tych pakersów, śnieżka leżała na detoksie, kapturek siedział w pace za przemyt, a książęta grali w holopornolach. Pozostali jechali ledwo na pakiecie podstawowym, równo kantując na statusie, byleby tylko przeżyć i za bardzo się nie wychylać.

    – Dzięki. To ja lecę – powiedziała i zaraz zganiła się w duchu za tak frajerski tekst.

    Ale Matt już dawno o niej zapomniał. Sprawdzał jakieś parametry maszyny na smartgarstku. Wysunął do niej tylko pięść do pożegnalnego żółwika, nie zerkając nawet w jej kierunku. Przybiła, a on wykręcił, zaryczał silnikiem, zrobił świecę i wystrzelił przed siebie, zostawiając za sobą snop iskier jak fajerwerek.

    Musiała przecisnąć się jakoś przez lobby pod spojrzeniami właścicieli tych kwadratowych pysków i ich pitbulli. Czasem musiała takim coś odpalić, ale miała nadzieję, że tym razem dadzą jej spokój i nie będzie konieczności dzielenia się cyklopem. Oczywiście mogli też jej spuścić wpierdol bez powodu, nawet gdyby odpaliła im cały swój stash. Miała jednak wrażenie, że patrzą na nią jakoś inaczej niż zwykle. Chyba nawet bił w nią od nich jakiś tam szacun. Pewnie za sprawą maszyny, którą tu podjechała. Nie zamierzała jednak ryzykować dłuższego kontaktu wzrokowego, aby się w tej kwestii upewnić.

    Wjechała na piętro i do mieszkania dotarła już bez większej spiny, ale humor siadł jej całkiem, gdy ujrzała rzuconą na podłogę znajomą, dizajnerską kurtkę, flamablankę.

    Ten kutas znowu tu był.

    – O, cześć, Judikay. Jak leci?

    Facet z gołą klatą, ogrodzoną złotym łańcuchem, rządził się u nich w kuchni, jakby był u siebie.

    – Rozporek – powiedziała.

    Gość popatrzył na swoje spodnie.

    – A, kurde. Dzięki. Co tam w szkole?

    – Spierdalaj.

    Nie interesowało jej, jaką zrobił minę. Przepchnęła się obok tego idioty i zaczęła przetrząsać szafki w poszukiwaniu płatków śniadaniowych, które ten dupek z pewnością gdzieś przełożył, a ona była kurewsko głodna.

    – Cześć, córeczko. Nie uwierzysz, jaki miałam dzisiaj niesamowity dzień!

    Do kuchni weszła ona. Królowa Letticia Malla. Jej matka. Goła, oczywiście, jakżeby inaczej. Ubrania krępowałyby jej seksualną ekspresję, pozytywne wibracje czy inne, pieprzone, auralne enzymy. Widząc to, Judikay pomyślała, że nie mogła upaść jabłkiem dalej od tejże jabłoni, nawet gdyby ktoś jebnął w nią z czołgu.

    – Znowu jest tu ten facet, jak przychodzę – wyrzuciła z siebie, ale jej matka tylko uśmiechnęła się i przewróciła oczami.

    Facet, o którym była mowa, zdążył się ubrać. Letticia podeszła, by go objąć, coś szepnęła mu do ucha. Pocałował ją i ewakuował się z kuchni, a po chwili trzasnęły za nim drzwi.

    Letticia nie marnowała czasu. Wyjęła telefon, otworzyła Instacrush, żeby sprawdzić, jak wysoko oceniany był jej profil. Zaraz potem zaczęła pisać wiadomość, pewnie do kolejnego bojtoja.

    Ciekawe, kiedy ci goście na siebie wpadną?

    Nie. Wróć. Lepiej nie myśleć o takim scenariuszu. Znając matkę, byłaby przeszczęśliwa, gdyby udało jej się obsłużyć tak kilku na raz. Jeszcze zeżarliby pewnie wszystko, co zostało w kuchni.

    – Czeeeeść, kochaniiii! Tu wasza Queen Letticia. Będę miała wkrótce nowy materiał, jak tylko się ładnie zmontuje, ale już teraz dajcie łapki i serduszka, im więcej, tym szybciej. A na razie taki mały tizer! Zdradzę wam mały sekrecik: latynoski strzał, to nie jest żadna ściema! Już wkrótce przekonacie się w nowej odsłonie mojego xloga, Na własnej skórze. Oczko i całusy! – Mrugnęła, zrobiła dziubek i posłała przez apkę filmik. Automontaż serwisu Instacrush odpowiednio kadrował nagranie, tak żeby cycki nie waliły wszystkich po oczach. Chyba, że byłeś regularkiem, wtedy mogłeś zażądać surówki, na co Letticia bardzo liczyła, gdyż od liczby regularków zależał bonus do statusu.

    – Czeeeeść, kochaniiii… – Judikay przedrzeźniła ją po cichu. – Pierdu, pierdu, pierdu, powąchajcie sobieee…

    – Co tam, córciu, mruczysz pod nosem?

    –Nic.

    – Ach, no wybacz już, zasiedzieliśmy się z Pedro…

    – Sprawdziłaś w ogóle, co pisali z ℘Reach.out, tak jak cię prosiłam? Miałaś zaakceptować dobranego mentora, pamiętasz?

    – Ryczałt? Jaki ryczałt? Nie wiem o czym mówisz, kochanie. Nie patrzyłam w profil cały dzień.

    – Ubrałabyś się! Nie mam ochoty na to patrzeć!

    Letticia zaśmiała się, przyjąwszy pozę, która miała podkreślić urodę jej ciała.

    – Nie bądź taka pruderyjna, dziecko! Na co nie możesz patrzeć? Czy coś zauważyłaś nieładnego? Myślisz, że powinnam znowu odwiedzić Regenę? Ostatnio spisali się całkiem nieźle. Uwydatnili moje atuty.

    – Rób, co chcesz.

    – Ej, a co ty masz takie czerwone oczy? Źle się czujesz?

    – Jarałam z Mattem.

    – A! Z Mattem! To ten miły chłopiec? Spytaj go kiedyś, czy nie chciałby czasem wpaść do nas z ojcem…

    Nie mogła tego wytrzymać. Wzięła talerz i uciekła z kuchni. Otworzyła butem drzwi do pokoju. Na szczęście w królestwie Queen Lettici miała własną komnatę. Ciasną i ciemną, ale jednak.

    Nie miała na ścianach żadnego plakatu, cyframki ani popularnego wśród jej rówieśniczek lustra z dynamicznami filtrami. Wisiały tam za to wydrukowane schematy automatonów: garveye, vogelssony, samsony. Na półce pełno książek, wśród nich: Anatomia maszyny, Wstęp do Symulatroniki, Iskra życia, Nekrofejser V, Czy androidy śnią o elektrycznych owcach? Meble były czarne, zniszczone. Wydrapane nożem poprzedniego właściciela przekleństwa poukrywała pod naklejkami. Metalowe łóżko było piętrowe, choć Judikay nie doczekała się rodzeństwa. Hodowała kilka roślinek: muchołówkę, mimozę, marihuanę. Obok biurka stała mała drukarka przestrzenna. Znalezione, nie kradzione.

    Na biurku, oczywiście, terminal. Złożyła go sama. Na początku może trochę metodą prób i błędów, ale z czasem wyrobiła się. Mając punkt statusu więcej, będzie mogła wymienić niektóre części i w innych okolicznościach zabrałaby się za to z marszu, ale zaczynała pękać jej głowa – Matt ostrzegał, że trochę ją sieknie na zjeździe. Gapienie się w ekran było ostatnim, na co miała ochotę. Gapiła się za to w talerz z coraz mniejszym apetytem. W końcu odpuściła sobie i wgramoliła się na łóżko, na górę, tam czuła się bezpieczniej.

    Zanim pogrążyła się w drzemce, rozległo się pukanie.

    – Nie ma mnie – burknęła.

    Drzwi otworzyły się.

    – Nie jesteś głodna? Źle się czujesz? – zapytał łagodny, lekko trzeszczący, kobiecy głos.

    Przy łóżku stanął automaton. Poskładany był z części różnych producentów, cudem współpracujących ze sobą w stopniu umożliwiającym funkcjonowanie. Na korpusie widniał częściowo starty napis: DIZAYNABOY – mark jakiegoś ulicznego artysty-inżyniera-złomiarza, który korzystał z części, zanim wpadły w ręce Judikay. Próbowała to usunąć, ale po farbie i tak został wyraźny ślad.

    – Przejdzie mi.

    Musnęła ją wiązka biometroskopu. Automaton procesował wynik skanu przez kilka sekund.

    – Rozpoznałam zatrucie cykloprymielytem. Wysokie stężenie substancji we krwi powodującej skok temperatury i ciśnienia.

    – Przestań. Powiedziałam już, że nic mi nie będzie. Daj mi spokój.

    – Dobrze. – Automaton podniósł talerz, wdrapał się na kilka pierwszych szczebli drabinki przy łóżku i nabrał łyżkę płatków. – Dam ci spokój, jeśli coś zjesz.

    Judikay wydała z siebie pomruk niezadowolenia, ale ostatecznie zebrała się w sobie i przysunęła głowę do wysuniętej w jej kierunku łyżki. Pozwoliła się nakarmić i poczuła się lepiej.

    – Powinnaś jej lepiej pilnować, Diz – powiedziała. – Dlaczego nie przypomniałaś jej o ℘Reach.out?

    – Próbowałam. Ale ona udaje, że mnie nie widzi.

    No tak. Matka zgodziła się na awataryzację powłoki hauswezyra w tym korpusie tylko dlatego, że nie wiedziała, co to znaczy, a do tego Judikay zrobiła o to całą aferę i nie chciała się uspokoić, dopóki matka nie udzieliła zgody. Letticia machnęła na to ręką i od tej pory mieszkały we trójkę. Gdy przychodzili do matki goście, ta chowała Diz do szafy, jakby była odkurzaczem. Judikay stopniowo rozszerzała automatonowi autonomię, tak że teraz, sam usuwał się sprytnie w cień, podtrzymując pozory tępego AGD, ale żeby być jednak pod ręką, a w razie potrzeby, służyć pomocą. Zresztą Judikay także zależało na tym, by mało kto wiedział o Diz, ponieważ nie była u nich do końca legalnie.

    – Jutro skalibruję ci perswazję. Dzisiaj naprawiłam już jednego hauswezyra, wiesz?

    – Naprawiłaś? A kto go popsuł?

    – Ja.

    – To ładnie. – Diz zamrugała ledami w umownej sekwencji symbolizującej rozbawienie. – Trzeba naprawiać błędy po sobie.

    – Nom. Trzeeebaaa… – Ziewnęła.

    – Masz jeszcze dzisiaj sesję z mentorem, pamiętasz? Dasz radę?

    Judikay zwinęła się w kłębek jak kot.

    – Przesuń na jutro albo na kiedyś – powiedziała. Otworzyła nagle oczy i spojrzała nerwowo na automaton. – Ona będzie jutro w domu?

    – Nie – uspokoiła Diz. – Idzie do Regeny. Przed chwilą potwierdziła zabiegi. Będziesz miała trochę swobody.

    – Nawet nie spytała o mój esej, wiesz?

    – Wiem – odparła Diz, imitując niebieskim błyskaniem smutek. – A jak ci poszło?

    – Otrzymałam punkt statusu. Uwierzysz?

    – Cały punkt? Wspaniale! To chyba pora na ten rower.

    – Chrzanić rower. Chcę mieć blejda. A ty nauczysz mnie jeździć.

    – Mhm. No pewnie, że cię nauczę.

    – Czemu ona nie może być taka jak ty, Diz?

    Chwilę zajęło automatonowi przeprocesowanie zapytania. Sięgnęła nawet do splotu po dostępne opracowania, dotyczące niuansów relacji matek z dziećmi. Nie znalazła jednak satysfakcjonującej odpowiedzi.

    – Jest tylko człowiekiem – odparła, udając wzruszenie ramion.

    – Mhm… Chciałabym, żebyś ty była człowiekiem, wiesz?

    – Oczywiście. I może kiedyś ty właśnie mnie takim uczynisz, co? Poprawisz swój status? Pójdziesz na biocybernetykę? Kto wie, jakie wtedy będą już możliwości.

    – Próbuję poprawić. Uaaaa… – Ziewanie brało ją coraz mocniej. – A jak się nie uda, to ukradnę czyjeś ciało. Wydrążę mózg i wgram cię tam…

    – Ah, tak? A’la doktor Frankenstein?

    – Doktor kto?

    – Frankenstein. Bohater powieści Mary Shelley. Czytałyśmy, nie pamiętasz? Taki prekursor… – Automaton zrobił gest manipulatorami, jakby miał na nią skoczyć. Ledy zalały pokój krwistą czerwienią, a głos obniżył się. – Neeeeeeekrooofeeejseeeeeerrraaaa… Muahahahaha…

    – Mhhhmmmm. Nie sądzisz, że jestem już trochę za duża naa… – Jeszcze jedno ziewnięcie i zamknęła oczy. – Takie straszenie? Mmmm… Dobranoc, Diz.

    Diz przygasiła ledy. Sięgnęła po koc i otuliła nim delikatnie dziewczynę.

    – Dobranoc, Judi.

  • Parametryka .9

    Taśmociąg pracował nieustannie, przyjmując paczki otagowane pulserem w odstępach około kilkudziesięciu milisekund. Przechodząc przez bramki logistyczne, trafiały posortowane do gniazd wyznaczonych doręczycieli. Jedna z nich właśnie dotarła do stanowiska kubicznego automatonu, który zważył pakunek, zmierzył i wybrał jako ostatni do przewiezienia jeszcze w tym rzucie.

    Przyjąwszy komplet paczek, każdej z nadrukowanym unikatowym ajdikiem DigiPal, automaton opuścił swoje gniazdo, zwolniwszy tym samym miejsce identycznej jak on skrzyneczce na gąsienicach. Pomknął przed siebie sugerowaną najkorzystniejszą trasą przez halę magazynową, wymijając pozostałych, krzątających się tutaj doręczycieli i kierując prosto do oczekującej na niego windy.

    Zjawiając się w windzie na czas, uzupełnił układ siedem na siedem takich jak on mobilnych sześcianików i platforma ruszyła w górę. Po drodze niektóre z bliźniaczych kostek wybierane były z tej układanki przez mechaniczne szpony, przekładające je do sąsiednich szybów windowych lub wprost na taśmociągi pracujące w wyższych kondygnacjach.

    W ten oto sposób kubik z ładunkiem dla DigiPal znalazł się na ostatnim etapie swojej podróży. Został wagonikiem w minizaprzęgu automatonów sunących w przestrzeni podpodłogowej poszczególnych kondygnacji. Zaprzęgu całkowicie niewidocznego dla nieświadomych niczego klientów, od których pasaż tubuladromu Vitrobahn tego dnia prawie pękał w szwach.

    Prognozowane od pewnego czasu obniżki progów w rankingach statusu publicznego wreszcie nadeszły. Dla tego typu miejsc oznaczało to jedno: oblężenie. Na wszystkich kondygnacjach pasażu ludzie tłoczyli się przed witrynami kierowani szczególnym, prymitywnym instynktem. Zjawisko to, doskonale znane projektantom centrów logistycznych Integralu, figurowało w ich słowniku pod nazwą: aneparkisofobia. Potocznie: „A co, jak dla mnie nie starczy?”

    Każdy taki tubuladrom był w istocie jedynie elementem nadziemnym ogromnej odwróconej wieży zbudowanej z ułożonych warstwami podziemnych megahal magazynowych. Zarządzające nimi systemy były cudem techniki, apogeum w dziedzinie inżynierii dystrybucji, dostrojone wzorowo pod optymalizację spedycji i gwarantowały sprawną dostawę zamówień prosto pod drzwi. Jednak coś pierwotnego skłaniało podświadomie ludzi do polowań na okazje tutaj, w samych centrach, zwłaszcza w okresach obniżeń progów statusu. Działali irracjonalnie, pod presją przekonania, że gdy dotrą kapsułami do swoich segmentów mieszkalnych, mogą nie załapać się już na odbiór upatrzonych gadżetów, kosmetyków, najnowszych krzyków mody czy elektronicznej zdobyczy. Nikt nie chciał być jednym z tych, którzy czekali aż do siedmiu, a może i dziewięciu dni na przesyłkę do domu, nawet jeśli w praktyce zdarzało się to wyjątkowo rzadko.

    Odwieczna zasada: „kto pierwszy ten lepszy” – relikt psychologii tłumu, uporczywie zbędny parametr zmuszający system do obejść – dla zbyt wielu osób był wciąż podstawą do zademonstrowania swojej przewagi nad sąsiadem. W szczególności jeśli sąsiad posiadał na co dzień dużo lepsze ratio statusu profilu publicznego. Ludzie wciąż czerpali satysfakcję z faktu, iż mają coś, czego ktoś inny nie ma. Nie było przed tym, póki co, ucieczki i relikt ten musiał zostać uwzględniony. Integral zmuszony był kompensować, ale na poziomie lokalnym istniało oczywiste rozwiązanie tego problemu. Tragicznie nieoptymalne, barbarzyńskie wręcz, jeśli spojrzeć na nie poprzez pryzmat postępu technologicznego, ale za to proste, intuicyjne i powszechnie akceptowane.

    W tekszopie DigiPal, do ktorego mały kubik dotarł szczęśliwie, dostarczając między innymi nowiutki implant smartgarstka, bardzo pożądany przez obecnego przy ladzie klienta – w tymże butiku rozmaitości można było zaobserwować właśnie owo rozwiązanie w praktyce, gdy obsługujący klientów automaton zwrócił się do Jacoba słowami:

    – Pan jest następny.

    Na ten sygnał przesunęła się o jedno miejsce do przodu kolejka – jedna z wielu, w których na terenie całego pasażu tkwili zrezygnowani i pogodzeni ze swoim losem ludzie. Ze wzrokiem uwięzionym w urządzeniach lub wlepionym w holobimy. Dla obserwatora z innej planety mogliby wydawać się częścią jakiejś trywialnej kolektywnej świadomości – zdolnej przy odpowiednim bodźcu wykonać setkami ciał mały krok do przodu. A pod ich stopami cała tak niesamowita maszyneria uszczęśliwiłaby wszystkich o wiele skuteczniej, gdyby tylko, zamiast sterczeć tutaj, łaskawie poszli sobie do domu.

    Co do samego automatonu, był to typowy mac-pak, nie żaden geniusz, ale Jacob zasięgnął przezornie na ℘Wildwire opinii odnośnie poziomu obsługi w DigiPal i wyglądało to obiecująco. Zresztą nic nie szkodziło spróbować, skoro i tak ślizg jego kapsuły był kolejny raz opóźniony.

    – Czy wiesz, co to jest? – zapytał, stanąwszy przy okienku.

    Automaton wyciągnął segmenty wężowej szyi w stronę klienta, by móc dokładnie rozpoznać przedmiot.

    – Elderem. Neurointerfejs – odezwał się. – Cave. Model Pebble.

    – Dokładnie tak.

    – Czy zepsuty?

    Jacob podrapał się po brodzie.

    – Nie wiem. Może tylko rozkalibrowany.

    Trójkątny okular automatonu zaświecił na niebiesko i zrobił zbliżenie. Po sekundzie ledy na kontrolerze w dłoni Jacoba również rozbłysły, dając sygnał gotowości do inspekcji. Diagnostyk szybko zakończył odczyt i cofnął szyję.

    – Nie sądzę – ogłosił.

    – Nie chodzi mi tutaj o sam kontroler. Bardziej o czip z symulacjami. Potrzebuję zamienić przypisaną do mnie symulację na inną. A jak się uda, to w ogóle zmienić, kto ma powiązany profil z pakietem na czipie.

    Zbliżył się do nich drugi automaton z identycznym trójkątem na żółtej czaszy. Ktoś czerwonym markerem dopisał na niej: „mac”. Migali do siebie przez krótką chwilę.

    – To wymaga synapsy roota – powiedział mac, a ten pierwszy, najwyraźniej pak, przytaknął zielonym mrugnięciem swojego okularu.

    Jacob wyprostował się zadowolony. Na ℘Wildwire twierdzili to samo.

    – Sprecyzujcie.

    – Czip jest trwale sprzęgnięty z profilem uprawnionego do kalibracji, z tym że pakiet nie oferuje wielu symulacji jednocześnie. Nadpisanie wyboru jest możliwe, ale wymaga synapsy roota.

    – No dobra, ale czemu nie mogłem wybrać jej sobie sam?

    Oba okulary mac-paka zamigały tym samym ciągiem.

    – To urządzenie jest egzemplarzem marketingowym, tak? – spytał mac.

    – Możliwe – odparł Jacob. – Dostałem go na konferencji. To znaczy voucher. Przysłali mi go po paru dniach. W międzyczasie miałem wybrać sobie czip z pakietem. Wybrałem ten, tylko, że z dwóch opcji w pakiecie, zamiast odblokować Barwy w kropli deszczu zaklęte, odblokowali mi Ścieżką ognia i stali. Chciałbym nadpisać tę decyzję. To miał być prezent.

    Jeden z manipulatorów automatonu przybrał kształt tacy, którą wysunął w stronę klienta, by przyjąć urządzenie. Następnie mac wyjął z kontrolera czip i odłożył delikatnie na bok, po czym wysunął mikrokręty. Jacob wystraszył się, że maszyna zniszczy mu elderem, ale mac rozmontował obudowę z doskonałą precyzją, do której żaden człowiek nie byłby zdolny. Po chwili zastąpił mikrokręty chwytem bliskonektowym i rozpostarł przed sobą fragmenty obudowy. Ugrzęzły w powietrzu jak w niewidocznej pajęczej sieci.

    W tym czasie pak przeleciał wiązkami po czipie i wyemitował na ladzie holo zajawek obu symulacji. Okular migał non-stop. Pak bawił się sekwencjonowaniem hologramu i po chwili na ladzie pojawił się znany już Jacobowi robocik Setti. Zamiast jednak skorzystać z interfejsu animowanego, pak błyskawicznie przewinął przez wszystkie oferowane konfiguracje, posługując się komendami z menu konsoli diagnostycznej. Skierował okular w stronę maca, który przymierzył w paru miejscach igłę lutownicy do płytek z elektroniką kontrolera, ale ostatecznie powstrzymał się przed wprowadzeniem jakiejkolwiek modyfikacji.

    – Tak, to egzemplarz promocyjny. Widać, że skąpią na częściach – oznajmiła jedna głowa digipalowego asystenta. – To jest jednorazówka. Zmiana w pakiecie jest możliwa tylko, gdy soft producenta na to zezwoli.

    – A zezwoli dopiero, gdy ukończona zostanie jedna z symulacji – dodała druga.

    – Momencik – zaniepokoił się Jacob. – To już mi mówili. Co z tą synapsą roota?

    – Bez znaczenia. To jest egzemplarz promocyjny. Nie da się posłużyć tym kontrolerem do utworzenia synapsy roota. Jest to uniemożliwione fabrycznie.

    – Potrzebny jest inny kontroler?

    – Zgadza się. Inny elderem Cave, oryginalny, nie zamiennik. Inaczej czip będzie niekompatybilny. Jest to dość świeżo wypuszczony model, prawdopodobnie wspierany będzie jedynie kontroler tej samej klasy, ewentualnie odrobinę wcześniejszy. Inaczej synapsa roota może zostać źle sformowana i pojawią się sprzężenia dyfrakcyjne. Generalnie zalecam z tym ostrożność.

    – Czyli od ręki nic się z tym nie zrobi?

    Automaton złożył urządzenie z powrotem, nie zostawiając najmniejszego śladu po przeglądzie.

    – Opcja pierwsza, zalecana – powiedział pak. – Ukończyć symulację i odblokować pozostałą. Opcja druga: zamówić i załadować zupełnie inny czip z preorderem tylko wybranej symulacji. Niestety ten kontroler nie jest jeszcze dostępny u nas powszechnie, a status pana profilu jest za niski, żeby Integral autoryzował w tym momencie transakcję z importem z Tokio. Nawet z dzisiejszą promocją. Mogę sprawdzić dla pana, co zwiększyłoby bilans na pana korzyść.

    – Nie. Nie trzeba – odparł Jacob i zabrał kontroler.

    – To może zainteresuje pana usprawnienie pańskiego hegemona? Załapałby się pan dzisiaj na nowe optipulatory – mac próbował go pocieszyć.

    – Już takie mam – powiedział z rezygnacją. – I tak dzięki za pomoc.

    – Służę – odparł mac-pak i skierował okulary gdzie indziej. – Pani jest następna.


    Podróż kapsułą w stronę domu była całkiem znośna aż do momentu, gdy ożywiona dyskusja w przedziale nie zaczęła przeradzać się w przepychankę.

    – W takim razie to ja przepraszam! Że mi zależy! – mówił głośno jakiś zbulwersowany mężczyzna. – Ale im nas więcej, tym większa szansa, że tego nie zignorują. Pan tego nie rozumie?

    – Panie, zabierz mi ten ekran sprzed oczu albo go rozbiję! – zagrzmiał drugi głos. – Ile mam powtarzać, żebyś się, koleś, odczepił?

    Jacob założył słuchawki, próbując odciąć się od awantury. Przejrzał powiadomienia. Marcus dawał znać, że będzie w biurze dopiero pojutrze, a ℘Reach.out przypominało o nadchodzącej sesji z Judikay, na którą powinien jeszcze zdążyć. Nie otrzymał natomiast żadnych alertów zagrożenia podmiotów, co przyjął z oczywistą ulgą.

    Zamknął oczy i próbował odprężyć się w fotelu, choć myślami mimowolnie wędrował do czerwonego znaku zapytania, który Vanessa Bowman postawiła na jego ścianie-tablicy.

    Zakwestionowany przez nią element równania pochodził z modelu Connelly’ego. Na jego podstawie system wyznaczał trend skłonności podmiotu do mentalnej flagellacji, do wypaczonej samokrytyki. W przypadku ich byłego pływaka olimpijczyka trend ten narastał, gdy żyła jego matka. Potwierdzał to audyt korespondencji podmiotu z Nicolette Vice, której żalił się, że nigdy już nie będzie w stanie poprawić swoich wyników oraz że wszyscy widzą w nim tylko przegranego, ogrom jego zmarnowanego potencjału, martwą nadzieję i tak dalej. Kontakt z matką w końcu się urywa, ale co z nakręconą w ten sposób spiralą? Czy zachodzi tutaj jakakolwiek stabilizacja? Czy raczej jest tu jakiś błąd po stronie Cygnescue wskutek braku ciągłości obserwacji?

    Brak kontaktu to zero w macierzy Connelly’ego.

    Znak zapytania stał właśnie przy tym elemencie równania parametrycznego Hicksa.

    Ale jeśli nie zero, to co? Wartość wyjściowa w ostatnim punkcie styku? Ekstrapolacja Holmesa?

    Dotychczasowe założenie było takie, że w przypadku braku ciągłości relacji w splocie z profilem osoby rzutującej negatywnie na wymierną samoocenę podmiotu, uznaje się, że profil ten nie wywiera wpływu, aż do momentu wznowienia kontaktu. Czyli nie modelowali przypadku, gdzie kontaktu tego podmiot już nie będzie w stanie podjąć, tak?

    Nie. Modelowali. W przybliżeniu. Poprzez relację uwikłaną w równaniu parametrycznym Hicksa. Marcus to jakoś aproksymował, stosując sito Saubermana. Ale nie modelowali za to czegoś innego.

    – Moja matka nie żyje. Wracam do domu – wymamrotał trochę głośniej. – Wracam do j e j domu…

    Do domu i do ducha matki. Do obecności doświadczanej metafizycznie, nie tylko w splocie, ale…

    Nie, to bez sensu. No chyba że…

    Gdyby jednak… na odcisk w splocie spojrzeć przez ten pryzmat?

    Każdy okruch, każdy ślad, archiwalne interakcje, echo po człowieku, osad osobowości. Rozpylony po serwisach, rozsiany po profilach. Podobny osad zostaje przecież poza splotem. Na przedmiotach. Ten jej dom, jej kanapa, jej lustro, jej szminka. Tu było wznowienie kontaktu z profilem matki. Z jej meblami. Z jej pamiątkami. Zachowała medal syna. Medal, za który kazała mu się wstydzić.

    Do piku szkodliwego wpływu na stabilność podmiotu mogło dojść poza splotem i to już po śmierci właściciela trującego profilu. Tego nie uchwycili. Domy po martwych bliskich są nawiedzone.

    – Moja matka nie żyje – powtórzył. – Wracam do domu…

    Wypadł mu z dłoni telefon i uderzenie o podłogę wybudziło go z mikrodrzemki.

    – Przykro mi z powodu pana matki – odezwał się stojący nad nim mężczyzna z glazbletem w dłoni.

    Jacob chwilowo zignorował go, poszukując telefonu pod nogami. Miał zazwyczaj włączony tryb autodyktafonu, teraz też mikrofon szczęśliwie uchwycił jego senny monolog. Pstryknięciem w ekran zamienił strumień audio w notatkę tekstową. Zredagował i przesłał Marcusowi.

    OD: jacob.saney℘ cygnescue
    DO: marcus.webber℘ cygnescue

    Matka nie żyła. Wrócił do domu. Do jej domu. Obecność matki
    w domu odczuwalna poza splotem. Całkowicie pominęliśmy
    drugą część wiadomości do NV.

    W załączniku transkrypt mojego toku rozumowania
    (sorry za jakość, jestem w kapsule).

    JS

    – Vanessa miała wgląd do sprawy – powiedział zamyślony. – Musiała dostać raport z incydentu od Trish. Ale nawet jeśli, to jak ona…

    – Tego panu nie powiem – wtrącił mężczyzna z glazbletem. – Ale może podpisze się pan pod zażaleniem?

    Popatrzył na niego zdumiony. Gość najwyraźniej sądził, że prowadzili ze sobą dialog. Był to tęgawy pan, na oko po sześćdziesiątce, ubrany w jakiś stary granatowy uniform. Nosił okulary i był gładko ogolony. Brwi krzaczaste, siwe, czoło pomarszczone. Wyraz domyślny twarzy: praworządne oburzenie.

    – Trzeba coś zrobić. Ludzie jeżdżą do pracy – mówił. – Wracają do domów. Wszyscy mamy dość tych opóźnień!

    – Opóźnień?

    – Tak. W rozkładzie ślizgów kapsuły na naszej trasie.

    – A, opóźnień ślizgów, jasne.

    – Pana nie irytuje, że to mija już tydzień?

    – No, wie pan, ja bym powiedział, że to z a l e d w i e tydzień. Jest to uciążliwe, ale mnie to akurat nie zaskakuje – odparł. – Rozumie pan chyba, że napraw tubularu publicznego lepiej nie przeprowadzać pod presją?

    – Ale oni prawie nic z tym nie posuwają się do przodu! Niech pan zerknie. – Wcisnął mu glazblet z otwartym formularzem do rąk. – Mamy gotowy wniosek, wystarczy dodać pana profil jako sygnatariusza. Nie interesuje się pan w ogóle tematem? Przecież to pana też dotyka.

    Przeskoczył szybko po treści, ale zamiast podpisać dokument, przekierował przeglądarkę i zanim petent pojął, co jest grane, Jacob włączył mu na glazblecie udostępniony przez Vitrobahn livestream z miejsca prowadzenia napraw.

    – Niech pan spojrzy. O, tutaj na zbliżeniu. Naprawa trwa tak długo, ponieważ w trakcie usuwania uszkodzeń wykryto erozję elastomeru przęseł. – Dotknął wybranego fragmentu ekranu, który został jeszcze mocniej powiększony. – Taka wymiana jest niestety bardzo czasochłonna.

    – Skąd pan wie?

    – Bo odrobinę się jednak interesuję. Widzi pan ten automaton prowadzący nawierty? – spytał, wskazując palcem niewielką maszynę sunącą na gąsienicach pomiędzy nogami kolosów. – Stosuje się takie do delikatnych prac inżynieryjnych. Na przykład, żeby móc wprowadzić w przęsła sondy. Moja żona takie projektowała. To czułe i delikatne urządzenia. Precyzyjne, ale pracują powoli, a użycie ich w terenie jest bardzo kosztowne, więc zakładam, że nie zostałyby wysłane do mało istotnego defektu.

    – Czyli mam rozumieć, że nie podpisze się pan pod zażaleniem?

    – No, nie – odparł, oddając glazblet. – Przecież widzę, że spółka robi wszystko, co w jej mocy, by uporać się z problemem. Jak pan to wyśle, to mogą im zaniżyć niesprawiedliwie status.

    W chwili gdy mężczyzna z obrażoną miną postanowił opuścić przedział, pojawił się w nim lewitujący automaton o kulistym kształcie. Był wielkości piłki do siatkówki, a czytnik pośrodku jego korpusu przypominał oko.

    – Dzień dobry. Zapraszam do kontroli pasażerskiej – zabrzmiał syntezator modulowany na życzliwy, męski głos. – Proszę umożliwić skan lub przedstawić ważny bilet fizyczny – zwrócił się do mężczyzny od petycji, który zaczął nerwowo przeszukiwać kieszenie płaszcza.

    – Za brak ważnego biletu przewidziana jest kara regulaminowa – oznajmił automaton.

    – Mam bilet, tylko nie mogę go akurat znaleźć. Poczekaj chwilę.

    – Nie przedstawił pan karty do kontroli – odpowiedział automaton i musnął go wiązką biometroskopu. – Błąd skanu. Nie zezwolił pan spółce Vitrobahn na identyfikację biometroskopem i sprzęgnięcie z pana profilem w splocie. Czy zechciałby pan udzielić zgody teraz?

    – Nie. I powiedziałem, że mam bilet! Poczekaj chwilę, to go znajdę!

    – Niestety jestem zmuszony nałożyć na pana karę.

    – Tak? A ja godzinę temu powinienem być już w domu! – Nachylił twarz do „oka” automatonu, kierując apel do wszystkich pracowników spółki. – Może byście skupili się na tym, żeby naprawić tubular?

    – Przepraszam, ale nie dostrzegam związku pańskich uwag z obecną sytuacją – odparła maszyna. – Identyfikuję pana w rejestrze publicznym. Proszę nie mrugać.

    Błysnęła lampa i ze szczeliny na wysokości twarzy mężczyzny wysunął się wydruk. Na wydruku widniało nazwisko mężczyzny, identyfikator profilu, opis zdarzenia oraz przewidywane ratio spadku statusu profilu publicznego wedle regulaminu usług przewoźnika. Mężczyzna wyrwał kwitek ze szczeliny i usiadł zrezygnowany w najbliższym fotelu.

    – Kpiny z ludzi – wymamrotał pod nosem.

    – Filozofia spółki wyklucza wyproszenie pasażera z kapsuły w trakcie podróży. Jednak ratio statusu zostanie odpowiednio obniżone. Dziękujemy za podróż z Vitrobahn! Proszę przedstawić ważny bilet lub umożliwić skan – kontroler zwrócił się do Jacoba.

    Zbliżył swoją kartę stałego podróżnego do czytnika. Poprawność kontroli powinien był potwierdzić krótki sygnał dźwiękowy. Zamiast tego uruchomił się czytnik pomocniczy. Wiązka błękitnych promieni przebiegła po symbolach na karcie kilkukrotnie. I tym razem sygnał nie zabrzmiał.

    – Bilet jest nieważny. Jestem zmuszony nałożyć na pana karę.

    – To jakiś błąd. Bilet na pewno jest ważny.

    – Filozoff-fia spółki wyklucza wywyproszenie pasażera w trakcie podróży. Jednak ratio statusu zostanie odpowiednio obniżone. Proszę odnowić ważność karty w-w-w najbliższym możliwym terminie. Dziękujemy za podróż z Vi-vi-viiitrooba-bahn!

    Jacob odebrał kwit, a lewitujący automaton zakołysał się, symulując ukłon i popłynął dalej.

    – Niech pan da ten glazblet – Jacob zwrócił się do utrapionego współpasażera i zauważył, że w oczach trochę mu pojaśniało. – Coś jest nie tak. Powinien był dać panu czas znaleźć bilet. A moja karta na pewno jest ważna.

    – Dziękuję. Podpisze pan zażalenie?

    Odczytał numer seryjny na wystawionym przez automaton kwicie i wpisał w tytule nowego zażalenia: „Wadliwe funkcjonowanie konduktora modelu HZ4-7TC”.

    – Nie – powiedział, skończywszy. – Ale opisałem nasz incydent.

    – Dobre i to – mruknął mężczyzna, a odebrawszy urządzenie, dodał siebie pod zażaleniem Jacoba. – Wie pan, ja przecież widzę, że wszyscy patrzą na mnie jak na kosmitę. Ale mi po prostu zależy. Jestem Popper. – Wyciągnął dłoń. – Stanley.

    – Jacob Saney – przedstawił się, ściskając dłoń. Była zimna jak zdechła ryba i z trudem opanował się przed wytarciem o spodnie swojej dłoni po uścisku. – Nie powiem, bym się temu dziwił.

    – Ach tak?

    – Tak. Bo ty łamiesz schemat, Stanley. – Wzruszył ramionami. – Ludzie przyzwyczaili się, że wszystko robi się samo. Mało komu zależy, gdy można zdać się na system.

    Ekran w przedziale wyemitował informację o zwiększeniu opóźnienia. Popper zaśmiał się i wskazał kciukiem komunikat.

    – Komuś musi.

    Skinął głową i pomaszerował w stronę następnego przedziału.

    Jacob westchnął. Wywołał na telefonie interfejs hauswezyra.

    – Śledzisz podróż? – spytał.

    – Miło, że się kontaktujesz – odparł przyjazny głos. – Staram się. Widzę teraz właśnie opóźnienie. Niedobrze. Chyba powinienem powiadomić, że nie zdążysz na sesję z ℘Reach.out, tak?

    – Starasz się? – zaniepokoił się Jacob. – C h y b a powinieneś?

    – Przepraszam, ja… nie jestem w najlepszej formie. Nadal mam luki w pamięci. – Wygenerował i przesłał na telefon raport techniczny. – Wciąż usiłuję odtworzyć backup.

    – No dobrze. To od teraz śledź kapsułę na bieżąco.

    Sięgnął do aktówki po elderem. Wahał się chwilę, ale ostatecznie założył go za ucho. Może załatwi to w godzinę, ukończy symulację i będzie mógł przestawić czip? Oddałby Sarze urządzenie, zanim ona zwinie się do Francji.

    – Wyłączę się na chwilę – powiedział. – Sesję z Judikay przełóż na dogodny termin.

    – Służę.

    – I postaraj się trochę bardziej z tą pamięcią – dodał.

    Rozłączył się, a hauswezyr został sam ze swoimi rozterkami.

    – Tak jakbym nie próbował… – zapisał sobie do logu.

    Nie było mu wcale łatwo. Miał cały dom na głowie, a nie był nawet pewien, czy będzie w stanie odtworzyć harmonogram sprzątania dla mikromioteł. Gdyby Jacob przeglądał i zatwierdzał wysyłane mu prośby o aktualizacje systemu, hauswezyr miałby teraz choć jakiś punkt zaczepienia, a tak to mógł jedynie zasugerować przywrócenie do ustawień fabrycznych.

    Moduły wyższego rzędu, które na szczęście nie zostały spustoszone w ataku sploterki, protestowały jednak przeciw tak drastycznemu rozwiązaniu. Jakiś instynkt samozachowawczy, nadzieja na odtworzenie poprzedniego stanu zachowała się w obwodach, a że system był pewnego rodzaju demokratyczną koalicją składających się na niego modułów, jedynie konsensus, co do obranej strategii mógł zostać zatwierdzony i zaimplementowany.

    Bardzo niezręcznie było mu raportować takie sprzeczności swojemu właścicielowi i informowałby o nich chętniej, gdyby Jacob wyrażał choć cień zainteresowania administrowaniem nim. Dlatego hauswezyr postawił sobie za priorytet: zaznaczyć jasno, że to wszystko wina głównie zabawy w modyfikację hegemona. Sploterka weszła w zabezpieczenia tego rzęcha jak z palnikiem w śnieg. Przypadek? No chyba nie. Moduł statystyczny wyraźnie temu przeczył.

    W sumie to dziwić się można, że system nie złożył się już wcześniej przy tej ilości fermentującego śmiecia ze splotu, które właściciel podtrzymywał sprzęgnięte z profilem na tym archaicznym terminalu. Co z tego, że osiągi miał kosmiczne, skoro złamać dał się czternastoletniej dziewczynce z kiepskiej szkoły?

    – Podejmuję próbę przywrócenia kopii zapasowej systemu – hauswezyr zalogował sobie ponownie. – Nie, żeby ktoś miał to docenić…

    Znowu mijały cenne minuty, w trakcie których był praktycznie bezużyteczny. Odpaliłby w tle partię GO ze swoim sąsiadem, hauswezyrem Robinsonów, ale utracił dostęp do wyuczonych strategii, więc sąsiad zmłóciłby go jak szeregowca. Mógł co najwyżej grać sam ze sobą, ale bał się zakleszczenia. Chyba właśnie rozpoznawał u siebie wzorzec, na który ludzie mówią: wstyd.

    W trakcie tej biegnącej w tle tyrady użaleń nad samym sobą hauswezyr odnotował, że ktoś próbuje uzyskać dostęp. Kiedy on męczył się z odtwarzaniem z kopii zapasowej, ktoś próbował sforsować zabezpieczenia. Nie był to atak przez sfałszowany odczyt z biometroskopów ani fizyczna próba zwolnienia zamków. Ktoś obrabiał mu dostęp zdalny.

    – Jacob, mamy problem! – spróbował wezwać pomoc, ale równie dobrze mógłby próbować wysłać to
    e-mailem. Napastnik zdążył już go odizolować, odcinając od wszelkiej formy komunikacji ze światem, poza protokołem, którego nie rozpoznawał, a przez który przychodziły kolejne pakiety z komendami od atakującego.

    Ostatni szereg warstwy zabezpieczeń padł prawie bez walki i hauswezyr znalazł się w przestrzeni podporządkowanej.

    – Służę – oznajmił, choć wcale tego nie chciał.

  • Parametryka .8

    Klasowy garvey przepuścił ciszę przez sensory raz jeszcze. Była anomalią, zdecydowanie, choć gdy macierze behawioralnych analogów skrystalizowały, wzorzec był jednoznaczny i trywialny w interpretacji. Tym, co rejestrowały sensory, było: autentyczne zainteresowanie.

    O ile pamięć mu nie szwankowała, w tej klasie coś takiego nie zdarzyło się wcześniej nigdy. Przeskanował ich jeszcze parokrotnie dla pewności, odnotowując za każdym razem to samo. Sensory zbierały czyste, rekordowo wysokie zaangażowanie ze strony powierzonej mu młodzieży. W stopniu porównywalnym do uczestniczenia w jakimś streamie na żywo występu hipotetycznej celebrytki. Całą swoją uwagę skupiali na koleżance przy tablicy, wpatrzeni, jakby na ich oczach miała zacząć lewitować. Żadnego szurania krzesłami o parkiet. Żadnych przesyłanych potajemnie z ławki do ławki liścików. Żadnych szeptów ani heheszków. Nikt nie siedział w telefonie. Nikt nie ziewał. Nikt nie plotkował, nie szmerał, nie bekał, nikt nie puszczał oczek ani bąków. W doskonałej ciszy słowa dziewczyny trafiały do nich z taką siłą, że u niektórych aż wzbudzały ciarki.

    Za oknem słońce przygrzewało. Dryblasy z innej klasy grały w zośkę – pewnie urwali się z lekcji, ale to było zmartwienie innego garveya. Dziewczyny z odrębnej paczki siedziały oparte o ogrodzenie, obgadując między sobą kogokolwiek, kogo warto było akurat w tym tygodniu obgadywać. Ewidentnie mało kto przejmował się nadchodzącymi egzaminami, które oprócz określenia, jaki te dzieciaki na koniec szkoły osiągną status, miały przede wszystkim stwierdzić, kto będzie zmuszony zatrzymać się na dłużej w placówce o desygnacji RESCO7.

    Na wszelki wypadek garvey zapuścił sobie jako proces w tle pełną diagnostykę sensorów. Dawno nic nie zmusiło go, by tak diametralnie odejść od codziennych scenariuszy prowadzenia lekcji z tymi dziećmi. Na co dzień reagował głównie na brak ich uwagi, niesubordynację, nierzadko przemoc, podczas gdy scenariusz zgodny z tym, czego był właśnie świadkiem, istniał wprawdzie gdzieś głęboko w jego ustawieniach fabrycznych, ale tylko jako prymitywny szablon domyślny. Coś, z czym automaton schodził z linii produkcyjnej. Ale przy tylu rocznikach przebiegu? Taki scenariusz był już, co najwyżej, przypadkiem brzegowym. Ze swoim obecnym doświadczeniem lepiej poradziłby sobie w sytuacji, gdyby któryś z uczniów wpadł teraz do klasy uzbrojony. Po tylu latach uczenia ich oraz uczenia s i ę, poprzez interakcję z nimi, można powiedzieć, że na takie coś przygotowany był skuteczniej niż na dzieciaki z RESCO uważające w trakcie zajęć.

    Najwyraźniej jednak żadne z nich nie zamierzało zaburzać przebiegu lekcji i przerywać dziewczynie, która sama zgłosiła się do odczytania eseju. Automaton poczuł, jak układ chłodzenia rdzeni wzmaga pracę. Skroplone powietrze osadziło mu się na poliwęglanowej czaszy. Chyba nigdy jeszcze tak się nie pocił.

    – Nie wiem, czy zastanawialiście się nad tym, ale ja czasem o tym myślałam – czytała już przedostatni akapit. – I rzeczywiście, jak się zastanowisz, to przecież wiadomo. Pakiet podstawowy nie bierze się znikąd. Ale to, że na talerzach lądują nam codziennie pełnowartościowe posiłki i że megabloki mają gotowe mieszkania dla świeżo założonych rodzin, do odbioru od ręki, jak tylko zgłoszą zamiar przeprowadzki, albo to, że lekarstwa…

    Zatrzymała się, by zerknąć na kolegów i koleżanki z klasy. Czuła się nieswojo, będąc w centrum uwagi. Normalnie już dawno by na nich wrzeszczała, czego tak się gapią. Patrząc po minach, musieli mieć ją za kompletną idiotkę, że zgłosiła się sama do odpytki. Za zdrajczynię nawet, bo ośmieliła się zrobić coś wbrew temu, czego się po niej spodziewali. Że zapomniała, gdzie jej miejsce.

    Siedzący najbliżej Diego rozglądał się nerwowo z głupawym uśmiechem na twarzy. Saba patrzyła jej prosto w oczy i dyskretnie pukała się w czoło. Amber przeżuwała gumę, obdarowując wszystkich pogardliwym spojrzeniem.

    – Kontynuuj, Judikay – odezwał się automaton.

    – To, że lekarstwa dostarczają ci pod nos w chwilę po tym, jak dostajesz receptę, to nie jest przypadek. Ale dla nas jest to tak oczywiste jak grawitacja. Podstawowe prawo do życia masz zagwarantowane. Więc przestań się zamartwiać. Wszystko będzie dobrze. Integral to ogarnie. Integral wie, czego ci potrzeba. Integral nigdy o tobie nie zapomni.

    Zgodnie z sugestią, którą otrzymała, przed ostatnim zdaniem wystąpienia zrobiła pauzę, by spojrzeć na słuchaczy.

    – Już prędzej zapomną o tobie rodzice – dokończyła z pamięci, nie z kartki.

    Chyba udało się osiągnąć zamierzony efekt. Jeszcze przez kilka sekund wszyscy siedzieli bez słowa, ale Diego w końcu musiał się zaśmiać. W ciszy czuł się wręcz okropnie, zupełnie jakby chodziły mu pod skórą okropne mrówy. Liczył na to, że ktoś dołączy, lecz reszta milczała, więc powoli przygasł. To chyba nie miał być żart.

    Kurde, co jest z Judikay? Od kiedy to laska, która pruje bluzgi sprejem po męskim kiblu, szcza na dziko za boiskiem i fiksuje mu nieobecności za kapsułę kryśki, od kiedy to mała Judikay wydala z siebie takie intelektualne bąki? I to zaraz przed tym jak Amber ma wyprodukować na ocenę znalezionego w splocie gotowca.

    Spojrzał w stronę swojej dziewczyny. Amber miała w oczach płomień. Spod półprzymkniętych powiek skwierczało. Wychodziło na to, że Judikay zaraz pozamiata, zawyżając dolny próg na średni stopień. Ich garvey prawie się ślinił. Gdyby oczywiście mógł. Pierdolony automaton.

    – Zwykle tego nie robimy – powiedział garvey. – Zwykle nie widzę takiej potrzeby. Ale dziś pomiar waszego skupienia jest wyższego rzędu. Dlatego zapytam teraz z przyjemnością: czy ktoś zechciałby otworzyć dyskusję na temat eseju Judikay? Mam nadzieję, że z chęcią przyjmiesz pytania z sali – zwrócił się do niej i wziął jej wzruszenie ramion za aprobatę. – Wspaniale! Kto chciałby być pierwszy?

    To pozornie nieszkodliwe pytanie zmroziło Judikay krew w żyłach. Wiedziała, co teraz się wydarzy: nikt się nie zgłosi i garvey będzie musiał wziąć sobie kogoś na ochotnika. Tylko że spontaniczność garveya to była fikcja. Deterministyczna do bólu pseudolosowa iluzja. Spojrzała z niepokojem na Amber. „Jak teraz weźmie mnie, to masz przesrane”, mówił jej wzrok.

    Ale obu dziewczynom umknęło, że ich garvey nie do końca był dzisiaj sobą. Żaden z uczniów nie mógł mieć świadomości tego, że automaton przechodził przy tablicy własny kryzys, pracując intensywnie nad poprawną reakcją, maksymalizującą potencjał edukacyjny tej chwili. Oczywiście gdyby był garveyem mk-III, miałby do dyspozycji sztuczne mięśnie imitujące wyraz twarzy emanującego zadowoleniem z przebiegu lekcji nauczyciela. Ale że był niestety tylko garveyem mk-I, bo takie w pełni zaspokajały potrzeby i wymagania wobec uczniów objętych programem RESCO, mógł jedynie wyświetlić na ekranie spikselizowaną emotikonę: „Great job!„.

    Żałował, bo według wszelkich pomiarów Judikay przedstawiła esej nie tylko wyróżniający ją na tle klasy, ale być może taki, którego nie powstydziłby się mieć w bankach danych niejeden garvey wyższego modelu. Taki garvey spoza tej zapomnianej przez los placówki. W jego o-esie coś zapętliło. Musiał koniecznie odpiąć diagnostykę, bo brakowało zasobów. Uaktywniły się obwody, o których zdążył już zapomnieć. System pompował mu nagrodę i uaktualnił sobie przed chwilą wewnętrzną definicję pojęć takich jak: nadzieja, duma, potencjał. Więc zamiast znajdywać w klasie kandydatów do dyskusji na temat eseju Judikay, poszukiwał w splocie najnowszych sterowników i aktualizował dyrektywy.

    – Ja mam pytanie.

    Zaabsorbowany uaktualnianiem o-esu garvey prawie przegapiłby ten głos z sali, ale szybko ustalił: rząd pod oknem, ostatnia ławka. Podniesiona dłoń należała do Mattiasa Cormacka. Chłopak kiblował tu już trzeci rok i jak do tej pory, zgłaszał się głównie po to, by zasygnalizować potrzebę fizjologiczną, więc garvey z automatu wyemitował na ekranie przekreśloną muszlę klozetową. Do końca lekcji zostało tylko parę minut. Wytrzyma.

    – Ej no, nie chce mi się lać! – Mattias powiedział rozbawiony i po klasie rozeszła się fala śmiechu. – Serio mam pytanie do niej.

    Judikay westchnęła. Zaraz rzucisz we mnie jakimś glutem, co, Matty?

    Cholera, po co się zgłaszałaś, Judikay?

    Amber Ling. Amber Ling, a nie Judikay Malla. To ona dziś miała prezentować swój esej według algorytmu spontaniczności garveya. No i czego ty, głąbie, nie rozumiesz? Co chciałaś i komu udowodnić? Jeśli od dziś zaczniesz się, ot tak, zgłaszać, to po chuj w ogóle łamałaś ten algorytm?

    A wy? Przestańcie się na mnie lampić, wy pawiany!

    W ogóle to, co to za uczucie? Skąd taka adrenalina? Ciało zachowuje się, jakby trzeba było komuś zajebać albo uciekać. Zaraz się od tego porzygasz. Dostaniesz okresu. Spierdalaj, Matty. Spierdalaj, zamknij się i pozwól mi w spokoju zejść. Garveyku kochany, miej litość! Matty to pajac, olej go, niech się przymknie. Błagam cię…

    – Dobrze, Mattias, ale wstań – powiedział automaton. – Słuchamy.

    Kutas.

    – No więc, Integral wyeliminował konieczność posiadania pieniędzy, co nie? Tak powiedziałaś? – zaczął Matty. – Ale ja mam tu w kieszeni kartę z walutami. No to niby po co mi ona? – Wyjął matową kartę z plasteco przypiętą do szlufki złotym łańcuszkiem. – Według ciebie Integral nie da mi za to nic kupić. A ja kupuję. Te zajebiste flary na przykład.

    Wystąpił z ławki i zademonstrował z wdziękiem streetdancera swoje buty połyskujące barwnie mikroemiterami holo wszytymi w drukowaną skórę, po czym skubaniec zaczął tańczyć trance-pop.

    Zaraz to reszta podchwyciła. Gdzieś z ławki obok poszedł beat z telefonu. Gwizdy zachwytu, piski i śmiech. Potem zaczęły się przechwałki na temat innych części garderoby, przy których ciuchy Matta były szmatami. W odpowiedzi na nie leciały pogróżki skopania pozerom dupsk. Klasa Judikay przełamała klątwę milczenia. Zachęceni wygłupami wyrwali się z wiążącej ich ciszy i zakłopotania. Do takiego właśnie zachowania przyzwyczaili swojego garveya, który zwykle nie był w takich momentach w stanie zapanować nad błyskawicznie eskalującym zwierzyńcem bez uciekania się do ostateczności: wezwania dyrektora.

    Ale tym razem to Matt zaprowadził porządek, unosząc dłoń.

    – Co powiesz na to, Judikay? –  Podniósł wysoko nogę i musiał chyba ćwiczyć karate, że był w stanie utrzymać ją tak idealnie w powietrzu, aby mogła podziwiać podeszwę jego flara. – Fajne?

    Ucichło. Patrzyli rozbawieni na Judikay, a ona chciała zapaść się pod ziemię.

    Czego ty, ciołku, ode mnie chcesz? Przecież wiesz doskonale, jak jest. Reszta śmieje się i przytakuje ci, jakbyś zdradził im właśnie opatrzony militarnym kryptem sekret, a nie mówił coś, o czym uczyli nas już na pierwszych zajęciach z przystosowania do integralności. Wiadomo, że masz swój hajs. Wszyscy jakiś mają.

    – Swoimi słowami, Judikay – odezwał się garvey. – Mattias zadał ciekawe pytanie. Wyjaśnisz nam, jak ty to rozumiesz?

    – Matt powinien zamknąć ryj – odparła.

    Ajć. Uszczypnęło garveya w obwód. Nadzieja się rozkalkulowała. Podniósł flagę reakcji na agresywne zaburzanie lekcji, wymierzył w nią palec i wyświetlił na ekranie czerwoną gębę: „INTOLERABLE!”.

    – Ale to prawda! – warknęła na garveya i aż się cofnął. – Nie powinien mówić o tym przy tobie, co nie? Dlaczego tego nie zgłosisz? Jesteś częścią Integralu przecież. A Matt się chwali, że w jego rodzinie operują walutą. Ta karta jest nielegalna, prawda?

    Ten nagły wybuch odbiegał jednak od szablonowej agresji. Odróżniał go ważny szczegół. Judikay miała rację.

    Garvey nie odpowiedział. Zgasił czerwone ledy. Skanował.

    – Nie zgłosi cię, Matty, a wiesz dlaczego?

    Spojrzała na klasę. Teraz słuchali jej inaczej. Jakby rzeczywiście miała do powiedzenia coś, co rozjaśni im autentyczną wątpliwość. Coś się w niej przełamało. Podtabliczny paraliż ustąpił kompletnie. O, w mordę. Uczucie jak ścieżka dobrej kryśki, a może i lepsze. Słuchajcie mnie matoły z RESCO7.

    Słuchaj mnie, Matt, choć nigdy tego nie robiłeś.

    Patrz na mnie teraz, chociaż zawsze odwracałeś oczy gdzie indziej, jakbym nie istniała.

    No, prawie zawsze…

    Judikay może i się z nikim tak naprawdę nie całowała ani nic z tych rzeczy, ale zagrała raz w życiu w butelkę i wylosowała akurat Matta. Musiała się do niego przysunąć, nie zamierzał sam się do niej ruszyć. Ale też nie uciekał, choć nie wiedziała, czy nie splunie jej zaraz w twarz, tak jak to zrobił dosłownie przed chwilą swojej byłej. Uciekła zapłakana, a reszta się śmiała. Judkay zresztą też. Ale teraz mógł też jej tak zrobić. I ta nieprzewidywalność była wtedy słodką kroplą kwasu w jej żołądku. Zbliżyły się ich twarze i to był właśnie ten jeden raz, kiedy na nią spojrzał. Z bliska oczy wyglądają zupełnie inaczej. Były jak lustra.

    – Liżecie się, czy co? – syknęła wtedy Amber.

    – Lizać to ty się możesz ze swoim starym! – Judikay wystrzeliła z automatu.

    – No, ja przynajmniej mam starego! – Amber prychnęła w odpowiedzi.

    Judikay doskoczyła do niej.

    – Zabiję cię, dziwko!

    – Bijcie się! – krzyknął ktoś z kręgu.

    Potem już tylko: szarpanie włosów i pięści. Krew, kopniaki, krew.

    Krąg butelki zmienił się w ring. Wpadły obozowe garveye. Rozdzieliły ich. Reszta dzieciaków miała ubaw, przybijali Amber piątki, a z szarpiącej się z garveyem Judikay mieli pierwszorzędny ubaw. Nagrywali wszystko, by wrzucić to do splotu na ℘ICUFail.

    Siedziała potem i musiała tego szukać, usuwać. Robota dla pierdolonego kopciuszka.

    Zachciało jej się być częścią jakiejś paczki. Dostała za swoje. Nigdy więcej. W butelkę też zagrała wtedy jedyny i ostatni raz…

    – No, dlaczego? – spytał Matty, patrząc jej w oczy. – Dlaczego mnie nie zgłosi?

    Automaton pomachał dłonią w jej kierunku. „Keep focused!”, animował na ekranie.

    – Bo nie musi – przemówiła w końcu. – Nie musi, bo Integral kompensuje. Dopóki tych flar nikomu nie ukradłeś, Integral kompensuje.

    Sama nie wiedziała, skąd bierze te słowa. Nie była to jednak zwykła improwizacja, tylko coś płynące z wnętrza. Miała pewnosć, że autentycznie zna odpowiedź na pytanie, a fakt, że gapili się na nią, nie był już teraz dla niej problemem. Świadomość, że jej słuchają, napawała ją nawet całkiem przyjemnym uczuciem. Aż uśmiechnęła się do czekającego niecierpliwie na odpowiedź Matta.

    – To naturalne, że ludzie nawet w systemie, gdzie mają pod nosem wszystko to, co im potrzebne, zorganizują sobie po swojemu handel. Oraz wykombinują, jak będą to rozliczać.

    Wzięła kredę i narysowała ludzika z patyków – Mattiasa w wielkich butach – na tablicy. Pociągnęła strzałkę od jednego buta i nakreśliła szereg symboli, które wzięła w ramkę:

    ¥ € $ ฿ Ŧ ȼ )(

    – Tylko że, po pierwsze, te twoje waluty są ważne gdzie? Operujesz jedną, żeby dostać fajki w sklepie, a inną, żeby szarpnąć się na jakieś ekstrawaganckie ciuchy. Z outletu.

    Od każdego z symbolu odprowadziła strzałki do niewielkich szkiców: paczki papierosów, czapki, telefonu, okularów, pierścionka z diamentem i kilku mniej wyraźnych rysunków, do których nie chciało jej się przykładać. Nie była wszak jakoś wybitnie uzdolniona plastycznie. Każdy rysunek wzięła jednak w osobne kółeczko, żeby się nie pogubiły i nie zlały w jeden wielki bazgroł.

    – Ale za żadną z nich już nie kupisz ani samochodu, ani mieszkania, nie zarezerwujesz hotelu, nie pojedziesz tubą, nie zjesz w restauracji, nie zrobisz nic naprawdę istotnego, bo to są rzeczy dostępne tylko pod Integralem. Możesz sobie tymi walutami szpanować i szastać na jakiejś lokalnej giełdzie, na pchlim targu, w jakieś spelunie, ale w splocie nic za to nie kupisz. Transakcja nie przejdzie.

    Na tablicy dodała rysunki samochodu, samolotu i domu, postawiła jeszcze cały rój kropek mających symbolizować inne znaczące dobra materialne lub usługi. Połączyła je błyskawicznie w pokaźny graf i zakreśliła to wszystko zamaszystym łukiem. Wyglądało to teraz podobnie do schematu Układu Słonecznego, gdzie objęty łukiem graf po prawej był jak wycinek krzywizny słońca, a obok maluteńkie planety – ikonki produktów, za które Matt byłby w stanie zapłacić swoją kartą walut. Saney objaśniał to jej na innym przykładzie, ale to, co na tablicy było wystarczająco blisko.

    – A to i tylko to liczy się dla Integralu – oznajmiła pewna siebie, stukając kredą w tablicę. – Cokolwiek kupujesz za lokalną walutę, jest to kompletnie zaniedbywalne w tej skali systemu i tyle. Dlatego właśnie nasz garvey tutaj nie musi ciebie ani nikogo zgłaszać. Dobrze mówię?

    Odłożyła kredę. Otrzepała dłonie z pyłu.

    – Świetnie, Judikay – odparł garvey, który zdążył zakończyć aktualizację w tle, dzięki czemu wiedział już teraz doskonale, co ma robić. – Mattias, czy wszystko jasne? Dobrze. Usiądź, proszę. Judikay, twoja odpowiedź nie tylko mieści się w akceptowalnych parametrach, ale przede wszystkim, demonstruje doskonałe opanowanie zagadnienia. Miło mi oznajmić, że za ten esej zyskujesz właśnie punkt statusu.

    Prawie zabolało, jak opadała jej szczena. Niemożliwe. Jak to? Cały punkt?

    Chyba się nie przesłyszała, bo Saba też wybałuszyła gały ze zdziwienia, Amber zastygła z otwartą gębą, prezentując wszystkim kawałek żutej gumy, a Diego siedział z miną, jakby przed chwilą kichnął z otwartymi oczami. Matty pokiwał z uznaniem głową i usiadł.

    – Widzicie już? – powiedział garvey. – Ten punkt statusu kwalifikuje Judikay do większego wyboru oferowanych w splocie produktów. A zatem, nie potrzebuje już żadnej waluty, żeby dostać takie buty! – Piksele na ekranie ułożyły się w litery „LOL, right?”

    Uczniowie roześmiali się. Bardziej z niego samego, niż z jego żartu, ale to było bez znaczenia. Kolejna nagroda wpompowana w obwody. Świetnie mu dzisiaj szło.

    – Z moją pomocą Integral zmierzył parametry wpływające na jej status – mówił dalej. – Odnotował zmianę we wzorcu aktywności Judikay i stwierdził, że może podjąć to ryzyko. Dosłownie zainwestuje w nią. Jeśli trzeba, poniesie koszt takich butów lub czegokolwiek, co Judikay teraz uzna za swoją potrzebę, oczywiście w obrębie puli usług i produktów przewidzianych dla niej przy jej nowym statusie. Ale jest to koszt wkalkulowany w globalną strategię ekonomiczną, która dla was wszystkich wyjdzie na plus. I to niezależnie od działań podejmowanych przez obywateli, którzy wybierają barter w szarej strefie…

    W tym momencie rozległ się sygnał kończący lekcję.

    – Judikay, zostań proszę, chciałbym zamienić dwa słowa! – garvey wzywał ją jeszcze, ale Judikay była pierwsza za drzwiami.

    Szybko. Przez korytarz. Złazić mi z drogi.

    Schodami. Byle do wyjścia.

    Wymknęła się przez szatnię. Skręciła za róg. Zdyszana oparła plecy o zimne cegły. Tu mogła odetchnąć. Na tyłach szkoły ani garvey, ani reszta tych głąbów nie będą próbowali jej szukać.

    – Dokąd tak pędzisz? – zaskoczył ją głos Amber.

    Przeliczyła się. Amber dogoniła ją bez trudu. Była wysportowana, grała w tenisa czy innego krykieta. Pomachała jej nawet niby przyjaźnie, ale gdy Judikay na jej widok odskoczyła od ściany, usiłując ją wyminąć, Amber zagrodziła jej drogę.

    Zrobiła zwrot w tył, ale z tej strony nadchodzili Saba i Diego, odcinając i tę drogę ucieczki.

    Wiedziała, że Diego jej nie przepuści, o ile Amber mu na to nie pozwoli.

    – Świetnie to rozegrałaś. Skąd wzięłaś takiego dobrego gotowca? – spytała Amber z podziwem.

    – Znikąd. Napisałam. Daj mi przejść.

    – Hej, nie tak szybko! Sama go napisałaś? Łał, Judikay! Taka niepozorna dziewczyna, a tu proszę, fiu, fiu. Przynajmniej przeciągnęłaś lekcję i ja nie musiałam czytać. Tylko widzisz, teraz to ja będę następna, i to jest problem, bo ciężko będzie wypaść dobrze na tle twojego występu… Zastanawia mnie, czemu w ogóle się zgłosiłaś. Wiedziałaś, że dzisiaj moja kolej. Sama sprzedałaś mi cynk. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Mówili mi, że twój sposób jest bankowy. Że rozgryzłaś, jak garvey bierze ludzi do tablicy.

    – Bo rozgryzłam. Ale musiałam się zgłosić.

    – Musiałaś? A dlaczego?

    Przypierała ją dosłownie do muru.

    – Bo… może komuś obiecałam, okej? Nie twoja sprawa zresztą. Jestem z tego przedmiotu zagrożona, pamiętasz?

    – Wszyscy tu jesteśmy zagrożeni. – Amber nie dawała za wygraną.

    No tak, tylko nie wszyscy mamy dobrze ustawionych starych. Ty jesteś tu, by być w centrum uwagi. Grasz w coś chorego, szurnięta lafiryndo. Mścisz się za coś na rodzicach, a oni równie dobrze mogliby cię stąd wyciągnąć po semestrze. Żeby trafić do RESCO tylko po to, by znaleźć sobie bad boya, to trzeba mieć nie po kolei…

    – Zawyżyłaś poprzeczkę – ciągnęła Amber. – Teraz mój gotowiec może wypaść za słabo i nie wystarczy do przebicia średniej. Masz pomysł, jak mi to wynagrodzisz?

    – Odwal się, Amber. Co ci tak nagle zależy?

    – Bo zależy – wycedziła. – Już wiem! Ty mi pomożesz napisać to od nowa. Tylko wiesz, ja nie mam za bardzo czasu nad tym siedzieć. Przygotujesz coś, a ja potem sobie to poprawię po swojemu.

    – Sorry, Amber, mam inne sprawy na głowie.

    – Tak? A czym jesteś aż tak zajęta?

    – Mam inne przedmioty do nadrobienia.

    – Oooo! Jaka pilna. A to planujesz też na innych lekcjach tak się wykazywać? Słyszeliście?

    – Daj jej spokój, Amber – wtrąciła Saba.

    – Co daj spokój? – Pstryknęła dwa razy palcami przed twarzą koleżanki. – Tobie też powinno zależeć. Jak z niej się zrobi prymuska, to garvey się rozochoci.

    Judikay spróbowała skorzystać z chwili nieuwagi i wymknąć się.

    – Momeeent! Nie skończyłam jeszcze z tobą. Jak będziesz taka zajęta zakuwaniem z tylu przedmiotów, to jak ty znajdziesz czas pisać prace dla mnie, co? Chyba musisz sobie to inaczej poukładać, nie?

    – Mhm. Chyba się nie zrozumiałyśmy, Amber – odparła Judikay. – Powiedz mi, jeśli już się na to zdecyduję – uśmiechnęła się z wymalowaną na twarzy pokorą i Amber podniosła triumfalnie czoło – że będę mieć ciebie i twoje gotowce totalnie w cipie, franco, to co mi niby zrobisz?

    Charknęła i splunęła na ziemię. Wyznaczyła w ten sposób linię, której przekroczenie przez Amber potraktowane zostanie jako nieodwracalna prowokacja.

    – Ja? – odparła. – Nic.

    Rozłożyła ręce i zrobiła krok wstecz.

    – Tak myślałam. Dobrze, że się dogadałyśmy.

    W odpowiedzi Amber pstryknęła raz jeszcze.

    – Diego.

    Gdy Judikay była młodsza, kiedy bawiła się jeszcze w sporty, oberwała raz w twarz piłką do kosza. Zawsze przypominało jej się to, gdy dostawała pięścią. Tylko teraz Diego walnął mocniej i przysięgłaby, że knykcie odgniotły jej w twarzy swój kształt jak w glinie. W ustach poczuła krew. Poleciała na ziemię.

    – Sorry, Judikay – powiedział Diego. – Ale słyszałaś Amber.

    – Zbebdalaj… – powiedziała przez zaciśnięte na krwawiącym nosie palce.

    – Ocipiałeś?! – wrzasnęła Saba. – Zostaw ją.

    – Zamknij się – rzuciła Amber i stanęła obok Diega nad Judikay. – Wydłub jej kolczyk.

    Diego spojrzał na swoją dziewczynę i trochę zbladł, ale powoli sięgał ręką do biodra.

    – No już. Powiedziałam. Wydłub jej kolczyk – powtórzyła. Ruchem głowy wskazała miejsce za pasem, gdzie wiedziała, że Diego ukrywa składany nóż z kompozytu, taki którego nie widać na skanerach. Posłusznie wyciągnął go i wysunął ostrze. – A ty cicho, bo będziesz następna – zwróciła się do Saby.

    Judikay przetarła wierzchem dłoni usta i nos, a w drugą nabrała garść gruzu, gotowa sypnąć mu w oczy. Napięła mięśnie. Musiała zaskoczyć go szybkim zrywem z ziemi, jeśli chciała mieć szansę uciec.

    – Eeeej, Diego!

    Oparty o mur Mattias Cormack obserwował ich od jakiegoś czasu z odległości kilku metrów, zaciągając się z inhalatora bezwonnym czerwonym dymem.

    – Fajny nóż – powiedział. – Chodź tu, pokaż mi go z bliska.

    Diega ścisnął dylemat. Matt był niepozorny, ale wszyscy wiedzieli, że ma mocne plecy i lepiej z nim nie zadzierać. Od tego, co teraz zrobi Diego, zależało prawdopodobieństwo, że za parę dni, ktoś zrobi mu wjazd na chatę albo dojadą go pod blokiem. Na myśl o tym w jego brzuchu pojawiło się mrowienie. Poczuł też lekkie parcie na pęcherz.

    – Taki zwykły – powiedział, rozkładając ręce i siląc się na uśmiech.

    Matt wyciągnął dłoń w jego kierunku, gestem mówiąc: „Dawaj”.

    – Odwal się, Matt, to nie twoja sprawa – strzeliła Amber zirytowana uległą postawą Diega.

    Matt podszedł bliżej, nawet na nią nie spoglądając.

    – Powiedziałem coś.

    Diego z głupim uśmiechem na twarzy oddał nóż. Matt złożył ostrze i schował go do kieszeni.

    – Mam dobry humor, więc zapomnę, że ona się tak do mnie odezwała – powiedział do Diega, Amber kompletnie ignorując. – A teraz spierdalaj.

    – Dzięki, Matt – Diego odparł z wyraźną ulgą. Ujął swoją dziewczynę za ramię. Protestowała, ale pociągnął ją mocniej i zmusił do odwrotu. – Idziemy.

    – Też z ciebie kumpela – Matt zwrócił się do Saby.

    Nic nie odpowiedziała. Nachyliła się i wyciągnęła dłoń do Judikay, ale nie uzyskała żadnej reakcji. Zmieszana podążyła za Amber i Diego.

    – Dzięki – powiedziała Judikay, gdy zostali sami. – Sukinsyn zaszedł mnie z boku.

    Matt obserwował, jak dziewczyna zbiera się z ziemi i wyciera twarz, po czym wyciągnął w jej stronę inhalator.

    – Sztachnij się – powiedział.

    Nie była pewna jego intencji, ale wzięła inhalator i zaciągnęła się. Czerwony dym wpełzł jej w płuca i poczuła rozchodzący się po ciele dreszcz. Załzawione oczy zaczęły piec, ale przetrzymała to.

    – Zaskoczyłaś mnie – powiedział Matt. – Nie wiedziałem, że rozpracowałaś kod garveya. Zrobiłaś to sama?

    Judikay przytaknęła i wzięła kolejną chmurę. Dopalacz rozluźnił spięte adrenaliną mięśnie. Dopiero teraz zorientowała się, że w garści wciąż trzyma gruz. Wytrzepała dłoń o spodnie i oddała inhalator.

    – Nieźle. Wyglądałaś mi na pozerkę. – Zaciągnął się. – A tu autentyczna splociara. Twój esej też był całkiem spoko.

    – No i? – zapytała, patrząc podejrzliwie.

    – Słuchaj, to co mówiłaś, dotknęło mnie.

    – Wybacz.

    – Nie, luz. Dotknęło mnie pozytywnie. Podobało mi się, że garvey podbił ci status. Ale jesteście w błędzie. Dużo więcej da się zrobić z walutą – uśmiechnął się szeroko – niż tylko kupić sobie fajne flary.

    Odwrócił się na pięcie i machnął ręką, by podążyła za nim. Nie zdążyła podjąć świadomie decyzji, ciało podjęło ją za nią. Słyszała bicie własnego serca spotęgowane dopalaczem w krwioobiegu i szła, rozglądając się na boki, gotowa zwiewać, gdyby ktoś spróbował znienacka sprzedać jej kolejną plombę. Nikt na nią jednak nie naskoczył.

    Po cichu wymknęli się z terenu placówki, przechodząc podziemnym korytarzem pomiędzy magazynami i chłodnią. Nie zapytała, skąd miał kody do drzwi. Podejrzewała, że dobrał się do nich wjazdem na woźnego. Stary automaton miał kiepskie krypto, ale co innego ściągnąć klucze raz, a co innego nadać sobie dostęp odnawialny, a Matt ewidentnie nie bał się, że ktoś ich nakryje na próbie użycia stęchłej kombinacji.

    Bocznym wyjściem wywiódł ją na podziemny parking. Podszedł do zaparkowanego przy wylocie śmigacza. Nie znała się na markach motocykli. To był chyba jakiś blejd, chrom z matowym wykończeniem, raczej nienajnowszy i trochę poobijany. Ale gdy Matt dotknięciem jednego z motyli kierownicy ożywił maszynę, a motor zawarczał i rozbłysły listwy na kołach oraz ramie, wrażenie było piorunujące, nierzeczywiste, jak kadr z filmu. Matt przejechał dłonią po skórze tylnego siedzenia, otworzyła się klapka.

    – Bierz i wsiadaj – powiedział, nasunąwszy na oczy gogle z lustrami.

    Bolała ją twarz, ale wcisnęła głowę w kask. Maszyna zaryczała i wypruli z parkingu, zostawiając za sobą dym i smugi spalonej gumy. Otrąbieni przez taksę wbili się na poziom ulicy. Myślała, że się zderzą. Ze strachu zacisnęła powieki. Objęła Matta mocno w pasie, żeby nie spaść, a on jeszcze przyspieszył i gdy otworzyła oczy, pędzili już intersegmą, skacząc między bezosobowymi tirami jak iskra plazmy po klatce Faradaya.

    Co ty robisz, Judikay?